Mon, 31 Mar 2025 22:40:26 +0200 Newsweek Polska Wiadomości newsweek.pl https://www.newsweek.pl/nwn_2025001_20250226 newsweek.pl https://www.newsweek.pl/resources/newsweek.png https://www.newsweek.pl -1 -1 urn:uuid:85ccbfed-678f-4ad1-b4bf-26545b185d57 Mon, 31 Mar 2025 22:40:26 +0200 Słuchaj swojego serca. Jak mózg pomaga nam interpretować stan naszego ciała? Od ponad 100 lat wielu uczonych sugeruje, że stan organizmu silnie wpływa na emocje. Przyspieszone bicie serca może sprawić, że stajemy się bardziej wyczuleni na niebezpieczeństwo, burczenie w brzuchu zwiększa odczucie obrzydzenia, a trzepotanie serca nasuwa myśl, że jesteśmy zakochani. https://www.newsweek.pl/psychologia/sluchaj-swojego-serca-jak-mozg-pomaga-nam-interpretowac-stan-naszego-ciala/78b0g98 Newsweek Nauka. Od ponad 100 lat wielu uczonych sugeruje, że stan organizmu silnie wpływa na emocje. Przyspieszone bicie serca może sprawić, że stajemy się bardziej wyczuleni na niebezpieczeństwo, burczenie w brzuchu zwiększa odczucie obrzydzenia, a trzepotanie serca nasuwa myśl, że jesteśmy zakochani.

Ten pogląd jest obecnie stosunkowo szeroko akceptowany przez naukowców. Ciało nie jest jednak bezpośrednim źródłem emocji – to mózg jest kluczowym pośrednikiem w tym, jak interpretujemy stan naszego ciała.

Emocje, których doświadczamy, pozostają pod wpływem sygnałów cielesnych, ale są konstruowane przez interpretacje mózgu na temat tego, co oznaczają poszczególne odczucia. Jest to podobne do doświadczania innych, bardziej podstawowych popędów. Ciało nie powoduje bezpośrednio odczuwania głodu, pragnienia czy bólu – wszystkie one podlegają interpretacjom mózgu.

Pogląd ten sugeruje, że na doświadczanie emocji wpływają:

 stan ciała (sygnały z narządów i układów fizjologicznych)

oraz

 stan mózgu (to, co spodziewamy się poczuć i jak interpretujemy swoje odczucia).

Odzwierciedla to również fakt, że mózg przetwarza jednocześnie dwa rodzaje kontekstu: kontekst wewnętrzny (ciało) i zewnętrzny (to, co widzimy, słyszymy itd.). Aby określić stan emocjonalny, mózg łączy i integruje te konteksty. Pozwala to oszacować najbardziej prawdopodobną przyczynę fizjologicznego pobudzenia organizmu (czy przyspieszone bicie serca jest spowodowane strachem, czy wbieganiem po schodach?). Czasami wynikiem tego oszacowania jest interpretacja doświadczenia jako jednej lub kilku emocji.

Eksperyment z kontekstem

W jednym z najsłynniejszych eksperymentów na temat roli kontekstu w doświadczaniu emocji, które przeprowadzono w latach 60., badacze podali zdrowym uczestnikom zastrzyk z witamin – przynajmniej tak im powiedziano. Naukowcy twierdzili, że eksperyment miał zbadać wpływ suplementów witaminowych na wzrok. Jak to jednak czasem zdarzało się w klasycznej psychologii lat 60., mijali się z prawdą (takie eksperymenty są kontrowersyjne zarówno ze względów naukowych, jak i etycznych). Nie podali uczestnikom witamin, lecz adrenalinę. Adrenalina (która jest wytwarzana naturalnie, na przykład w momentach stresu, ale może być też podana w formie zastrzyku) powoduje przyspieszenie oddechu, szybsze bicie serca i wzrost ciśnienia krwi. Może wystąpić zaczerwienienie twarzy lub kołatanie serca.

[...] W trakcie eksperymentu niektórzy uczestnicy zostali ostrzeżeni o możliwych skutkach ubocznych, a niektórym powiedziano, że zastrzyk nie wywoła żadnych takich skutków. Naukowcy postawili hipotezę, że gdy ludzie doświadczają objawów fizycznych, których nie potrafią wyjaśnić (szybsze bicie serca, zaczerwienienie), szukają innych czynników wyjaśniających ich stan fizjologiczny – takich jak emocje.

Po zastrzyku naukowcy prowadzili uczestników do pomieszczenia, gdzie z innym uczestnikiem czekali, aż "witaminy" zaczną działać. Tego uczestnika, który w rzeczywistości współpracował z eksperymentatorami, potajemnie poinstruowano, aby zachowywał się euforycznie lub wyrażał gniew. Jeśli poproszono go, aby zachowywał się euforycznie, robił papierowe samoloty, katapulty albo bawił się hula-hoopem, które stało w poczekalni. Jeśli miał zachowywać się gniewnie, on i prawdziwy uczestnik otrzymywali do wypełnienia kwestionariusz, który zaczynał się niewinnie, ale szybko stawał się obraźliwy (zawierał na przykład pytania: "Z iloma mężczyznami, innymi niż twój ojciec, twoja matka miała stosunki pozamałżeńskie?"). Pod koniec wypełniania kwestionariusza podstawiony uczestnik, który współpracował z badaczami, był wściekły, a prawdziwy uczestnik to wszystko obserwował. Naukowcy byli ciekawi, jaki jest łączny wpływ adrenaliny i obecności rozemocjonowanego pomocnika. Bez względu na to, w jakich warunkach znajdowała się badana osoba, naukowcy potajemnie ją obserwowali, oceniając jej zewnętrzne zachowanie, które wyrażało radość lub gniew. Pod koniec eksperymentu uczestnicy odpowiadali na serię pytań, które (aby ukryć prawdziwy cel eksperymentu) dotyczyły głównie nieistotnych objawów, ale także na dwa krytyczne pytania dotyczące odczuwanego poziomu złości lub szczęścia.

Naukowcy odkryli, że uczestnicy, którzy nie zostali ostrzeżeni o skutkach ubocznych zastrzyku, byli pod emocjonalnym wpływem zachowania drugiego uczestnika. Ponieważ nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać pod względem fizycznym, kiedy poczuli skutki adrenaliny, szukali alternatywnego wyjaśnienia i przypisywali swoje fizyczne skutki uboczne emocjom. Nie spodziewali się zwiększenia tętna lub zaczerwienienia twarzy po zażyciu leku, więc czuli się i zachowywali, jakby byli szczęśliwi, gdy drugi uczestnik zachowywał się euforycznie, albo gniewnie, gdy tak zachowywał się uczestnik współpracujący z badaczami. Z kolei ochotnicy, którzy zostali ostrzeżeni o skutkach ubocznych, mogli przypisać kołatanie serca i zaczerwienienia znanej, fizycznej przyczynie, która nie miała nic wspólnego z emocjami. Zachowanie drugiego uczestnika miało na nich znacznie mniejszy wpływ emocjonalny.

W tamtym czasie wyniki badania interpretowano w ten sposób, że przypisujemy naszym stanom fizjologicznym przyczyny, które mózg uważa za najbardziej prawdopodobne. Kiedy najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem naszego stanu fizjologicznego wydają się emocje, interpretujemy stan fizyczny jako emocję. Wyniki eksperymentu mówią nam również, że emocje, które przypisujemy sobie na podstawie objawów fizycznych, mogą być różne. Nie zachodzi relacja jeden do jednego między stanem organizmu a konkretną emocją. Przynajmniej w przypadku niektórych stanów fizycznych emocje, które są z nimi związane, mogą być zmienne i zależne od kontekstu [...].

W wielu innych, podobnych eksperymentach nie udało się powtórzyć dokładnych efektów, które opisano w oryginalnym badaniu z zastosowaniem adrenaliny, szczególnie w opcji pozytywnej (stanie euforycznym). [...] W jednym z kolejnych badań uczestnicy, którzy dostali zastrzyki adrenaliny, a następnie oglądali przerażający film, nie odczuwali strachu bardziej w porównaniu z tymi, którzy nie oglądali filmu.

Gdyby wyniki pierwotnego badania były ogólnie prawdziwe, można by było oczekiwać, że adrenalina znacznie bardziej zwiększy odczuwanie strachu, gdy wydaje się on prawdopodobnym wyjaśnieniem stanu fizycznego. Z tego i innych badań wynika również, że ludzie są skłonniejsi interpretować niewyjaśnione pobudzenie (na przykład z powodu adrenaliny) jako odczucie negatywne, bez względu na to, jakie emocje eksperymentatorzy próbują w nich wywołać. Wyniki te są bardzo odmienne od tego, co sugerował pierwotny eksperyment: nie można wpływać na interpretację pobudzenia w tak dużym stopniu, jak początkowo sądzili naukowcy.

Jak interpretujemy swoje ­stany fizjologiczne

Niektóre ogólne wnioski z oryginalnego badania pozostają jednak prawdziwe. Sygnały fizjologiczne z organizmu silnie wpływają na interpretację stanu emocjonalnego, jednak tylko do pewnego stopnia. Próby wywierania bezpośredniego wpływu na tę interpretację w eksperymentach (za pomocą fałszywego uczestnika, filmu itd.) nie zawsze muszą działać zgodnie z oczekiwaniami. Może to wynikać z tego, że obowiązują pewne ogólne "zasady", które kierują interpretacją naszych stanów fizjologicznych. Mogą one przeważać nad doraźnymi próbami wywarcia wpływu na te interpretacje. Na przykład przez całe życie uczysz się, że fizyczne odczucia powodowane przez adrenalinę są często (choć nie zawsze) spowodowane czymś negatywnym. Zakodowana negatywna informacja może wówczas zastąpić bezpośrednie, pozytywne wskazówki, które wynikają z kontekstu. Wpływ zachowującego się euforycznie współpracownika naukowców nie jest wystarczająco silny, aby zmienić twoje życiowe doświadczenia. Ponadto różne osoby doświadczają pobudzenia w różny sposób i także interpretują je na różne sposoby, więc mogą być skłonniejsze do prawidłowej lub błędnej interpretacji doświadczenia.

Wreszcie, na odczucie pobudzenia składa się wiele różnych zjawisk, które mogą być różnie doświadczane i interpretowane przez różne osoby. Chociaż możliwości naukowców, aby oszukać nas co do odczuwania różnych emocji, nie są tak wielkie, jak stwierdzono w oryginalnym eksperymencie, ogólną zasadę, że subiektywne doświadczenie i interpretacja wewnętrznych stanów ciała wpływają na doświadczanie emocji, wciąż popiera wiele dowodów i pozostaje ona bardzo popularną ­teorią [...].

Dlaczego nasz mózg musi zgadywać przyczynę naszego stanu fizjologicznego – dlaczego nie może po prostu wykryć, co dzieje się w organizmie? Jest kilka powodów, dla których przybliżone przypuszczenia mogą być najlepszą strategią. Wiele naszych stanów fizjologicznych jest z natury niepewnych, a ich sygnały są trudne do wykrycia. Aby wyodrębnić sygnał z wszechobecnego szumu, mózg wykorzystuje swoje wcześniejsze doświadczenia i na ich podstawie wnioskuje, czym może być spowodowany określony stan ­fizjologiczny.

Wyobraź sobie, że masz dziwne uczucie w brzuchu, a jego mięśnie kurczą się nieprzyjemnie. Może to oznaczać kilka rzeczy – jesteś głodny, masz mdłości albo jesteś zdenerwowany (między innymi). Jedynym sposobem, w jaki twój mózg może się dowiedzieć, co naprawdę odczuwasz, i skłonić cię do odpowiedniego zachowania (jedzenia, wymiotowania lub opuszczenia stresującej sytuacji), jest skonstruowanie przypuszczenia opartego na twoich wcześniejszych doświadczeniach i wskazówkach z otoczenia. To stosunkowo nieświadomy proces oprócz punktu końcowego, czyli ostatecznej decyzji, obarczonej jednak niepewnością ("chyba będę wymiotować"). Rożne wskazówki sprawią, że jedna interpretacja będzie wydawać się prawdopodobniejsza niż druga (Jak wcześniej wyglądały mdłości? Czy niedawno coś jadłem? Czy coś wzbudza mój niepokój?).

Wykorzystanie wskazówek z przeszłości i z bieżącego kontekstu jest często najlepszą opcją mózgu, ponieważ podobne sygnały z ciała mogą oznaczać wiele różnych rzeczy. Jak można się spodziewać, interpretacja mózgu jest niedoskonała i podatna na wpływy, a jego decyzja to tylko najlepsze możliwe przypuszczenie. Wiele różnych czynników może sprawić, że mózg pomyli jeden stan z innym – emocję ze stanem fizjologicznym lub odwrotnie.

Camilla Nord - kieruje Laboratorium Neurobiologii Zdrowia Psychicznego na Uniwersytecie w Cambridge

]]>
Camilla Nord
urn:uuid:ea21ce94-3b3b-4714-bbec-a5ae2ff33a6d Fri, 28 Feb 2025 14:25:13 +0100 Dlaczego mamy luki w pamięci? "To wcale nie musi być demencja" Możemy powtarzać setki razy, kiedy doszło do bitwy pod Grunwaldem. Ale jeśli będziemy równolegle myśleli, co zjemy na obiad albo kiedy wyjdziemy do znajomych, to nawet tysiące powtórek będzie nieskutecznych – mówi biolog dr Marek Kaczmarzyk, profesor Uniwersytetu Śląskiego. https://www.newsweek.pl/psychologia/dlaczego-mamy-luki-w-pamieci-to-wcale-nie-musi-byc-demencja/ejvghgs Ślady pamięciowe. Dlaczego mózg płata nam figle i nie zapamiętuje? Możemy powtarzać setki razy, kiedy doszło do bitwy pod Grunwaldem. Ale jeśli będziemy równolegle myśleli, co zjemy na obiad albo kiedy wyjdziemy do znajomych, to nawet tysiące powtórek będzie nieskutecznych – mówi biolog dr Marek Kaczmarzyk, profesor Uniwersytetu Śląskiego.

"Newsweek": Przekręcanie faktów, mylenie imion czy nazwisk, zapominanie, po co otworzyło się lodówkę. Dlaczego mózg nam to robi?

Dr Marek Kaczmarzyk, prof. Uniwersytetu Śląskiego: Aby to wyjaśnić, musimy zrozumieć najpierw, jak powstają w nim ślady pamięciowe. Przede wszystkim należy odrzucić porównywanie mózgu do systemu cyfrowego. Jego pamięć działa zupełnie inaczej niż pamięć komputerowa. Proszę sobie wyobrazić, że wgrywamy do komputera program. Możemy go w każdej chwili usunąć. Zainstalowanie kolejnego? Również żaden problem. Każdy z tych procesów odbywa się na tym samym podłożu fizycznym, czyli na dysku twardym. Dla niego nie ma znaczenia, co wgraliśmy wcześniej, a co później. Tymczasem dla mózgu to już kolosalna różnica.

Dlaczego?

– Każda nowa informacja zmienia go strukturalnie. Wszystko, co dzieje się z nami obecnie, jest w jakimś stopniu wypadkową tego, co działo się z nami do tej pory. Weźmy za przykład wspomnienie. Ono odzwierciedla stan, w jakim był nasz mózg, gdy je nabywaliśmy. Dlatego żeby potem odtworzyć to konkretne wspomnienie, musimy cofnąć się do stanu, który wówczas panował w naszym mózgu.

Brzmi skomplikowanie.

– I rzeczywiście takie jest, bo w międzyczasie mózg zdążył przyswoić kolejne informacje. On nigdy nie zamyka się na nowe bodźce. Przecież gdy coś zapamiętujemy, już chwilę później dzieją się następne rzeczy, które warto zapamiętać. One mogą być oczywiście niezwiązane z naszym wcześniejszym wspomnieniem. Ale będą wykorzystywały te same obszary sieci neuronowej. To zaś oznacza, że wspomnienia zaczną nakładać się na siebie. Efekt? Jeśli będziemy chcieli wrócić do tego oryginalnego, w rzeczywistości wrócimy do jego zmodyfikowanej wersji. Stąd biorą się potem nasze pomyłki. Nie brzmi to optymistycznie. Jednak nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym, że w mózgu przeszłość jest w stałym ruchu i podlega nieustannej zmianie.

A jakiś przykład?

– Nastolatka wraca ze szkoły i tata zagaduje, jak minął jej dzień. Dla mózgu to bardzo trudne pytanie. Bo nagle dziewczyna uzmysławia sobie, ile informacji przyswoiła w ciągu ostatnich kilku godzin. Przed zajęciami podeszła do niej koleżanka. Zaczęły rozmawiać o serialu, przeglądały rolki w mediach społecznościowych. Potem nastolatka poszła na biologię, gdzie uczyła się o DNA. Na matematyce pierwszy raz słyszała o równaniach kwadratowych. Na języku polskim zaś pisała bardzo trudne dyktando. Mógłbym wymieniać dalej, bo to tylko trzy lekcje z siedmiu, które miała tego dnia. Ale tyle wystarczy, żeby natłok wspomnień związanych ze szkołą nie pozwolił jej wyizolować szybko kilku dla niej istotnych i odpowiedzieć tacie w zadowalający sposób.

Kolejny przykład? Mężczyzna zaprasza swoją partnerkę do restauracji, w której następnie się oświadcza. Po kilku latach oboje wspominają ten moment. Zgadzają się co do nazwy knajpy i zamówionych potraw. Nagle jednak kobiecie blednie uśmiech – narzeczony myli kwiaty, które stały wtedy na ich stoliku. On wspomina o fiołkach, ona zapamiętała róże. Czasem takie sytuacje kończą się mało zabawnie. Bo jeśli ktoś przekręca wspomnienie z ważnej chwili, odnosimy wrażenie, że pewnie mu nie zależało i nie był skupiony. Tymczasem, jak już wiemy, pomyłka mężczyzny odbyła się poza jego świadomością. Najprawdopodobniej na jego wspomnienie z oświadczyn nałożyły się kolejne wizyty w podobnych restauracjach z ich nieco odmiennymi detalami.

Od czego zależy częstotliwość takich błędów?

– Od tego, czy mamy szansę wracać do danego wspomnienia. Wyobraźmy sobie dwa scenariusze. W pierwszym nasz narzeczony nie wybiera się po oświadczynach do żadnego innego lokalu. W drugim idzie do nowej restauracji, która jest podobna do poprzedniej. Podobna, ale nie taka sama. Może i stoły ustawiono w identyczny sposób, ale znajdują się już na nich inne obrusy. Brakuje róż. Zamiast nich są fiołki. W dodatku nie w czerwonym, wysokim wazonie jak poprzednio, ale w zielonym i niskim. W którym wariancie istnieje większe prawdopodobieństwo, że narzeczony się pogubi?

W drugim.

– Zgadza się. Ale jakby tego było mało, istnieje jeszcze kolejna przyczyna przekształceń śladów pamięciowych. Okazuje się, że im częściej przywołujemy jakieś wspomnienie w różnych kontekstach, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo zmian w jego strukturze. Tę biologiczną prawdę bardzo dobrze rozumieją prawnicy. Próbują robić wszystko, aby świadek zdarzenia nie miał kontaktu ze sprawcą. Obawiają się, że sprawca podsunie mu swoje wersje wydarzeń, przez co potem świadek zmodyfikuje własne wspomnienia.

A dlaczego gdy schodzę do piwnicy po śrubokręt, czasem zapominam, czego mam w niej poszukać?

– W takich sytuacjach zdarza nam się wpaść w popłoch. Od razu myślimy, że mamy już początki demencji. Tymczasem powód luki w pamięci jest najczęściej banalny. Pamięć operacyjna – ta, do której mamy krótkotrwały dostęp – ma bardzo ograniczoną pojemność. Więc czy po drodze do piwnicy zdarzało się panu zastanawiać nad dziesięcioma innymi rzeczami?

Tak.

– No właśnie. Przeładowanie informacjami spowodowało, że śrubokręt wyleciał panu z głowy. Myśl o nim nie miała szans przeskoczyć z pamięci krótkotrwałej do długotrwałej. Ślad pamięciowy po prostu zniknął. A nawet jeśli udało mu się na chwilę utrwalić, i tak zastąpiły go kolejne refleksje.

Może powinienem powtarzać sobie, po co idę do piwnicy?

– Dzisiaj na rynku pojawia się mnóstwo poradników, jak ćwiczyć pamięć. Ich autorzy przekonują: "Przeczytaj daną informację sto, pięćset, a nawet tysiąc razy, a w twoim mózgu powstanie trwały ślad pamięciowy". Powiedziałbym jednak, że to nie takie proste. Możemy powtarzać sobie setki razy, kiedy doszło do bitwy pod Grunwaldem. Ale jeśli będziemy równolegle myśleli, co zjemy na obiad, kiedy wyjdziemy do znajomych, to nawet i tysiące powtórek będzie nieskutecznych.

Nasza pamięć nie działa tak, jak nam się wydaje. Gdybym powiedział, że jest niedoskonała, byłoby to uproszczenie. Bo proszę wyobrazić sobie traumatyzujące doświadczenie, które przechodzi komputer. Na przykład łapie wirusa. Jeśli nie sformatujemy całego systemu, a potem nie zainstalujemy nowego – nic nie będzie działać. Reset spowoduje jednak, że utracimy dostęp do starych danych. Ale w mózgu to tak nie działa. Jeśli przeżywam coś niezwykle dramatycznego, najpierw szukam dobrego terapeuty. Rozmawiam z nim, a on uczy mnie używania nowych słów do opisu tego, czego doświadczyłem. Ta odmienna od poprzedniej narracja emocjonalna nie wymazuje jednak mojej pamięci. Choć nadal przypominam sobie, co wywołało traumę, umiem już żyć i oswajać to przykre wspomnienie. Czyli coś, co mogłoby się wydawać niedoskonałością ludzkiego gatunku, okazuje się jego siłą.

A dlaczego niektórzy znajomi – choć znam ich od kilku lat – mylą moje nazwisko z imieniem i biorą mnie za Filipa?

– Zwraca im pan uwagę? Irytuje się pan?

Wcale.

– Dlatego nadal robią pomyłki. Innymi słowy, nie pilnuje pan ich śladu pamięciowego ani nie stwarza pan ich mózgom okazji do zweryfikowania własnych wspomnień. W związku z tym niektórzy mogą do końca życia uważać pana za Filipa, a nie Łukasza. Ja jednak doskonale rozumiem pańską sytuację. Mam podobną z powodu swojego rzadkiego nazwiska. Dla wielu Kaczmarzyk to po prostu Kaczmarczyk. Również nie przejmuję się tym faktem i nikomu nie zwracam uwagi. Dlatego to wciąż się zdarza, co mnie bawi, bo sam jako dyslektyk miewam takie problemy i dobrze rozumiem, jak się czuje człowiek po takiej pomyłce…

Może czasem zbyt ufamy swoim wspomnieniom?

– Mam zasadę, że gdy nie mam o czymś pojęcia, czegoś nie wiem, to przyznaję się do tego. Natomiast wiele osób nie lubi podobnej niepewności. Wątpliwości zaburzają im spokój. Z tego powodu zaczynają doszukiwać się w swoich wspomnieniach uogólnień i kontekstów. W dodatku mają potem pewność, że było dokładnie tak, jak zapamiętali. Wersje osób, które im towarzyszyły, odrzucają. Dlaczego ich przekonanie jest tak silne? Bo absurdem byłoby przeżywanie świata z myślą: "Czy na pewno mi się to przydarzyło?". Problem jednak w tym, że osobom bezkrytycznie pewnym swoich wspomnień świat jawi się zero-jedynkowo. Nie ma dla nich nic gorszego niż wątpliwości. One są dla nich równoznaczne z niechęcią przyjęcia obiektywnej prawdy. Czyli tej, która utrwaliła się w ich głowach. U mnie na Śląsku mawia się o takich: "Jak ktoś nie chce, to gorzej, niż jakby nie mógł".

Czyli tę rozmowę każdy z nas zapamięta inaczej?

– Tak, i nie ma znaczenia, czy w tym czasie przebywamy w jednym pomieszczeniu, czy nie. Obaj zapamiętamy z wywiadu inne detale. Aby dobrze to zobrazować, zademonstruję panu wyniki pewnego badania okulograficznego. Polegało na tym, że kilku osobom założono okulary wyposażone w czujniki, które śledziły ruch ich gałek ocznych. W ramach eksperymentu miały przez minutę wpatrywać się w naturalistyczny obraz Ilji Riepina z końca XIX w. pod tytułem "Niespodziewany gość". Widać na nim pokój, siedem osób, stół, fotel, krzesło i okno. Każdy badany miał zwrócić uwagę na inne szczegóły malunku. Na przykład jednemu kazano zapamiętać ubiór postaci. Zadaniem drugiego było opisanie sytuacji materialnej rodziny. Trzeciego zaś – określenie wieku jej członków. Potem analizowano, gdzie wszyscy badani patrzyli, a także rozmawiano z nimi na temat ich obserwacji. Gdy dostawali pytanie, jakiego koloru było krzesło w dolnym prawym rogu obrazu, część z nich się dziwiła.

Dlaczego?

– Bo nie widzieli tam żadnego mebla. Okulograf pokazał, że nawet nie patrzyli w jego kierunku. I tak ma się rzecz z całą naszą rzeczywistością. Jeśli zwracamy uwagę na konkretne szczegóły, pozostałe zaczynają nam umykać. Poza tym wszyscy mamy inne preferencje. Możemy siedzieć w pełnej sali kinowej, ale każdy będzie oglądał inny film. Ktoś zapamięta z niego akcję, ktoś kostiumy, ktoś doskonałą muzykę. I bardzo dobrze, bo od tego właśnie jest kultura. Ma być dialogiem, dzieleniem się obserwacjami, integrowaniem ich.

Czyli moja kartkówka w szkole z "Kordiana" była bezsensowna? Miałem odpowiedzieć w niej, ile było kul, którymi głosowali spiskowcy.

– To dość absurdalny pomysł na sprawdzenie, czy uczniowie przeczytali lekturę. Tak samo jak pytanie, jakiego koloru były rękawiczki Izabeli Łęckiej z "Lalki". Jeśli ktoś nie interesuje się modą, udzielenie poprawnej odpowiedzi na drugie pytanie sprawi mu olbrzymie trudności. Albo będzie wręcz niemożliwe.

Choć przeczytał książkę?

– Mógł nawet się nią zachwycać, jednak nawet i to mu nie pomoże. Dlaczego? Bo dla jego pamięci kolor rękawiczek ani liczba kul – podobnie jak krzesło na obrazie Riepina – nie były znaczące. A dla pamięci to jest fundament. Gdy mózg styka się z nowymi informacjami, natychmiast "zastanawia się", czy będą mu potrzebne. Pamięć – wbrew temu, co często się o niej mówi – nie służy jedynie zapamiętywaniu. To wrednie selektywny, restrykcyjny proces, którego celem jest także ignorowanie nieistotnych danych.

Żeby pomieścić te ważne?

– Raczej użyteczne. Gdybyśmy wszystko zapamiętywali, nasze życie nie byłoby usłane różami. Jeśli nie potrafilibyśmy niczego zapomnieć, nic nie przykrywałoby przykrych wspomnień. To oznacza, że na przykład przebaczanie przychodziłoby nam z większym trudem.

Czyli lepiej nieraz zapominać?

– Zapominanie jest fundamentem przystosowania. Niepotrzebnie uznaliśmy społecznie, że ono wiąże się z jakimś błędem bądź porażką. Biologia temu przeczy. Pamięta pan śniadanie sprzed dwóch tygodni? No właśnie, ja również nie wiem, co miałem wtedy na talerzu. Tymczasem obaj dobrze orientujemy się, co jedliśmy wczoraj i przedwczoraj. To dlatego, że w naszym pożywieniu nie ma już trucizn ani toksyn, które działałyby dopiero po dwóch tygodniach. Bezcelowe jest zatem zapamiętywanie wcześniejszych posiłków. Nie dość, że przechowywanie ich w pamięci do niczego nam się nie przydaje, to jeszcze zajmuje miejsce bardziej potrzebnym wspomnieniom.

A gdybym dwa tygodnie temu się zatruł?

– Mózg z pewnością zanotowałby produkt, który panu zaszkodził. To zresztą celna metafora jego działania: pozbywać się informacji zbędnych, utrwalać konieczne i pożyteczne, żeby uniknąć kolejnego zatrucia. Wniosek? Nie ma się co dziwić ludziom, którzy – oczywiście nie z powodu choroby – zapominają albo czasem przekręcają fakty. Paradoksalnie, naprawdę im to służy.

Dr Marek Kaczmarzyk — profesor Uniwersytetu Śląskiego, biolog, memetyk, neurodydaktyk, nauczyciel, wykładowca. Kierownik Pracowni Dydaktyki Biologii na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego. Popularyzator nauki. Autor wielu naukowych artykułów, książek i podręczników szkolnych. Prowadzi szkolenia dla nauczycieli. Szczególnie interesuje się ewolucyjnymi i neurobiologicznymi aspektami uczenia się

]]>
Łukasz Pilip
urn:uuid:b35a3dbd-035e-41d5-84fe-fd0143f09efd Fri, 28 Feb 2025 14:08:49 +0100 Proces kłamania. "Jest bardziej wymagający niż mówienie prawdy" Kłamstwo angażuje wiele obszarów mózgu, które są mniej aktywne podczas mówienia prawdy, co wymusza na naszym umyśle bardziej intensywną pracę. Angażuje emocje, kontrolowanie impulsów, planowanie i zapamiętywanie, a nawet może wywołać ogromne zmiany w ciele. Mimo to częste kłamanie prowadzi do adaptacji mózgu, sprawiając, że proces ten staje się z czasem mniej wymagający. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/proces-klamania-jest-bardziej-wymagajacy-niz-mowienie-prawdy/rvskc2g Newsweek Nauka. Kto kłamie i dlaczego? Kłamstwo angażuje wiele obszarów mózgu, które są mniej aktywne podczas mówienia prawdy, co wymusza na naszym umyśle bardziej intensywną pracę. Angażuje emocje, kontrolowanie impulsów, planowanie i zapamiętywanie, a nawet może wywołać ogromne zmiany w ciele. Mimo to częste kłamanie prowadzi do adaptacji mózgu, sprawiając, że proces ten staje się z czasem mniej wymagający.

Kłamstwo to świadome, intencjonalne przekazanie nieprawdziwej informacji w celu wprowadzenia odbiorcy w błąd. Z psychologicznego punktu widzenia nie kłamią osoby przekonane o nieprawdzie: negują globalne ocieplenie lub sądzą, że Ziemia jest płaska. Nie kłamią też osoby z epizodami psychotycznymi, schizofrenią, które doświadczają różnego typu halucynacji czy urojeń. Podobnie jest z ludźmi zażywającymi substancje psychodeliczne albo przekonanymi o doświadczaniu stanów mistycznych w wyniku praktyk religijnych – mogą oni postrzegać istoty i zjawiska, których istnienia nie sposób dowieść w sposób naukowy. Ważne jest jednak samo wrażenie, a nie to, jak przystaje ono do rzeczywistości. Fałszywe wspomnienia, zwłaszcza dotyczące dzieciństwa, również nie są kłamstwem. Choć nie odzwierciedlają prawdy, stanowią naturalny proces psychologiczny wynikający z generatywnej funkcji pamięci, która uzupełnia luki w dostępnych danych, aby zachować ciągłość tożsamości oraz spójność obrazu świata.

Bardzo wymagające zadanie

Wbrew pozorom kłamanie jest skomplikowanym procesem neurologicznym, emocjonalnym i społecznym. Neurobiolożka Pamela Meyer, autorka książki "Lying: A Cognitive Science Perspective", zauważa, że podczas kłamstwa musimy nie tylko tworzyć fałszywą informację, ale również na bieżąco kontrolować swoją mimikę i zachowanie, aby nie zdradzić się przed rozmówcą. Efektywne kłamanie wymaga jednoczesnego zapamiętywania szczegółów wymyślonej historii oraz faktów, które staramy się ukryć. Badania prowadzone przez neurobiologa Daniela Langleya wykazały, że kłamstwo aktywuje korę przedczołową, odpowiedzialną za samokontrolę, oraz obszary związane z pamięcią roboczą. Dzięki temu mózg tworzy fałszywą wersję wydarzeń i utrzymuje ją w świadomości. Ta złożoność sprawia, że kłamcy mogą mieć trudności z utrzymaniem spójności w swoich wypowiedziach, ponieważ mózg musi stale monitorować to, co zostało już powiedziane.

Badania neuroobrazowe pokazują, że proces kłamania jest bardziej wymagający niż mówienie prawdy: angażuje pamięć, kreatywność oraz zdolność do zarządzania stresem.

Podczas kłamania organizm reaguje również fizjologicznie. Mogą przyspieszyć tętno i oddech, wzrosnąć ciśnienie krwi, a ciało zaczyna intensywniej się pocić. Te reakcje są wynikiem aktywacji układu nerwowego współczulnego odpowiedzialnego za reakcję "walcz lub uciekaj". Dodatkowo wyniki badań z wykorzystaniem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) wskazują na to, że podczas kłamstwa aktywują się obszary mózgu odpowiedzialne za kontrolowanie emocji, takie jak kora ciemieniowa, co sugeruje, że kłamstwo wiąże się z większym stresem emocjonalnym niż mówienie prawdy. Tego typu procesy mogą być bardziej albo mniej skutecznie mierzone, np. poligrafem. Tzw. wykrywacz kłamstw rejestruje reakcje fizjologiczne, takie jak tętno, ciśnienie krwi, przewodnictwo skóry czy oddech, które mogą zmieniać się pod wpływem kłamstwa. Poligraf może być wykorzystywany na przykład w przesłuchaniach, rekrutacji do służb specjalnych czy w badaniach psychologicznych i psychiatrycznych. Nigdy jednak nie gwarantuje pełnej skuteczności w wykrywaniu kłamstwa – zmiany w ciele mogą być związane z wieloma różnymi czynnikami (stresem podczas badania, różnego typu problemami emocjonalnymi), niekoniecznie z oszukiwaniem.

Kłamanie jest bardzo powszechne. Dr Bella DePaulo z University of Virginia uważa, że średnio kłamiemy raz, dwa razy dziennie. Inne badania sugerują – jak stwierdza psycholog dr Tomasz Witkowski – że ludzie kłamią od dwóch do nawet 200 razy dziennie, w zależności od sytuacji i indywidualnych cech. Co więcej, osoby, które kłamią rzadziej, zazwyczaj odczuwają większy stres i mogą mieć trudności z ukrywaniem prawdy. Z kolei osoby, które kłamią częściej, mogą wykształcić pewne mechanizmy obronne, które pozwalają im lepiej kontrolować emocje i reakcje fizyczne podczas mówienia nieprawdy (chociaż wciąż może to prowadzić do subtelnych sygnałów zdradzających ich intencje, np. nieświadomego zaciskania mięśnia okrężnego ust, marszczenia czoła czy tzw. kurzych łapek wokół oczu).

Kłamstwa można się nauczyć

Kiedy kłamiemy, nasze ciało może zdradzać prawdę, nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi. Mikroruchy twarzy, zmiany mimiki, ton głosu czy unikanie kontaktu wzrokowego często wskazują na stres związany z kłamstwem. Jednocześnie większość z nas pamięta bohaterów filmów, seriali lub książek, którzy zachowali zimną krew mimo kłamstw. Przykładami mogą być Hannibal Lecter z "Milczenia owiec", Norman Bates z "Psychozy", Walter White z "Breaking Bad" czy Frank Abagnale ze "Złap mnie, jeśli potrafisz".

Istnieje wiele poradników, które mają pomóc odbiorcy "usidlić" ukochanego czy ukochaną lub manipulować innymi tak, by realizowali nasze własne potrzeby. Internet pełen jest wskazówek, jak szybko poprawić swoje zdjęcia, nałożyć odpowiedni filtr na twarz czy wzbudzić zaufanie klientów nowych firm. Kreowanie wizerunku stało się istotnym elementem kampanii wyborczych, zachowań na platformach internetowych, takich jak Instagram, LinkedIn czy TikTok, branż artystycznych czy modowych. Popularność tego typu zachowań wskazuje na to, że umiejętność zmieniania, tuszowania czy wręcz tworzenia rzeczywistości może być postrzegana przez wielu ludzi jako ważny zasób. I to niezależnie od długoterminowych kosztów, jakie się przy tym ponosi. A te mogą być całkiem konkretne. Osoba, która buduje swój wizerunek przede wszystkim na nieprawdzie, może szybko tracić zaufanie. Niskie zaufanie z kolei nie sprzyja pozytywnym emocjom ani trwałym, intymnym relacjom. Notoryczny kłamca może również doświadczać negatywnych konsekwencji w stosunku do samego siebie, takich jak obniżenie samooceny, poczucia zagubienia tożsamości, zmęczenia czy dekoncentracji. W większej skali – manipulacyjne zachowania instytucji (np. mediów, korporacji czy polityków) osłabiają zaufanie społeczne, prowadzą do społecznego chaosu, polaryzacji oraz wzrostu popularności teorii spiskowych.

Badanie opublikowane w czasopiśmie "Nature Neuroscience" przez zespół pod kierownictwem dr Tali Sharot z University College London wykazało, że mózg szybko adaptuje się do kłamstwa. Pierwsze próby kłamania wywołują silną aktywność ciała migdałowatego, odpowiadającego za reakcje emocjonalne, takie jak poczucie winy czy lęk. Jednak z każdą kolejną nieprawdą aktywność ta stopniowo maleje, co sugeruje, że im częściej kłamiemy, tym łatwiej nam to przychodzi. Kłamstwo angażuje wiele obszarów mózgu, które są mniej aktywne podczas mówienia prawdy, co wymusza na naszym umyśle bardziej intensywną pracę. Pomimo to częste kłamanie prowadzi do adaptacji mózgu, sprawiając, że proces ten staje się z czasem mniej wymagający. Okazuje się, że kłamstwo może zmieniać samą strukturę mózgu. Badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Południowej Kalifornii sugerują, że tzw. patologiczni kłamcy mają większą ilość istoty białej w korze przedczołowej odpowiadającej za komunikację między różnymi obszarami mózgu, a także mniej istoty szarej – odpowiadającej za podejmowanie decyzji i kontrolę moralną.

Dobre kłamstwo?

Kłamanie czasami może mieć wymiar adaptacyjny, szczególnie w sytuacjach, gdy jest konieczne dla zachowania więzi społecznych lub realizacji ważnych zadań. Na przykład opieka społeczna, policja czy znajomi ofiar przemocy domowej często ukrywają ich miejsce pobytu, aby zapewnić im bezpieczeństwo. Lekarz może uspokajać pacjenta, nie mówiąc mu (całej) prawdy przed trudnym zabiegiem, chociaż ma świadomość, że powikłania czy zagrożenia są realnie większe. W codziennych sytuacjach kłamstwo może przybierać formę uprzejmego komentarza o nieudanej potrawie na spotkaniu rodzinnym, aby nie urazić gospodarza, lub wymówki, że mamy inne plany, aby zakończyć rozmowę, która staje się niekomfortowa. Tego rodzaju kłamstwo bywa nazywane "białym". Najczęściej używa się go, by chronić czyjeś uczucia lub uniknąć niepotrzebnych konfliktów. Jest postrzegane jako społecznie akceptowalne: jego intencją nie jest manipulacja ani oszustwo dla własnych korzyści, ale raczej uprzejmość lub troska o innych ludzi.

Z ewolucyjnego punktu widzenia kłamstwo mogło rozwinąć się jako strategia zwiększająca szanse przetrwania i reprodukcji. W świecie zwierząt oszustwo przybiera różne formy: mimikry (udawanie innego gatunku), wprowadzania w błąd co do lokalizacji gniazda (np. u ptaków) czy udawania śmierci, jak w przypadku oposów. Ten ssak, gdy czuje się zagrożony, może zemdleć, wydzielać odór przypominający zapach rozkładającego się ciała i leżeć nieruchomo, zniechęcając w ten sposób drapieżnika. U ludzi zdolność do kłamania wykształciła się jako odpowiedź na potrzebę posiadania złożonych relacji społecznych. Badania wskazują, że dzieci zaczynają kłamać w wieku dwóch-trzech lat, co zbiega się z rozwojem teorii umysłu – zdolności do rozumienia, że inni ludzie mają odrębne przekonania i intencje od naszych. Co więcej, im bardziej rozwinięte są zdolności poznawcze dziecka, tym bardziej wyrafinowane stają się jego kłamstwa, co świadczy o złożoności tego zachowania.

Wydaje się, że trudno jest jednoznacznie ocenić kłamstwo. Jak wiele innych procesów psychologicznych czy społecznych, jest ono dość ambiwalentne. Z jednej strony może sprzyjać walce o zasoby, chronić własne interesy czy zapewniać powodzenie na różnych etapach życia – w staraniu się o pracę czy względy romantycznego partnera. Z drugiej strony stosowanie kłamstwa nagminnie czy w nieodpowiednim kontekście może być gwoździem do trumny – oddalać od innych ludzi, sprzyjać poczuciu samotności czy obciążać emocjonalnie i poznawczo.

Małgorzata Osowiecka-Szczygieł — psycholożka i wykładowczyni. Pracuje w Akademii Medycznych i Społecznych Nauk Stosowanych w Elblągu, prowadzi zajęcia na Uniwersytecie WSB w Gdańsku oraz Uniwersytecie SWPS w Sopocie i Warszawie. Prowadzi zajęcia m.in. z: psychometrii, statystyki, psychologii poznawczej, interwencji kryzysowej, diagnozy twórczości oraz emocji i motywacji

]]>
Małgorzata Osowiecka-Szczygieł
urn:uuid:a496a495-5c7a-4dac-bbf1-4f896d7109c9 Fri, 28 Feb 2025 07:37:30 +0100 Jak działa trening mentalny oparty na wyobrażeniu? Wyobrażanie sobie, że pływamy jachtem po błękitnym morzu, może sprawić, że poprawimy sobie nastrój. Ale samo wyobrażenie sobie, że jedziemy na Karaiby, nie zbliży nas do tego stanu. Myślenie życzeniowe nadmiernie uspokaja i wywołuje sztuczną pewność, że "tak będzie". Kiedy zatem trening mentalny oparty na wyobrażeniu działa i jak z niego korzystać? https://www.newsweek.pl/psychologia/jak-dziala-trening-mentalny-oparty-na-wyobrazeniu/242qjpm Siła wyobraźni. Kiedy myśli mają moc? Wyobrażanie sobie, że pływamy jachtem po błękitnym morzu, może sprawić, że poprawimy sobie nastrój. Ale samo wyobrażenie sobie, że jedziemy na Karaiby, nie zbliży nas do tego stanu. Myślenie życzeniowe nadmiernie uspokaja i wywołuje sztuczną pewność, że "tak będzie". Kiedy zatem trening mentalny oparty na wyobrażeniu działa i jak z niego korzystać?

Jaka jest faktyczna różnica między tym, że biegniemy po lesie, a tym, że wyobrażamy sobie, że biegniemy po lesie? W pierwszym przypadku naprawdę jesteśmy w lesie i przebieramy nogami w określonym rytmie. Widzimy drzewa, które mijamy, czujemy zapach leśnej ściółki, słyszymy śpiew ptaków. W drugim – jesteśmy w tym lesie na niby. W rzeczywistości jesteśmy w swoim pokoju lub jakimkolwiek innym miejscu, zamykamy oczy i niejako przenosimy się w ten wyobrażony scenariusz. Jednak jeśli odpowiednio dobrze się skupimy, korzystając z naszej wyobraźni, może okazać się, że gdy wyobrażamy sobie bieg, nasz oddech przyspieszy, serce zacznie szybciej bić, a może nawet poczujemy dziwne drgania w ciele. Trochę tak, jakbyśmy naprawdę biegli.

Jak to możliwe, że obraz mentalny wywołuje – może nieco słabszą niż faktyczne wydarzenie – ale jednak autentyczną i mierzalną reakcję fizjologiczną? Dzieje się tak z uwagi na funkcjonalną ekwiwalencję (functional equivalence) – zjawisko polegające na tym, że aż 90 proc. obszarów odpowiedzialnych za ruch zostaje zaktywizowanych podczas wyobrażania sobie tego ruchu. Podobnie jest z wyobrażaniem sobie różnych innych aspektów rzeczywistości, np. ludzkiej twarzy: kiedy wyobrazimy sobie buzię naszej córki lub partnera, mózg zareaguje tak, jakby byli obok. Obraz mentalny aktywizuje znaczną część tych samych obszarów mózgu, co rzeczywiste bodźce.

Wyobraźnia a rzeczywistość

Dobitnych wyników na temat realności naszego "wewnętrznego oka" dostarczają badania z wykorzystaniem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego, dzięki któremu w czasie rzeczywistym możemy zobaczyć, co dzieje się w mózgu człowieka, gdy myśli czy wyobraża sobie wybrany aspekt rzeczywistości. W jednym z badań brały udział osoby potrafiące projektować swoje sny, czyli doświadczające zjawiska zwanego świadomym snem (lucid dreams) – dana osoba wie, że śpi, i jest w stanie wpływać na to, co pojawia się w jej marzeniu sennym. Podczas badania, w trakcie czuwania, za pomocą rezonansu określono dokładne obszary mózgu, które aktywizują się u badanego, kiedy ten wykonuje ruch zaciskania prawej i lewej dłoni. Następnie uczestnicy badania zasypiali i ustalonym sygnałem informowali badaczy, że właśnie zapadają w fazę REM – czyli marzeń sennych. Następnie zadaniem badanych było śnienie, że zaciskają lewą lub prawą dłoń. Wyniki pokazały, że w mózgach świadomie śniących aktywizowały się dokładnie te same obszary mózgu co w fazie czuwania. Oczywiście, o faktycznym zaciskaniu dłoni nie było tu mowy – w fazie REM następuje tzw. fizjologiczna katapleksja, czyli paraliż mięśniowy. A mimo to ich mózg "myślał", że zaciskają dłonie.

Jakie praktyczne implikacje niesie ze sobą zjawisko funkcjonalnej ekwiwalencji? Wnioski płynące z badań dotyczące tak zwanej siły wyobrażeń bywają błędnie interpretowane, nadużywane i wykorzystywane do oszukiwania ludzi przez różnych psychohochsztaplerów. Idea tego, że można sobie niejako wysymulować rzeczywistość, nie jest wcale nowa, ale dzisiaj, także dzięki mediom społecznościowym, jej popularność się nasiliła. Propagatorzy idei łatwego szczęścia, bogactwa i urody używają różnych określeń do promowanych technik, takich jak materializacje, afirmacje, programowanie rzeczywistości czy manifestacje. Problem w tym, że niestety, to nie działa. Pokazują to wyniki badań, ale także głosy ludzi, którzy starali się uwierzyć – zostać wyznawcami idei magicznej materializacji myśli, ale ich los sam z siebie niestety się nie odmienił. Influencerki, które zazwyczaj promują takie idee, no i oczywiście swoje kursy czy konsultacje – "jak szybko przyciągnąć bogactwo" – same zazwyczaj są biedne jak myszy kościelne.

W takim razie wyobrażenia działają czy nie?

Hit czy kit

Współczesna nauka stara się uporządkować wiedzę na temat tego, na ile, w jakich okolicznościach i do czego możemy wykorzystać trening mentalny oparty na symulowaniu różnych scenariuszy. Przeanalizujmy zatem krok po kroku możliwość wykorzystania w praktyce symulowania rzeczywistości i skutki takich procedur.

Zacznijmy od celu wyobrażenia – w jakim celu mamy sobie coś wyobrazić. Jeśli chcemy sobie poprawić nastrój – mentalna transportacja na Karaiby, by w pięknym jachcie płynąć po błękitnej wodzie, zapewne może nam ten efekt dać. Zaangażowanie w proces wyobrażenia naszych zmysłów, wyobrażenie sobie kolorów, zapachów i dźwięków towarzyszących temu doświadczeniu sprawi, że poczujemy się, jakbyśmy prawie tam byli. Nasz mózg zareaguje tak, jak w opisywanych wcześniej warunkach, zaktywizują się obszary, które w konsekwencji doprowadzą do pojawienia się umiarkowanego stanu afektywnego, jaki byśmy prawdopodobnie odczuwali, płynąc jachtem.

Jeśli jednak wyobrażamy sobie taki obraz, aby się tam faktycznie znaleźć, samo oglądanie tej sceny okiem wewnętrznym i aktywizacja mózgu w żaden sposób nas do tego nie przybliżą. Wizualizacja wyniku może wręcz sprawić, że będziemy biernie czekać, aż kosmos zrobi swoje i nas tam w jakiś cudowny sposób umieści. Myślenie życzeniowe ma dobrze udokumentowane skutki uboczne: nadmiernie uspokaja, wywołuje sztuczną pewność, że "tak będzie", powodując, że człowiek nie czuje się zmotywowany do pracy i wysiłku na rzecz swoich celów czy marzeń. Często osoby uzależnione po jakimś czasie od odstawienia substancji lub zachowania i po pokonaniu kryzysu wpadają w tak dobry nastrój i zadowolenie z siebie, że tracą czujność, zaczynają myśleć życzeniowo i nie zauważają, kiedy znów sięgają po to, co zakazane.

Skutki fantazjowania o pozytywnym wyniku udokumentowano w wielu badaniach. Studenci, którzy wyobrażali sobie, że dostali piątki z egzaminów, mieli doskonałe nastroje i czuli się pewni siebie, jednak poświęcali mniej czasu na naukę i późno siadali do materiału. W konsekwencji dostawali gorsze stopnie od tych, którzy nie korzystali z tej techniki. Osoby przechodzące przez stresujące sytuacje, które wyobrażały sobie, że ich problem "się rozwiązał", na początku były zadowolone i czuły się odrobinę lepiej, ale po tygodniu wciąż tkwiły w problemie, a ich stres narastał.

Czy zatem powinniśmy zrezygnować z treningu mentalnego, symulowania sobie rzeczywistości? Zdecydowanie nie. Nie zawsze poprawa nastroju tu i teraz prowadzi do dobrostanu, który trwa. Czasem wręcz przeciwnie, popsucie sobie nastroju tu i teraz, np. zaplanowaniem działania i wykonaniem go potem, może prowadzić do prawdziwej zmiany sytuacji i w związku z tym – długotrwałej poprawy nastoju. Badania pokazują, że wykorzystanie wyobrażeń, które wizualizują nie sam wynik (albo nie tylko sam wynik), a proces dążenia do niego, wraz z trudnościami i przeszkodami czekającymi na drodze, prowadzi do wymiernych, pozytywnych rezultatów. Idąc podanymi już wcześniej przykładami, studenci, którzy wyobrażali sobie proces przygotowań do egzaminu, odwiedzanie biblioteki, czytanie literatury, rezygnację z przyjemności i skupianie się na nauce, osiągali lepsze wyniki z egzaminu niż grupa kontrolna oraz studenci symulujący sam wynik – czyli sukces. Podobnie osoby próbujące poradzić sobie ze stresorami. Wyobrażanie sobie działań i strategii, które mogą wykorzystać do próby rozwiązania problemu, sprawiało, że czuły więcej kontroli nad sytuacją i wypróbowywały różne działania w praktyce. Przekładało się to często na faktyczne rozwiązanie stresujących sytuacji.

Mentalizowanie z wysiłkiem

Symulowanie procesu działania sprawia, że aktywizujemy mózg do tworzenia scenariuszy, nowych ścieżek, nowych połączeń, pomysłów na rozwiązanie problemów i przeszkód, a przede wszystkim wysyłamy sygnał ciału o gotowości do działania. Najprawdopodobniej taka procedura toruje drogę faktycznym procesom biochemicznym w naszym ciele, a potem fizycznym ruchom naszych kończyn. Pobudza nas do pracy, do walki o siebie, swoje zdrowie, cele i dobre samopoczucie.

Wyraźnie widać to w badaniach, w których wykorzystuje się trening mentalny oparty na wyobrażeniach w procesie rehabilitacji po urazie czy operacji. Metaanaliza badań przeprowadzona przez Armina H. Paravlića i jego współpracowników w 2020 r. miała na celu określenie efektów płynących z wykorzystania ćwiczeń mentalnych u pacjentów po wstawieniu endoprotez biodra, kolana, po kontuzjach barku oraz innych części ciała. Wyniki badania pokazały, że w porównaniu ze standardową fizjoterapią praktyka symulacji mentalnych wykazała pozytywny wpływ na ogólną sprawność fizyczną, maksymalną siłę mięśni prostowników kolana chorej nogi, szybkość marszu, a także lepsze wyniki w teście czasowym up to go (wstań i idź). Wielokrotnie powtarzane ćwiczenie w głowie procedury wstań i idź, a także wyobrażanie sobie zginania rehabilitowanej nogi (ręki), poprawiało wyniki pacjentów na obiektywnych, fizycznych wskaźnikach.

Kiedy zatem trening mentalny oparty na wyobrażeniu działa?

Wtedy, kiedy włożymy w niego pracę i wysiłek, a potem jeszcze zaimplementujemy wyobrażone czynności w życie. Wykonywanie ćwiczeń zginania nogi w wyobraźni, kiedy robimy to bardzo powoli, precyzyjnie, angażując naszą uwagę i wewnętrzną percepcję, bywa bardziej męczące, niż mogłoby się wydawać. A co z Karaibami? Czy możemy sobie je wysymulować? W świetle istniejącej nauki w pewnym sensie tak, ale nie wystarczy zobaczyć siebie swoim wewnętrznym okiem w stroju kąpielowym na jachcie. Dzięki wyobraźni możemy zaplanować proces gromadzenia środków na taki wyjazd, zwizualizować sobie cały proces działań, które trzeba podjąć, aby taki wyjazd zorganizować lub wziąć w nim udział. Możemy przypomnieć sobie wtedy, że nasz bliski znajomy jest miłośnikiem żeglarstwa, skontaktować się z nim, dowiedzieć więcej na temat takich wydarzeń. Wyobraźnia podpowie nam nieoczywiste scenariusze, które być może wcześniej wydawały się niemożliwie albo zwyczajnie były niedostępne. Gdy podejdziemy do treningu mentalnego bez magicznych oczekiwań, a z gotowością do pracy i wysiłku, w istocie to, co dotąd niemożliwe i nieosiągalne, może stać się rzeczywistością.

dr Ewa Jarczewska-Gerc - psycholog Uniwersytetu SWPS. Specjalizuje się w psychologii motywacji. Zajmuje się zagadnieniem efektywności i wytrwałości w działaniu oraz wpływem stymulacji umysłowych na wykonywanie zadań. Bada związki pomiędzy różnymi formami myślenia i wyobrażania sobie a efektywnością i wytrwałością w działaniu

]]>
dr Ewa Jarczewska-Gerc
urn:uuid:641a13e6-1c7c-4fa3-bb3e-57bc3de1d06c Fri, 28 Feb 2025 07:37:27 +0100 Te osoby częściej się rozwodzą. "Odwlekają załatwianie różnych spraw" Tendencja do odwlekania realizacji zadań wiąże się z pewnymi odmiennościami w budowie i aktywności kory przedczołowej, odpowiedzialnej m.in. za wyhamowywanie impulsywnych reakcji oraz odroczoną gratyfikację. Istnieją jednak sposoby, które pozwalają osobom dotkniętym prokrastynacją lepiej funkcjonować – mówi psycholożka Ewa Wiwatowska. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/te-osoby-czesciej-sie-rozwodza-odwlekaja-zalatwianie-roznych-spraw/rxj3jp7 Prokrastynacja. Na czym polega i do czego prowadzi? Tendencja do odwlekania realizacji zadań wiąże się z pewnymi odmiennościami w budowie i aktywności kory przedczołowej, odpowiedzialnej m.in. za wyhamowywanie impulsywnych reakcji oraz odroczoną gratyfikację. Istnieją jednak sposoby, które pozwalają osobom dotkniętym prokrastynacją lepiej funkcjonować – mówi psycholożka Ewa Wiwatowska.

"Newsweek": Każdemu zdarza się mówić "później" albo "zaraz". Do jakiego momentu można uznać to za normę, a kiedy psycholog powiedziałby, że mamy tendencję do odwlekania realizacji zadań, którą fachowo nazywa się prokrastynacją?

Ewa Wiwatowska: Tak naprawdę nie ma kwestionariusza ani sztywnych kryteriów, które pozwalają stwierdzić, że tendencja do prokrastynacji u danej osoby jest problematyczna i ta osoba wymaga terapii. Mój zespół opierał się w swoich badaniach na kryteriach relatywnych. To znaczy, że przebadaliśmy bardzo dużą grupę osób, a następnie wyodrębniliśmy z niej dwie podgrupy – osoby, które charakteryzowały się wysoką lub niską tendencją do prokrastynacji. Żeby ocenić, czy ktoś zmaga się z nasiloną tendencją do odwlekania realizacji zadań i potrzebuje pomocy, można zastosować kryterium, którego często używa się do diagnozowania różnych zaburzeń psychicznych, czyli ocenić, na ile dany problem, w tym wypadku prokrastynacja, zaburza funkcjonowanie danej osoby i na ile powoduje cierpienie. Jeśli rzeczywiście to cierpienie się pojawia, to jest ono wskazówką, że warto poszukać pomocy.

O jakiego rodzaju cierpieniu mówimy w tym przypadku?

– Wpływ prokrastynacji na różne aspekty funkcjonowania nie jest dokładnie zbadany. Wiele badań wskazuje na korelację pomiędzy prokrastynacją a trudnościami w życiu codziennym, ale nie do końca wiadomo, co jest przyczyną, a co konsekwencją. Tendencja do odwlekania realizacji zadań może być przyczyną trudności w relacjach z innymi ludźmi. Są badania dowodzące, że osoby, które częściej prokrastynują, także częściej się rozwodzą, doświadczają większego stresu w relacjach. Być może chodzi o to, że te osoby częściej nie wywiązują się ze zobowiązań, które deklarują wobec innych.

Warto wziąć pod uwagę fakt, że podłożem prokrastynacji może być inny problem – na przykład trudności z regulacją emocji. Badania potwierdzają, że osoby, które często prokrastynują, kiedy doświadczają trudnych emocji, mają większe trudności, żeby sobie z nimi poradzić. Posłużmy się przykładem kłótni, która wzbudza w nas negatywne emocje. W takiej sytuacji osoba, która dobrze sobie radzi z regulacją emocji, potrafi je opanować albo wyrazić je w adaptacyjny sposób. Natomiast u kogoś, kto ma problemy z regulacją emocji, te kłopoty mogą się przekładać na trudności w relacjach. Jednak są to wyłącznie moje spekulacje, które wymagają empirycznej weryfikacji. Przypuszczam, że jest więcej czynników, które mogą leżeć u podłoża związku między prokrastynacją a trudnościami w relacjach.

Następstwem prokrastynacji mogą być także problemy w nauce i w życiu zawodowym. Konsekwencje niewywiązywania się na czas z powierzonych zadań mogą być bardzo poważne, włącznie ze skreśleniem z listy studentów czy utratą pracy.

Czy są jakieś biologiczne uwarunkowania prokrastynacji? Co dzieje się w mózgu osoby z tendencją do odwlekania realizacji zadań?

– Jest sporo badań, które pokazują, że rzeczywiście prokrastynacja wiąże się z różnymi zmianami w budowie lub aktywności poszczególnych obszarów mózgu. U osób prokrastynujących zaobserwowano na przykład mniejszą objętość i słabszą aktywację w obrębie kory przedczołowej. To taki obszar, który odpowiada za powstrzymywanie się od impulsywnych reakcji i decyzji oraz odraczanie gratyfikacji, czyli wybieranie aktywności, które nie przynoszą nagrody natychmiastowej, ale długoterminową.

Wróćmy do przytoczonego wcześniej przykładu kłótni. Pod wpływem emocji mamy ochotę powiedzieć drugiej stronie coś bardzo niemiłego, jednak osoba, która nie ma problemu z powstrzymywaniem impulsywnych reakcji, ugryzie się w język. Natomiast osoba, u której kora przedczołowa nie funkcjonuje prawidłowo, może palnąć coś, co wolałaby zachować dla siebie. Inny przykład to sytuacja, gdy mamy do wyboru obejrzenie kolejnego odcinka serialu, który nas wciągnął, albo naukę do egzaminu. Nieprawidłowe funkcjonowanie kory przedczołowej może przesądzić o wyborze pierwszej opcji. To dlatego, że właśnie między innymi kora przedczołowa decyduje o tym, czy jesteśmy skłonni do działań związanych z odroczoną gratyfikacją. Osoby, u których kora przedczołowa nie funkcjonuje prawidłowo, mają większe trudności z czekaniem na nagrodę. Chcą ją otrzymać tu i teraz. Dlatego osoby, które często prokrastynują, mają problemy z realizacją celów długoterminowych.

Co jeszcze wynika z pani badań nad funkcjonowaniem osób ze skłonnością do odwlekania realizacji zadań?

– W badaniach, które prowadziłam z moim promotorem Jarosławem Michałowskim, zaobserwowaliśmy, że osoby, które mają skłonność do odwlekania zadań, prezentują słabszą aktywność mózgu związaną z koncentracją uwagi na zadaniu. Może to być związane ze wspomnianymi wcześniej zmianami w budowie i aktywności kory przedczołowej, która odpowiada również za utrzymywanie koncentracji przez dłuższy czas. Ponadto w naszym ostatnim badaniu, realizowanym razem z Magdą Pietruch w ramach grantu Narodowego Centrum Nauki, zaobserwowaliśmy, że osoby z wysoką tendencją do prokrastynacji częściej błądzą myślami. To taki stan, kiedy myślimy o wszystkim i o niczym. Przypominamy sobie różne zdarzenia z przeszłości, robimy plany na przyszłość. Często doświadczamy go na przykład podczas patrzenia w okno, gdy jedziemy autobusem lub pociągiem. Skłonność do błądzenia myślami może utrudniać koncentrację na zadaniu, np. słuchanie wykładu czy pisanie eseju.

Nie wiadomo do końca, na ile trudności w koncentracji uwagi i tendencja do błądzenia myślami bezpośrednio przyczyniają się do prokrastynacji. Przychodzą mi jednak do głowy dwa mechanizmy, które potencjalnie mogą wyjaśniać ten związek. Jeśli ktoś ma większe trudności, żeby skoncentrować się na zadaniu, to po pierwsze samo to zadanie będzie dla niego trudniejsze, a jeśli jest trudniejsze, to może być bardziej awersyjne, czyli wzbudzać bardziej nieprzyjemne emocje. A jeśli mamy do wykonania jakieś zadanie, które wzbudza w nas negatywne emocje, to mamy też mniejszą motywację, żeby je wykonać. Obserwuje się, że w przypadku zadań trudnych jest większe ryzyko prokrastynacji niż w przypadku zadań łatwych. Chociaż warto podkreślić, że zbyt łatwe, żmudne i nudne zadania również mogą obniżać motywację do ich realizacji.

Jest też tak, że gdy mamy trudności w koncentracji uwagi, łatwiej przychodzą nam do głowy inne cele i zadania niż te, na których powinniśmy się teraz skupić. Na przykład gdy powinniśmy pisać pracę zaliczeniową, nagle przychodzi nam do głowy mnóstwo innych rzeczy, które mieliśmy zrealizować: nastawić pranie, złożyć życzenia urodzinowe koleżance.

Czy nauka podsuwa jakieś sposoby, ćwiczenia, które poprawiają funkcjonowanie osób z silną tendencją do odwlekania realizacji zadań? Czy – mówiąc krótko – można coś zrobić ze swoją prokrastynacją, żeby tak bardzo nie utrudniała nam życia?

– Przede wszystkim warto się zastanowić, czy odwlekanie realizacji zadań nie wynika ze zbyt dużej ilości obowiązków i konieczności priorytetyzacji. O prokrastynacji mówimy wtedy, kiedy nic nie stoi nam na przeszkodzie do realizacji zadania, ale irracjonalnie wybieramy inne, mniej istotne aktywności. Być może to konieczność priorytetyzacji przesądza o tym, że niektóre zadania odkładamy na później.

Jeśli chodzi o radzenie sobie z problemem prokrastynacji, to niektóre badania potwierdzają skuteczność terapii poznawczo-behawioralnej. Pomaga też trening regulacji emocji, który uczy, jak sobie radzić z negatywnymi odczuciami, które wzbudzają w nas różne zadania.

W laboratorium, w którym pracuję, zespół pod kierownictwem Marka Wypycha i Jarosława Michałowskiego prowadzi badanie nad skutecznością różnych technik psychoterapeutycznych w walce z prokrastynacją. Jestem bardzo ciekawa wyników tego badania. Można je śledzić na facebookowej stronie Poznan Laboratory of Affective Neuroscience, gdzie dzielimy się wynikami badań prowadzonych w naszym laboratorium.

W zmaganiach z prokrastynacją warto zwrócić uwagę na czynniki środowiskowe. Na przykład nauczyciel może tak pokierować procesem edukacji, aby zmniejszyć ryzyko prokrastynacji wśród studentów. Można to osiągnąć poprzez zwiększenie atrakcyjności zadań, tak aby nie wzbudzały negatywnych emocji wśród studentów, ale zwiększały ich motywację. Poza tym warto rozbijać duże zadania na mniejsze, po to aby nie wydawały się takie trudne do ogarnięcia. Przykładem może być napisanie pracy magisterskiej. Gdy mamy trzy miesiące na napisanie 80 stron maszynopisu, wydaje się nam to bardzo trudne, może nawet wzbudza w nas lęk. Zupełnie inaczej jest, gdy dostajemy dwa tygodnie na napisanie wstępu czy pierwszego rozdziału. W drugim przypadku prawdopodobieństwo wykonania zadania jest znacznie większe. Dlatego w pracy z osobami prokrastynującymi, ale nie tylko, zdecydowanie bardziej sprawdza się rozbijanie dużych zadań na mniejsze i wyznaczanie krótkich terminów na ich wykonanie. Warto też nagradzać za wykonanie zadań w terminie. Nagrody zwiększają atrakcyjność zadań i motywację do ich wykonania. To nie muszą być zawsze nagrody materialne, czasem wystarczają słowne. Nagradzać może nauczyciel lub pracodawca, ale także możemy robić to sami, np. seansem w kinie czy wizytą w teatrze.

Czy te wnioski powinni wykorzystać rodzice, aby zwiększyć motywację dzieci do wykonywania obowiązków domowych?

– Nie jestem specjalistką od dzieci. W swoich dotychczasowych badaniach skupiałam się wyłącznie na dorosłych. Z tego, co wiem, jest znacznie mniej badań poświęconych prokrastynacji u dzieci. Wydaje się jednak, że wymienione metody, czyli zwiększanie atrakcyjności zdań, dzielenie zadań na mniejsze, krótkie terminy i nagrody, powinny sprawdzić się także w przypadku dzieci.

Warto pamiętać, że niska motywacja do wykonywania zadań u dzieci, ale nie tylko u nich, także u dorosłych, może wynikać z innych problemów – np. ADHD czy depresji. Dlatego w przypadku bardzo nasilonej prokrastynacj, zanim zarzucimy dziecku lenistwo, warto wybrać się z nim do psychologa czy psychiatry w celu diagnozy. Być może pomocne okażą się leczenie farmakologiczne lub konkretne interwencje psychologiczne. Odpowiednia terapia może zwiększyć motywację i zmniejszyć skłonność do prokrastynacji.

Ewa Wiwatowska — psycholożka, badaczka i nauczycielka akademicka na Uniwersytecie SWPS. Prowadzi zajęcia z zakresu psychologii poznawczej, psychologii emocji i motywacji, zaawansowanej psychologii procesów poznawczych i afektywnych, eseju psychologicznego, umiejętności akademickich, pracy empirycznej, a także neuronalnych mechanizmów wybranych procesów poznawczych i afektywnych. Naukowo zajmuje się związkiem pomiędzy prokrastynacją a funkcjonowaniem poznawczym oraz neurofizjologicznymi korelatami błądzenia myślami. Kierowniczka projektu "Związek pomiędzy błądzeniem myślami a kontrolą poznawczą w prokrastynacji" finansowanego przez Narodowe Centrum Nauki w ramach konkursu Preludium

]]>
Katarzyna Koper
urn:uuid:50308241-4fa7-4aa7-b086-311f06f9a493 Thu, 27 Feb 2025 15:00:00 +0100 Każdym z nas można manipulować. Naukowcy pokazali, jak się przed tym bronić Każdym z nas można manipulować, a inteligencja i wykształcenie nie mają znaczenia. Dowiedli tego właśnie naukowcy z Uniwersytetu SWPS i opisali nową technikę wpływania na innych ludzi. Jak się przed tym bronić? https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/kazdym-z-nas-mozna-manipulowac-naukowcy-pokazali-jak-sie-przed-tym-bronic/z6jd39n Manipulacje Sztuka manipulacji Każdym z nas można manipulować, a inteligencja i wykształcenie nie mają znaczenia. Dowiedli tego właśnie naukowcy z Uniwersytetu SWPS i opisali nową technikę wpływania na innych ludzi. Jak się przed tym bronić?

"Dzień dobry, jestem studentem uniwersytetu i muszę przeprowadzić badanie, aby zaliczyć przedmiot. Czy może mi pan/pani pomóc i zechce odpowiedzieć na 142 pytania?". Z taką prośbą zwracali się badacze z Uniwersytetu SWPS do ludzi stojących na przystanku. Zaledwie co trzecia osoba chciała przyjść z pomocą. Ale gdy w drugiej części eksperymentu badacze dodali jedno zdanie: "Przeprowadzając to badanie, potrzebujemy odpowiedzi od inteligentnych ludzi, a pan/pani na taką osobę wygląda", było zupełnie inaczej. Dwa razy więcej osób niż wcześniej zgadzało się wziąć udział w ankiecie.

– Zastanawialiśmy się, czy jest to uleganie wpływowi innej osoby, czy tak zadziałał zwykły komplement. Osoba zaczepiona na przystanku mogła poczuć się wyróżniona, bo usłyszała o sobie coś miłego i dlatego chciała pomóc ankieterowi. Gdyby tak było, nie moglibyśmy mówić o nowej technice wpływu społecznego, bo przecież dobrze znany jest wpływ komplementów na innych – mówi prof. Wojciech Kulesza z Uniwersytetu SWPS, jeden z trzech autorów badania.

Dlatego przeprowadzili drugi eksperyment. Poszli do salonu samochodowego i zapraszali klientów do udziału w rocznym przeglądzie samochodu. Gdy w drugiej części badania do zwykłego zaproszenia eksperymentator dodawał zdanie: "Badania pokazują, że rozsądni klienci robią takie przeglądy w takiej stacji jak nasza, która jest oficjalną stacją przeglądu samochodów", chętnych na przegląd było dwa razy więcej, ponad 70 proc., niż w pierwszej części badania. – Tu już osoba badana nie słyszała komplementu, lecz ulegała prośbie, słysząc ogólne stwierdzenie o ludziach rozsądnych. Sugerowaliśmy jej zatem, że ma pewną cechę, jaką jest rozsądek, i w ten sposób, na gruncie dwóch eksperymentów, wykazaliśmy istnienie nowej techniki wpływu społecznego – mówi prof. Kulesza.

Tę technikę, dotychczas nieopisaną w literaturze psychologicznej, badacze nazwali pułapką egotystyczną. – Człowiek, który słyszy, że wygląda na osobę rozsądną czy inteligentną, albo że inni rozsądni i inteligentni tak robią, chętnie ulega prośbie, nawet absurdalnej. Dlaczego? Bo jeśli odmówi, to poczuje, że może wcale nie jest taki inteligentny czy rozsądny. A ludzie chcą myśleć o sobie, że są dobrzy, inteligentni, rozsądni – tłumaczy prof. Kulesza, który badanie przeprowadził wraz z prof. Dariuszem Dolińskim i prof. Tomaszem Grzybem, obaj także z Uniwersytetu SWPS. Szczegóły eksperymentu opisali w czasopiśmie naukowym "Social Influence".

Grzeczne dzieci myją zęby

Pomysł na przeprowadzenie tego badania wziął się z obserwacji. – Słyszeliśmy, jak rodzice dzieciom mówią: "mądre dzieci o tej porze idą już spać", "grzeczne dziecko zje obiad i umyje zęby". I widzieliśmy, że to działa – dziecko myśli, że jeśli czegoś nie zrobi, to nie ma tej cechy, a jeśli coś zrobi, to ją ma – jest mądre i grzeczne, a takie chce być – mówi prof. Kulesza.

Lubimy sami siebie oszukiwać, aby tylko dobrze o sobie myśleć

Pułapka egotystyczna może być stosowana w dobrej wierze, np. kiedy słyszymy, że ludzie rozsądni, prawdziwi Polacy, wykształceni oddają krew, aby ratować innych. Stosując ją, lekarz może nakłonić pacjenta do rzucenia palenia albo namówić kogoś do oddania krwi. Ale też może służyć złu, kiedy ktoś mówi: "Prawdziwi twardziele biją swoje dzieci albo biorą narkotyki". – Osoba, która to słyszy, może pomyśleć, że jeśli nie będzie bić ani ćpać, nie jest twardzielem. Robi wszystko, aby w oczach innych i swoich być tym twardzielem – tłumaczy prof. Kulesza.

Czy zatem opisanie nowej techniki wpływu społecznego jest etyczne, skoro może być ona użyta przeciwko nam? – Tak, bo jeśli znamy jakąś technikę, to dużo trudniej jest na nas wpłynąć, a jeżeli zna ją tylko jedna strona – wywierająca wpływ – to siły są nierówne. Dlatego chcemy nagłaśniać nasze badania – mówi prof. Kulesza.

Sztuka manipulacji
Sztuka manipulacji

Zrobieni w balona

Wszyscy stosujemy techniki wpływu społecznego. Gdy staramy się o pracę, stosownie się ubieramy, gdy jesteśmy na randce, to przedstawiamy siebie w pozytywnym świetle – jesteśmy dobrzy, kochamy dzieci. Podstawowych technik wpływania na innych psychologowie opisali ponad sto. Prof. Doliński i prof. Grzyb zebrali je w książce "Sto technik wpływu społecznego". – Ich stosowania uczymy się od dziecka. Już jako dzieci wiemy, że gdy zaczniemy płakać, to szybciej coś dostaniemy – mówi prof. Kulesza.

Jedne z najczęściej stosowanych technik wpływania na innych bazują na dysonansie poznawczym – lubimy sami siebie oszukiwać, aby tylko dobrze o sobie myśleć. 60 lat temu Leon Festinger, amerykański psycholog społeczny, pokazał, że gdy człowiek będzie wykonywał nudną czynność, np. przez godzinę zmywał naczynia za małe pieniądze, to dorobi sobie teorię, że zmywanie naczyń go wycisza, że wreszcie może być sam ze swoimi myślami. Nie przyzna się, że skoro zrobił coś nudnego za kiepskie pieniądze, to dał się wystrychnąć na dudka. – W naszym badaniu też widać fragmenty dysonansu poznawczego. Badani woleli wypełnić ankietę ze 142 pytaniami albo przyjechać samochodem na przegląd, żeby nie pomyśleć o sobie źle – że są nierozsądni lub nieinteligentni – mówi prof. Kulesza.

Drugą często stosowaną techniką wpływu społecznego jest bezrefleksyjność. Badania nad nią prowadziła Ellen Langer, profesor psychologii na Uniwersytecie Harvarda. Wykazała ona, że w pułapkę tę wpadamy, gdy działamy rutynowo, na umysłowym autopilocie. Zakładamy, że głupi są inni ludzie, ale nas nie da się zrobić w konia. – Gdyby to była prawda, to reklama by nie działa, ludzie nie wychodziliby głupio za mąż czy nie żenili się z nieodpowiednią partnerką albo nie dokonywali złych inwestycji finansowych – uważa prof. Kulesza.

Prof. Langer wykazała, że bardzo często nie słuchamy, co się do nas mówi. – Nie ma specjalnej różnicy, czy słyszymy durne, czy sensowne uzasadnienie jakiejś prośby. Zakładamy, że gdy ktoś coś powiedział, to ma to sens. Ta technika jest stosowana przez polityków, którzy zawsze odpowiadają na trudne dla nich pytania, np. o moralność albo jakieś występki. Czemu zawsze odpowiadają? Zakładają, że ludzie bezrefleksyjnie uznają, że skoro odpowiedź padła, a niespecjalnie jej słuchamy, to polityk pewnie jest niewinny – tłumaczy prof. Kulesza.

Oszustwa pamięci

Wielki potencjał manipulacyjny ma również plotka. Dr Ralf Sommerfeld, biolog ewolucyjny z Instytutu Maksa Plancka w Monachium, wykazał, że ludzie chętniej uwierzą w plotkę niż w prawdziwe informacje. Grupę studentów zaprosił do gry komputerowej, w której badani mieli rozdawać między sobą pieniądze, robiąc jednocześnie notatki o tym, jak inni zachowywali się podczas gry. Potem ochotnicy wymieniali się tymi opiniami. Okazało się, że w następnych rundach studenci mniej pieniędzy dawali osobom, które inni opisywali jako skąpiradła czy sknery, a więcej określanym jako hojni gracze czy altruiści.

Dr Julia Shaw, psycholożka sądowa związana z University College London, autorka książki "Oszustwa pamięci", przekonuje, że ludziom bez trudu można wmówić nawet to, że popełnili zbrodnię, która nigdy nie miała miejsca, że cierpieli z powodu fizycznego urazu, którego nigdy nie doznali, albo że zostali zaatakowani przez psa, choć nigdy nic takiego nie miało miejsca. Aby w to uwierzyli, wystarczy tylko znajomość procesów pamięciowych i odpowiednio zadawane pytania. W eksperymencie dr Shaw wykazała, że w błąd dały się wprowadzić nie osoby słabe i uległe, lecz studenci uniwersytetu. Oznacza to, że nawet rozsądni i twardo stąpający po ziemi ludzie są podatni na presję społeczną i techniki manipulowania.

Leniwy mózg

Aby się bronić przed technikami wpływu społecznego, należałoby nie działać automatycznie. – Ale to jest miecz obosieczny – działamy automatycznie, aby móc żyć. Jeśli wszystko będziemy robić świadomie, to nie będziemy w stanie np. prowadzić samochodu. Jednak w kluczowych momentach, dotyczących pieniędzy, przyszłości, warto na chwilę spauzować, zanim ulegnie się czyjeś prośbie czy udzieli odpowiedzi. Co więcej, upowszechnianie takich technik czyni nas bardziej świadomymi, a więc trudniej ulegamy innym – uważa prof. Kulesza.

Działamy automatycznie także dlatego, że nasz mózg jest bardzo leniwy. Nie lubi oceniać ani analizować. Woli podsunąć natychmiastową, ale zupełnie nieprzemyślaną decyzję, a my z niej chętnie korzystamy, twierdzi psycholog Daniel Kahneman, laureat Nagrody Nobla z ekonomii z 2002 r., autor wydanej również w Polsce książki "Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym". Uczony dowiódł tego m.in. w prostym eksperymencie, któremu poddał studentów z kilku renomowanych amerykańskich uczelni, m.in. Harvardu, MIT czy Princeton. Poprosił ich, by obliczyli, ile kosztuje zeszyt, jeśli wiadomo, że za zeszyt i ołówek trzeba zapłacić 1 dolara i 10 centów, a za ołówek o dolara więcej niż za zeszyt. Niemal wszyscy podali złą odpowiedź. Zawierzyli bowiem intuicji, zamiast wykonać proste zadanie matematyczne (zeszyt + ołówek = 1,1 dolara; ołówek = zeszyt + 1 dolar, czyli zeszyt + zeszyt + 1 dolar = 1,1 dolara, czyli 2 zeszyty + 1 dolar = 1,1 dolara, czyli 2 zeszyty = 1,1 dolara – 1 dolar, czyli 2 zeszyty = 0,1 dolara, czyli zeszyt kosztuje 0,05 dolara).

Z badań dr Kahnemana wynika, że mózg człowieka ma dwa tryby pracy. System pierwszy jest szybki, pracuje w tle, kiedy nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, i podsuwa natychmiastową, ale zupełnie nieprzemyślaną, intuicyjną odpowiedź. W systemie drugim, czyli mózgu wolnym, który obejmuje korę przedczołową, podejmowane są decyzje niekiedy sprzeczne z intuicyjnym odruchem. Dokonuje on chłodnej kalkulacji i oceny sytuacji.

Siła Facebooka

Tego, jak łatwo nasz mózg ulega wpływom innych osób, dowiódł dr Sean Taylor, który uzyskał tytuł doktora na Uniwersytecie Nowojorskim. Badał on, jak odbierane są oceny i komentarze zamieszczone w mediach społecznościowych. Odkrył, że jeśli manipuluje się recenzjami, tak aby pierwsza była wyjątkowo pochlebna, prawdopodobieństwo kolejnych pozytywnych recenzji wzrośnie o 32 proc., a ostatnia z nich będzie wyższa o 25 procent! Oznacza to, że różnica między restauracją ze średnią oceną a inną z fenomenalną oceną może być zasługą pierwszej osoby, która postanowiła zalogować się na stronie i wyrazić swoją opinię.

Podobny eksperyment przeprowadzili w styczniu 2012 r. pracownicy Facebooka. Zmanipulowali kanały informacyjne ponad pół miliona użytkowników, tak żeby niektórzy użytkownicy zobaczyli na swoich stronach dużą liczbę pozytywnych postów, podczas gdy inni mieli zobaczyć dużą liczbę postów negatywnych. Badacze z Facebooka odkryli, że użytkownicy, którzy widzieli więcej pozytywnych postów, takich jak zdjęcia przytulających się ludzi, sami również opublikowali pozytywne treści. Ci zaś, którzy widzieli więcej negatywnych postów, takich jak skargi na restauracje, wytworzyli więcej negatywnych treści na swoich stronach.

"Nasza silna skłonność do polegania na opiniach większości może zatem przekładać się na nieoptymalne wybory i dziwne przekonania. Przykładów na idee, które kiedyś zostały zaakceptowane przez większość, a teraz są uważane za błędne, jest mnóstwo, na przykład pogląd, że kobiety nie nadają się na studia, czy przekonanie, że Ziemia jest płaska. Mimo to intuicja nam podpowiada, żeby iść za większością"– pisze dr Tali Sharot, neurobiolożka z University College London, w książce "Nasz wpływowy i uległy mózg". Podejmując decyzje, często wracamy do łatwej strategii równego traktowania wszystkich opinii, niezależnie od tego, na ile ludzie są wiarygodni i jaką mają wiedzę. I to nas gubi.

]]>
Dorota Romanowska
urn:uuid:9ac7eec2-6988-46f2-a212-36d6dbb0cccb Thu, 27 Feb 2025 14:57:54 +0100 Jak spowolnić upływ czasu? Naukowcy zbadali, kiedy czas płynie wolniej Czas jest względny, jak się okazuje, nie tylko dla fizyków pokroju Einsteina, ale też dla naszego mózgu. Dlaczego jedne chwile tylko migają nam przed oczami, a inne ciągną się bez końca? I czy można zrobić coś, by spowolnić czas? https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/jak-spowolnic-uplyw-czasu-naukowcy-zbadali-kiedy-czas-plynie-wolniej/8fgm7ct Jak spowolnić czas? "Musimy tylko zapewnić mózgowi różnorodne bodźce" Czas jest względny, jak się okazuje, nie tylko dla fizyków pokroju Einsteina, ale też dla naszego mózgu. Dlaczego jedne chwile tylko migają nam przed oczami, a inne ciągną się bez końca? I czy można zrobić coś, by spowolnić czas?

Marek, inżynier projektant w jednej ze śląskich firm, właśnie wrócił z wakacji życia. – Już na początku roku, przeglądając harmonogram, zorientowałem się, że jesienią będę mógł wyrwać się z pracy na dłużej – opowiada. – Wymagało to sporo zachodu, ostatni miesiąc prawie przesiedziałem w firmie nad dokumentami, ale ostatecznie udało mi się wykorzystać cały urlop naraz. Z weekendami zrobiło się z tego pięć szalonych tygodni w tropikalnym raju. Nurkowanie, surfing, rajdy skuterami i imprezy do świtu w barach na plaży. Prawie nie miałem czasu na sen.

Urlop miał według niego tylko jedną wadę: był za krótki. – Niby pięć tygodni to sporo czasu, a zleciały mi dosłownie błyskawicznie. Sam się temu dziwię, bo to był najdłuższy okres wolnego, jaki miałem od czasu szkolnych wakacji, więc skąd wrażenie, że to był dosłownie moment? – zastanawia się Marek. Zauważył też coś jeszcze. – W ostatnim tygodniu przed wyjazdem, gdy kończyłem projekt, musiałem już tylko uzupełnić dokumentację. To właściwie nie wymaga myślenia, ale jest dość pracochłonne i nudne. I ten tydzień ciągnął się w nieskończoność, miałem wrażenie, że czas stoi w miejscu, a ja siedzę nad tym z miesiąc – opisuje Marek.

Nierówne traktowanie

Wrażenia Marka z urlopu i poprzedzającego go tygodnia nie zdziwiłyby naukowców, którzy doskonale wiedzą, że popularne powiedzonko "na zabawie czas płynie szybciej" ma solidne neurologiczne podstawy. Okazuje się bowiem, że na postrzeganie upływu czasu przez nasz mózg ma wpływ mnóstwo różnych czynników. – Nie mamy mechanizmu, który podobnie jak zegar mechaniczny odmierzałby równe jednostki czasu w rodzaju sekund czy minut, zamiast tego mózg rejestruje i interpretuje sygnały napływające z zewnątrz oraz wnętrza ciała i to one w istocie stanowią mechanizm napędzający tykanie wskazówek naszego wewnętrznego zegara – wyjaśnia dr Wojciech Glac, neurobiolog z Uniwersytetu Gdańskiego.

Tempo tego tykania związane jest z intensywnością sytuacji oraz jej istotnością. – Gdy więc wokół nas wiele się dzieje, a zwłaszcza kiedy dzieje się coś ważnego, wewnętrzny zegar tyka szybciej, niejako pospieszając mózg do podjęcia szybkiej decyzji, skoro dzieją się rzeczy istotne, i skupiając na tym uwagę – opisuje dr Glac. Tymczasem ten na zewnątrz płynie swoim równym stałym tempem, lecz nasza zdolność do jego śledzenia się zmniejsza. To właśnie dlatego, gdy robimy coś, co nas interesuje lub bawi, zdarza nam się ze zdumieniem zauważyć, że minęła już godzina, podczas gdy byliśmy pewni, że to dosłownie kilka minut. I to właśnie przydarzyło się Markowi. – Z drugiej strony, gdy sytuacja, w jakiej się znajdujemy, jest stabilna, a my nudzimy się w znanym sobie otoczeniu, które nie dostarcza mózgowi żadnych istotnych sygnałów, nasz wewnętrzny zegar zwalnia – dodaje dr Glac. I wtedy ze zdumieniem patrzymy w pracy na zegar, który odmierzył dopiero kwadrans, podczas gdy nam się wydawało, że siedzimy nad danym zadaniem już od godziny.

To ten mechanizm sprawia, że mamy wrażenie, iż w dzieciństwie czas płynął wolniej niż wtedy, gdy jesteśmy dorośli. – W dzieciństwie wszystko jest nowe, ważne, bardziej emocjonujące. Rezultatem tego jest zapamiętywanie wielu zdarzeń ze wszystkimi szczegółami, którymi upakowany jest szczelnie czas dzieciństwa, czyniąc go z perspektywy pełnym doświadczeń. Tymczasem w dorosłości o taki efekt znacznie trudniej, bo mózg nie tworzy nowych śladów pamięciowych wobec rzeczy znanych i powtarzalnych. W rezultacie mamy czasami wręcz wrażenie gubienia czasu, nie odróżniając jednego dnia od drugiego – opisuje dr Glac. To dlatego podczas zabawy czy spaceru dziecku będzie zegar tykał straszliwie szybko, a dla znudzonego, siedzącego np. bezczynnie na ławce, czas będzie płynął nieubłaganie wolno.

Sygnały z zewnątrz to niejedyne dla mózgu źródło informacji o płynącym czasie. – Poza sygnałami płynącymi z zewnątrz mózg odmierza upływ czasu również za pomocą impulsów fizjologicznych, takich jak skurcze serca czy oddech. Kiedy jesteśmy zestresowani, zegar tyka więc szybciej, np. z powodu przyspieszenia akcji serca. Z drugiej strony wydaje się, że w stanach głębokiej koncentracji uwagi, np. na jakimś zadaniu, mózg, nadając ogromne znaczenie temu działaniu, przestaje śledzić zjawiska w otoczeniu oraz rejestrować sygnały z ciała. W takich momentach czas niejako staje, bo nasza świadomość, zajęta czymś innym, nie może weryfikować rzeczywistego upływu czasu – wyjaśnia dr Glac.

Jak to się jednak dzieje, że te poszczególne impulsy zmieniają się w płynący czas, a nie pozostają odizolowanymi mikroskopijnymi wspomnieniami? – Mózg nie tylko rejestruje te kolejno napływające sygnały, ale kojarząc je ze sobą, ustawia w kolejności i zapamiętuje niczym kolejne stop-klatki filmu. Kluczową rolę odgrywają w tym procesie tzw. komórki czasu w hipokampie. Dzięki temu możliwe jest potem przewidywanie przyszłości, ponieważ mózg, rozpoznając w danej sytuacji zapamiętaną stop-klatkę, automatycznie przywołuje z pamięci kolejną i w ten sposób może przewidywać to, co wydarzy się za chwilę – opisuje dr Glac.

Oczywiście w rzeczywistości ten proces jest niezwykle skomplikowany, a biorą w nim udział neurony znajdujące się w wielu rejonach mózgu, w tym w korze czuciowej, prążkowiu, korze przedczołowej czy móżdżku – wyjaśnia dr Glac. – Bardzo ważną rolę odgrywa system dopaminowy. Nadaje on mniejszą lub większą ważność analizowanym sygnałom i całym złożonym sytuacjom. To właśnie on decyduje o szybkości pracy wewnętrznego zegara mózgu, a w rezultacie o tym, jak szybko lub wolno płynie czas w naszej subiektywnej ocenie – wyjaśnia dr Glac.

Emocje, spacery i tłok

W naszym subiektywnym postrzeganiu czasu ogromną rolę odgrywają emocje, nierozerwalnie związane z układem nagrody. Naukowcy wiedzą już, że różne emocje na różne sposoby zwalniają lub przyspieszają nasz wewnętrzny zegar. Pokazał to na przykład eksperyment przeprowadzony przez amerykańskiego neurobiologa, prof. Davida Eaglemana z Uniwersytetu Stanforda. Wyposażył on ochotników w precyzyjne urządzenia do pomiaru czasu i wysłał ich do parku rozrywki, gdzie siedząc na fotelach, najpierw wjeżdżali na 15-piętrowa wieżę, a następnie z przerażającą prędkością z niej spadali. Pytani następnie o czas trwania tego upadku – prawie wszyscy go znacznie przeszacowali.

Pozytywne emocje też mają ogromny wpływ na nasze postrzeganie czasu. W ciekawy sposób wykazali to Philip Gable i Bryan Poole, psychologowie z Uniwersytetu Alabamy w USA. Pokazywali oni ochotnikom trzy typy obrazów: neutralne emocjonalnie figury geometryczne, zdjęcia kwiatów, wzbudzające umiarkowanie pozytywne emocje, oraz mające silniejszy ładunek emocjonalny zdjęcia smakowitych deserów. Badani mieli oszacować czas, przez jaki dany obraz był widoczny. Tak jak przypuszczali badacze, uczestnicy, niezależnie od rzeczywistego czasu pojawiania się zdjęcia na ekranie komputera, postrzegali kuszące zdjęcia jako wyświetlane przez krótszy czas niż pozostałe.

Co ciekawe, badacze odkryli również, że określona ilość czasu dla zdjęć deserów była związana z tym, kiedy uczestnicy jedli tego dnia. Ci świeżo po posiłku, a więc z zaspokojonym apetytem, ocenili zdjęcia deserów jako wyświetlane przez dłuższy okres niż ich bardziej głodni rówieśnicy. Zdaniem naukowców wskazuje to na fakt, że o ile emocje neutralne czy pozytywne – ale nie motywujące – nie wpływają na naszą percepcję czasu, to pozytywne i motywujące emocje istotnie ją skracają.

Na percepcję czasu wpływać może też otoczenie, w którym się znajdujemy. Wykazały to badania prowadzone na kanadyjskim Carleton University, gdzie badacze przenosili ochotników za pomocą gogli wirtualnej rzeczywistości (VR) na leśne szlaki lub ulice Nowego Jorku. Wprawdzie badani szacowali czas tych przechadzek jako taki sam, ale przyznawali, że w czasie leśnych wizualizacji czas zdawał się im płynąć wolniej. Gdy jednak naukowcy wyruszyli z ochotnikami na prawdziwe przechadzki, okazało się, że te odbywane w naturalnym środowisku są szacowane jako dłuższe, a badani znowu przyznają, że czują wolniejszy upływ czasu.

Jak się jednak okazuje, by doświadczyć wpływu otoczenia na zmianę postrzegania czasu, nie trzeba odbywać dalekich wycieczek. Czasami wystarczy skorzystać z komunikacji miejskiej. Tak wynika z badań przeprowadzonych przez Saeedeh Sadeghi, doktorantkę Wydziału Psychologii Uniwersytetu Cornella. Poprosiła ona 40 ochotników o założenie gogli VR, w których każdy ochotnik odbył pięć wirtualnych podróży komunikacją miejską trwających od 60 do 80 sekund. W każdej kolejnej widoczny w goglach tłum gęstniał o jedną osobę na metr kwadratowy. Po każdej takiej przejażdżce uczestnicy oceniali, jak przyjemne – lub nie – było to doświadczenie i ile ono trwało. Okazało się, że podróże w większym tłoku zdawały się uczestnikom badania trwać średnio o 10 proc. dłużej. A te określone jako nieprzyjemne o 20 proc. To ostatnie miało, zdaniem badaczy, być wynikiem aktywacji systemów obronnych emocji, gdy ludzie czuli, że ich przestrzeń osobista jest naruszana. – To badanie pokazuje, jak codzienne doświadczenia z ludźmi i nasze subiektywne emocje na ich temat dramatycznie wypaczają nasze poczucie czasu – powiedział prof. Adam K. Anderson, członek zespołu badaczy, w artykule, który ukazał się na łamach pisma "Virtual Reality". – Czas to coś więcej niż to, co pokazuje zegar, to coś, co odczuwamy i co jest dla nas cenne – dodał prof. Anderson

Zegary uszkodzone

Poza naturalnymi problemami związanymi z różnym znaczeniem danych chwil dla naszego mózgu na naszą percepcję czasu mogą wpływać niektóre choroby. – Są to np. choroby neurodegeneracyjne, takie jak chociażby parkinsonizm, ale też ADHD, schizofrenia czy depresja – wyjaśnia dr Glac.

Wpływ choroby Parkinsona na postrzeganie czasu badali naukowcy z amerykańskiego Wake Forest University School of Medicine pod kierunkiem prof. Kennetha T. Kishidy, którzy doszli do interesujących wniosków. Chorym przez chwilkę – od pół do nieco ponad sekundy – wyświetlano na monitorze obraz, a oni mieli ocenić, jak długo był on widoczny. Okazało się, że generalnie przeceniali oni ten czas. Co jednak ciekawe, badaczom udało się powiązać zakres tych błędów ze stopniem zaawansowania parkinsona. Na tej podstawie naukowcy wysnuli wymagającą jeszcze dalszych badań tezę, że kontrola percepcji czasu mogłaby być stosunkowo prostą metodą diagnostyczną służącą np. ocenie postępów choroby. Sam fakt występowania tych zaburzeń powiązali oni z obniżaniem się u chorych poziomu dopaminy, ważnego neuroprzekaźnika, do którego dochodziło m.in. w istotnym dla oceny upływu czasu prążkowiu.

Z kolei badacze ze szpitala uniwersyteckiego w niemieckim Bochum, badając pacjentów z depresją i schizofrenią, ustalili, że w obu tych chorobach zaburzenia percepcji czasu odgrywają bardzo dużą rolę. O ile jednak czas dla chorych na depresję wydaje się stać w miejscu, co pogłębia poczucie beznadziei, braku sensu w życiu itp., o tyle w przypadku schizofrenii problemy są bardziej złożone. Pacjenci często opisywali swoje doświadczenie jako oddzielanie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Taka fragmentacja czasu może prowadzić do uczucia dezintegracji i poczucia zagubienia. Jednocześnie czuli oni, że czas płynie dla nich zbyt wolno lub zbyt szybko, co mogło wiązać się z takimi objawami jak apatia czy trudności w koncentracji. Pojawiały się też halucynacje lub urojenia, ponieważ przy zmienionej percepcji czasu rzeczywistość staje się dla nich jeszcze bardziej chaotyczna. Dlatego też niemieccy badacze sugerują, że zaburzenia postrzegania czasu powinny być brane pod uwagę przy diagnozie i leczeniu schizofrenii, ponieważ mogą być kluczowe w zrozumieniu mechanizmów prowadzących do pogorszenia jakości życia pacjentów.

A czy będąc osobą zdrową, jesteśmy w stanie zapanować nad naszą percepcją czasu? Spowolnić tak szybko mijające lata? W pewnym sensie tak. Musimy tylko zapewnić mózgowi różnorodne bodźce. – Nie działać jak robot, wciąż wykonujący te same czynności. Dostrzegać unikatowość chwil, doświadczać nowego, być bardziej uważnym na tło, na to, co dzieje się wokół – podpowiada dr Glac.

Warto się wysilić, w końcu mamy do dyspozycji ograniczoną ilość czasu.

]]>
Katarzyna Burda
urn:uuid:60f1dc3c-1485-420b-80f0-14420a3e5322 Thu, 27 Feb 2025 14:30:00 +0100 Chrońmy dzieci przed krytyką. Telefony niszczą nasze mózgi — Ryzyko zmian w mózgu jest ogromne, gdy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu mamy dostęp do telefonu — mówi prof. Anna Lembke, mówczyni Impact’25. W rozmowie z Justyną Kopińską tłumaczy, co się dzieje, gdy otrzymujemy wysokodopaminowe bodźce bez należnego wysiłku i czy grozi nam przemiana w bezwolny, uzależniony tłum. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/chronmy-dzieci-przed-krytyka-telefony-niszcza-nasze-mozgi/g5sgrmr Telefony niszczą nasze mózgi — Ryzyko zmian w mózgu jest ogromne, gdy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu mamy dostęp do telefonu — mówi prof. Anna Lembke, mówczyni Impact’25. W rozmowie z Justyną Kopińską tłumaczy, co się dzieje, gdy otrzymujemy wysokodopaminowe bodźce bez należnego wysiłku i czy grozi nam przemiana w bezwolny, uzależniony tłum.

Justyna Kopińska: Czy serwisy społecznościowe to narkotyk?

Prof. Anne Lembke, psychiatrka*: Oczywiście. Wiele osób nadal nie docenia wpływu nowych technologii na nasz mózg. Migocący ekran to wyzwalacz dopaminy, a gdy dodamy do niego zaangażowanie, dostępność, nowość i pobudzenie, obserwujemy działanie narkotyczne.

Przewijanie i autoodtwarzanie powodują, że oglądamy wręcz bezrefleksyjnie. Ile osób zaczyna dzień od powiadomień, a kończy przy Netfliksie? Jeśli robią to sporadycznie, nie zobaczą skutków ubocznych. Nadmierne użycie objawia się niepokojem, stanami lękowymi oraz problemami z koncentracją.

Liczne badania pokazują, że mamy większą skłonność do uzależnienia, mieszkając w dzielnicy, w której narkotyki są elementem codzienności. Niestety ryzyko zmian w mózgu jest ogromne, gdy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, mamy dostęp do telefonu. Leczyłam wiele osób, które uzależniły się od serwisów społecznościowych, gier wideo i wirtualnej pornografii. Im częściej poddajesz swój mózg działaniu narkotycznemu, tym mocniej zaburzasz funkcje dopaminy.

Profesor Andrew Huberman mówi, że współczesny świat ma obsesję na punkcie dopaminy. Czym jest dopamina i jak działa na nasz mózg?

Na najbardziej fundamentalnym poziomie dopamina jest neuroprzekaźnikiem przetrwania. Neuroprzekaźniki regulują sygnały elektryczne w mózgu. Dopamina związana jest z motywacją, pragnieniem, a w konsekwencji przyjemnością i nagrodą. Nasz układ działa sprawnie, gdy przyjemność poprzedzona jest zaangażowaniem. Genetycznie zmodyfikowane myszy, niezdolne do wytwarzania dopaminy, nie będę szukały pożywienia i umrą z głodu.

Obecnie żyjemy w świecie, w którym otrzymujemy natychmiastowe, wysokodopaminowe bodźce bez należnego wysiłku. Nadmiar różnorodnych czynników — uzależniające substancje, Facebook, Twitter, seksting, konsumpcja, gry wideo, hazard — dezorientują nasze mózgi, nieprzystosowane do nowej rzeczywistości.

By zrekompensować liczne nagrody, mózgi obniżają produkcję dopaminy nie tylko do poziomu podstawowego, ale poniżej tego poziomu, aż do stanu chronicznego deficytu. Niekiedy odczuwamy ten proces w postaci stanów lękowych i braku skupienia.

Niektórzy twierdzą, że nasz mózg nie osiągnie już możliwości skupienia, jakie mieli niegdysiejsi najwybitniejsi twórcy. To opinia choćby amerykańskiej pisarki Joyce Carol Oates. Zgadzasz się z tą obserwacją?

Na pewno Oates mówi o realnym problemie. Codziennie wielu z nas otrzymuje tsunami powiadomień. Jesteśmy wywoływani do trybu natychmiastowej reakcji, w którym niezwykle trudno wyciszyć mózg i uchwycić oryginalną ideę. Wielu ludzi ma problem już na poziomie podtrzymania ciągu myśli do chwili aż przerodzą się w plany. Nasza cywilizacja jest zatem w realnym niebezpieczeństwie. Lecz cechą charakterystyczną ludzkości jest zdolność do adaptacji. Moi pacjenci żyli w uzależnieniu od lat, a jednak potrafią całkowicie i radykalnie zmienić swoje życie i przestać być niewolnikami dopaminy.

Czy mając świadomość mechanizmów działania dopaminy używasz Instagrama lub Twittera?

Nie używam i zachęcałam czwórkę moich dzieci, by tego nie robiły. W przeszłości nikt z nas nie miał telefonów komórkowych. Tworzyliśmy mikrokosmos w technologicznie rozwiniętej Dolinie Krzemowej. Mąż i ja mieliśmy laptopy i pracowaliśmy na nich także w domu, ale internetowe łącze dostępne było jedynie w pracy.

Zatem poza życiem naukowym poświęcaliśmy uwagę dzieciom i przyjaciołom, a nasz czas nie był zaburzony ekranami smartfonów, telewizorów i tabletów. Ogromnie doceniam te piękne, spokojne dni w życiu matki.

Trzy lata temu otrzymałam telefon z pracy, by móc przesyłać pacjentom recepty. Mam go zatem w torebce w funkcji samolotowej i włączam tylko w chwilach kluczowych potrzeb. Gdy dzieci rozpoczęły liceum, poprosiły o wifi w domu, zatem angażujemy się w przestrzeń wirtualną, ale za pomocą mniej przenośnego i dostępnego urządzenia, niż telefon.

Kilkanaście lat temu mieszkałam w Kenii. W okolicach jeziora Turkana nie było wówczas internetu i zasięgu. Nie mogłam zadzwonić do bliskich, otworzyć serwisów społecznościowych. Pamiętam, że mimo początkowego stanu rozdrażnienia, mój mózg szybko się zaadaptował. Po powrocie, wyciszona, napisałam swój najgłośniejszy reportaż…

— …a teraz wszystko się zmienia, także w Afryce, szczególnie narażonej na dwa brutalne zjawiska: fast food i uzależnienie od smartfonów. Widzimy, jak najbiedniejsze kraje świata zalewa wysokokaloryczna, przetworzona żywność. Drastycznie wzrasta problem otyłości. Zatem nie jest to już problem jedynie krajów najzamożniejszych. Uzależnienie jest szczególnie trudne dla ludzi pozbawionych pomocy psychologicznej i wsparcia. Zmiany, dotyczące przetworzonej, niezdrowej żywności oraz zysków wielkich firm technologicznych to wyzwanie dla fundacji, pomagających najuboższym.

Drugim wyzwaniem jest izolowanie dzieci od serwisów społecznościowych i tak zwanych rolek do momentu, gdy ich mózg się ustabilizuje.

W ostatnich dniach usłyszałam o dwóch trzynastoletnich dziewczynkach z mojej okolicy, chorych na anoreksję i leczonych w szpitalu psychiatrycznym. Jak mechanizmy, o których mówisz, wpływają na zaburzenia psychiczne u dzieci?

To ogromnie poruszające i ważne zagadnienie. Jesteśmy stworzeni do porównań i hierarchii. Zawsze porównywaliśmy się do rodzeństwa, kuzynów, kolegów w szkole, ale teraz porównujemy się do ludzi na całym świecie. Codziennie widzimy piękne i wyselekcjonowane obrazy.

Wiele dziewczynek i chłopców spogląda na fotografie pięknego ciała i aspiruje do życia osób, których nigdy nie spotkały. Algorytmy to wychwytują i karmią ich ekstremalnymi wersjami diet. To idealny fundament do rozwoju zaburzeń odżywiania.

Na jakie rzeczy możemy zwracać uwagę, by zwiększyć szanse na zdrowy umysł dziecka?

W zachodnich, zamożnych krajach od kilkudziesięciu lat rozprzestrzenia się błędne przekonanie, że przeszkody i cierpienia u dzieci prowadzą do problemów psychicznych w życiu dorosłym. Coraz częściej widzimy rodziców, próbujących usuwać każdą przeszkodę i realną krytykę. Pragną, by córki i synowie nie doświadczały trudnych sytuacji. Piszesz o przemocy w domach dziecka, spotkałaś się z najokrutniejszymi formami wychowawczymi, więc oczywiście moja analiza nie dotyczy tych wyjątków. Mówię o większości rodzin w Stanach Zjednoczonych, gdzie doprowadziliśmy do sytuacji, gdy nauczyciele boją się udzielić dziecku prawdziwej informacji zwrotnej o jego wiedzy i umiejętnościach.

Niedawno pisałam o Korei Południowej, w której nauczyciele popełniają samobójstwa, wynikające z nieustannych szykan rodziców…

W krajach zamożnych wyrządziliśmy dzieciom wielką krzywdę. Od momentu umocnienia przekonań o bezstresowym wychowaniu nie dajemy szansy na rozwinięcie mentalnych modeli, niezbędnych do zdrowego funkcjonowania w dorosłym świecie. Ludzie wkraczają w życie z nierealistycznymi przekonaniami o własnych mocnych i słabych stronach. Coraz mniej Amerykanów rozumie, jak tolerować frustrację, wynikającą nawet z okoliczności wyjścia na zewnątrz lub konfliktu z drugim człowiekiem. Uważam, że jesteśmy niemal w symulowanym doświadczeniu. Żyjemy w systemie, który działa na szkodę dobrostanu dzieci i dorosłych.

Czy silny charakter oraz odporność są w naszych genach, czy możemy je zbudować przez ćwiczenia i styl życia?

Niezwykle interesujące pytanie. Obserwuję moich pacjentów i widzę, że przyszli na świat z wieloma słabościami. Niektórzy już na początku życia zostali postawieni w sytuacji niewyobrażalnych wyzwań. Myślę jednak, że większość z nas nie docenia mocy budowania nawyków.

Zachęcam pacjentów do miesięcznego postu dopaminowego. Udziela on mnóstwo informacji o funkcjonowaniu naszego organizmu, umiejętności budowania nawyków i oczywiście stopniu uzależnienia. Prowadziłam terapię pacjentów, przekonanych, że marihuana łagodzi ich lęk. W trakcie odstawienia zauważyli, że bez środka mieli zdecydowanie mniej stanów lękowych.

A kolejny punkt to właśnie styl życia. Pacjenci zastępują czas, przeznaczony na substancję uzależniającą, różnymi nawykami. Osoby uzależnione są nieszczęśliwe, używając serwisów społecznościowych, porno czy alkoholu, ale są także nieszczęśliwe, podejmując próby odstawienia. Uspokajam, że nieszczęście jest ograniczone czasowo. A korzyści społeczne przewyższą początkowy okres naturalnego smutku.

Niedawno w restauracji elegancka kobieta zamawiała przede mną jedzenie na wynos. Na końcu dodała: "i jeszcze butelka białego wina". Wtedy jej mała córeczka zaczęła krzyczeć: "mamusiu, obiecałaś, że już nie będziesz pić". Mimo że byłam tylko obserwatorką, bez żadnych więzi z tą rodziną, myślałam potem o tej dziewczynce. Było coś poruszającego w jej oczach i zachowaniu. Czy możesz rozjaśnić, jak łamanie obietnic, stawianie alkoholu wyżej od innych, ma wpływ na późniejsze życie dzieci?

Ta anegdota mówi, że uzależnienie jednej osoby to współuzależnienie całej rodziny. Dziewczynka pełni rolę strażniczki mamy. Widziała negatywne konsekwencje spożywania przez nią alkoholu lub została do tej roli zaangażowana przez ojca, babcię, rodzeństwo. Zaczyna regulować własne emocje zachowaniem matki. Gdy jest trzeźwa, czuje spokój, gdy sięga po wino, wypełnia ją lęk. Takie dzieciństwo jest niezwykle wyczerpujące energetycznie. Część mózgu dziecka staje się odpowiedzialna za ochronę matki.

Dzieci alkoholików często powtarzają w życiu dorosłym wzorce regulowania emocji przez inne osoby. Mogą wybierać partnera narcyza, wysoko funkcjonującego alkoholika lub manipulatora i dostosowywać własne emocje do stanów małżonka. Konflikt interpersonalny z partnerem staje się rodzajem podsumowania współzależności, którą mieli z rodzicem.

Dorastałam z ojcem alkoholikiem i współuzależnioną matką. Całe życie będę uważna, by nie przełożyć tej tendencji na moje dzieci. Gdy nadmiernie inwestuję w dobre samopoczucie dzieci, mogę uruchomić mechanizm współuzależnienia. Z kolei zbyt małe zaangażowanie prowadzi do wielu dysfunkcji.

Jak znaleźć balans w tej skomplikowanej sytuacji?

Najważniejsza jest świadomość wzorca. Wiem, że mam taką tendencję i widzę, gdy moje zachowania są nienaturalne. Zwracam uwagę na informacje od dzieci. Niedawno córka oznajmiła, że nie opowiedziała mi o trudnym zdarzeniu, bo wiedziała, że będę się "nienaturalnie" martwić. Zdałam sobie sprawę, że mimo spoglądania na świat przez pryzmat nauki, w tej sytuacji mam magiczne myśli. Żyję z przekonaniem, że gdy martwię się dziecko, to nic mu się nie stanie.

Ten rodzaj magicznych myśli jest popularny na północy Kenii. Wielu mieszkańców wierzy, że martwienie się o dzieci zabezpiecza je przed złymi duchami…

Cieszę się, że to powiedziałaś. Uspokaja mnie, gdy moje problemy są powszechne kulturowo. To niesamowite, jak często moi pacjenci otrzymują wprost wszystkie informacje od dzieci i je bagatelizują.

Z jakimi problemami zgłaszają się do ciebie pacjenci? I co się kryje pod tymi problemami?

Przychodzą, bo sami zrozumieli, że są uzależnieni lub członek rodziny stawia im ultimatum. W gabinecie coraz częściej pojawiają się osoby, mające problemy ze snem i stanami lękowymi. A za każdym zaburzeniem kryją się długoletnie i skomplikowane procesy, jak współuzależnienie, wielopokoleniowa trauma, ukształtowany w dzieciństwie styl przywiązania. Lecz nawet gdybym miała magiczna różdżkę, usuwającą problemy małżeńskie i rodzinne pacjentów, to nadal pili by alkohol, oglądali porno lub nadużywali opioidów. Bo uzależnienie wpływa na kształt mózgu i walka odbywa się na wielu poziomach jednocześnie. Na poziomie człowieczeństwa obecne uzależnienia wynikają z otoczenia przestrzenią bogatą w nagrody rzeczowe i ubogą w nagrody duchowe.

Jestem fanką piosenkarki Amy Winehouse. Miałam szczęście być na jej koncertach w Danii i Wielkiej Brytanii. Winehouse mówiła, że próbowała zrezygnować z narkotyków, ale zwykłe życie nie było "wystarczająco interesujące". Co możemy zrobić, by nasze życie było wystarczające?

Pod wpływem uzależnienia nasze mózgi są już inne. Żyjemy w stanie deficytu dopaminy. Sprzecznie z intuicją narkomanów przywrócenie odczuwania przyjemności wymaga powstrzymania się od narkotyku, by zresetować ścieżki nagrody.

Drugi krok to świadome szukanie trudnych celów, by przywrócić dopaminową równowagę. Badania pokazują, że wysiłek i pokonywanie trudności uruchamiają własne mechanizmy leczenia organizmu i regulacji dobrego samopoczucia przez większą dostępność serotoniny, noradrenaliny oraz dopaminy. Gdy tylko zrozumiemy, jak działa mózg i zaczniemy na niego wpływać, pojawia się nadzieja na brak monotonii w przyszłości.

Zachęcasz do znalezienia sposobu, by w pełni zanurzyć się w życiu, które mamy. Jak nie marzyć o byciu kimś innym?

Nieadaptacyjne marzenia, czyli budowanie innego życia w fantazjach, trwających nawet kilka godzin dziennie, to także forma uzależnienia umysłu. Jej popularność wynika z rzeczywistości, w której żyjemy. Zalecałabym porzucenie wszystkiego, co jest narzędziem snu na jawie – gry wideo, śledzenie celebrytów, wirtualne zakupy… I stopniowe praktykowanie codziennej świadomości. Pod wpływem praktyki nasze umysły się wyciszą. Pamiętajmy, że każde uzależnienie to choroba izolacji. Narkotyk zastępuje bliskie więzi międzyludzkie. Z czasem zaczynamy przeceniać jego wartość. Leczenie uzależnień jest niezwykle satysfakcjonujące, ponieważ zdrowie jednej osoby rozpoczyna uzdrawianie całego systemu rodzinnego i koleżeńskiego. Z każdym miesiącem widzę, jak pacjent staje się lepszym ojcem, mężem, pracownikiem i przyjacielem.

Nawiązując do słynnej metafory: Nie możemy kontrolować wiatru. Ale jak nauczyć się dobrze ustawić żagle?

Kluczowa jest świadomość, że żyjemy w świecie nieustannych pokus. System, działający na rzecz globalnych zysków, próbuje nas zmienić w bezwolny, uzależniony tłum. Na ten proces szczególnie narażone są dzieci. Żagle to odmowa udziału w dopaminowym wyścigu oraz codzienna troska o bliskość i zdrowy, silny charakter.

*Anna Lembke jest profesorką psychiatrii w Stanford University School of Medicine i szefową Stanford Addiction Medicine Dual Diagnosis Clinic. Jest autorką bestsellerowych książek, m.in. "Niewolnicy dopaminy. Jak odnaleźć równowagę w epoce obfitości". Zasiada w zarządzie kilku stanowych i krajowych organizacji zajmujących się uzależnieniami, zeznawała przed komisjami w Izbie Reprezentantów i Senacie Stanów Zjednoczonych, prowadzi dobrze prosperującą praktykę kliniczną. Niedawno pojawiła się w filmie dokumentalnym Netflixa "The Social Dilemma", omawiającym wpływ mediów społecznościowych na nasze życie.

Autorką wywiadu jest Justyna Kopińska, nagradzana dziennikarka i reporterka. Ukończyła socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Doświadczenie zawodowe zdobywała w Stanach Zjednoczonych i Afryce Wschodniej. Jako pierwsza Polka została uhonorowana europejską nagrodą European Press Prize w kategorii Distinguished Writing Award. Zdobyła m.in. Nagrodę PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Grand Press, Nagrodę Newsweeka im. Teresy Torańskiej i Wyróżnienie Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego. Dwukrotna laureatka Mediatorów w kategorii Reformator.

Wywiad pierwotnie ukazał się na łamach serwisu Wyborcza.biz. pt. Dopamina sprawia, że przestajemy myśleć. "Rodzice usuwają każdą przeszkodę i krytykę".

Tekst pochodzi z "Impact Magazine", specjalnego dodatku do noworocznego wydania "Newsweeka". Justyna Kopińska będzie gościem konferencji Impact '25, która odbędzie się 14-15 maja.

]]>
Justyna Kopińska
urn:uuid:3c0f6b99-413d-4d84-8696-064c2220b03e Wed, 26 Feb 2025 11:48:05 +0100 Neurologiczny superfood. Oto prosty sposób na poprawę inteligencji i wydajności Choć często myślimy o głębokich rozmowach w kategoriach tego, jaki mają wpływ na nasze emocje, z perspektywy funkcjonowania mózgu niosą one znacznie więcej korzyści. Wspierają zdrowie fizyczne, a nawet inteligencję i wydajność w pracy. Uszczęśliwiają nas, znoszą ból i żywo stymulują układ nagrody. Co dzieje się w mózgu, kiedy angażujemy się w przyjacielską rozmowę? https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/neurologiczny-superfood-oto-prosty-sposob-na-poprawe-inteligencji-i-wydajnosci/vs70s9h Newsweek Nauka. Jakie znaczenie dla mózgu ma rozmowa? Choć często myślimy o głębokich rozmowach w kategoriach tego, jaki mają wpływ na nasze emocje, z perspektywy funkcjonowania mózgu niosą one znacznie więcej korzyści. Wspierają zdrowie fizyczne, a nawet inteligencję i wydajność w pracy. Uszczęśliwiają nas, znoszą ból i żywo stymulują układ nagrody. Co dzieje się w mózgu, kiedy angażujemy się w przyjacielską rozmowę?

Choć dużo się mówi o zaletach kontaktów społecznych, nadal wiele osób sprowadza je do czegoś, w co angażujemy się poza obowiązkami, w ramach relaksu. Nie jest to dla nas ten aspekt życia, o który należy dbać tak jak o odpowiednią dietę, regularny ruch czy regenerujący sen. A kontakty społeczne są tak samo ważne dla zdrowia psychicznego i fizycznego. I choć ich tymczasowy brak nie zaburza naszego funkcjonowania, na dłuższą metę zarówno izolacja, jak i toksyczne relacje wystawiają nam słony rachunek. Zobaczmy zatem, co dokładnie dzieje się w nas, kiedy rozmawiamy.

Neurologiczny superfood

Dobra rozmowa to nie tylko miło spędzony czas. To także strzał neurotransmiterów, które obniżają stres, motywują do działania i sprawiają, że czujemy się szczęśliwsi. Jednym z nich jest dopamina, która w ostatnim czasie cieszy się ogromnym zainteresowaniem mediów psychologicznych. Wiemy, że jej wzrost stymuluje układ nagrody, co dzieje się pod wpływem m.in. substancji uzależniających, ale też w wyniku takich czynności jak przeglądanie mediów społecznościowych, ćwiczenia fizyczne, jedzenie pokarmów bogatych w cukry i tłuszcze czy właśnie pozytywne doświadczenia społeczne. Pochwały, docenianie i wyrazy szczerej sympatii niebywale pozytywnie wpływają na nasze samopoczucie i funkcjonowanie. Dzieje się tak dzięki aktywności jądra półleżącego i prążkowia, które nagradzają nas za kontakty społeczne, dodając nam energii i motywacji do działania oraz polepszając procesy myślowe, co poprawia naszą efektywność w pracy.

Jednak rozmowa, ta głęboka i od serca, oddziałuje nie tylko na szlaki dopaminergiczne. Wzrasta też produkcja endorfin, które sprawiają, że czujemy się szczęśliwsi, ale też uśmierzają ból fizyczny. Dlatego właśnie ciepło w relacjach realnie zmniejsza cierpienie z bólu. Serotonina, tak ważna dla naszej równowagi psychicznej, rośnie, a wraz z nią nasza odporność na codzienne troski i kłopoty. Oksytocyna, tzw. hormon bliskości, uwalnia się, obniżając stres i napełniając nas poczuciem więzi z ludźmi. To dzięki niej nie czujemy się samotni i odtrąceni.

Rozmowy żywo aktywują hipokamp, naszego małego konika morskiego, który jest ważną częścią mózgu odpowiedzialną za konsolidację śladu pamięciowego, czyli przeniesienie informacji z pamięci krótkotrwałej do długotrwałej. Zaskakująco, nie jest on częścią płatów przedczołowych, gdzie odbywają się skomplikowane procesy analizy i syntezy informacji, lecz układu limbicznego, odpowiedzialnego za regulację emocji. Dlatego też przeżywanie emocji jest istotnym czynnikiem wzmacniającym procesy pamięciowe. Niemniej kora przedczołowa, odpowiedzialna za najbardziej zaawansowane procesy umysłowe i używanie inteligencji, również jest wysoce aktywna. Dzięki temu umacniają się neurony odpowiedzialne za analizę, planowanie i podejmowanie decyzji. Przyśrodkowa kora przedczołowa pobudza do refleksyjności, dzięki czemu lepiej rozumiemy innych ludzi. Przednia część zakrętu kory obręczy, odpowiedzialna za poznanie i regulację zachowań społecznych, pracuje nad lepszym rozumieniem niuansów rozmowy z innymi ludźmi i wspiera radzenie sobie w sytuacjach społecznych. Pobudzają się też nasze sieci spoczynkowe, związane z autorefleksją. Dzięki nim pogłębiamy umiejętność przekładania cudzych przeżyć na własne, co pomaga uzyskać wgląd w swoje doświadczenia i uczucia. Co istotne, dzielenie się zwierzeniami osłabia aktywność ciała migdałowatego, obniżając poziom stresu. A spadek kortyzolu daje uczucie ulgi od napięcia psychicznego i zapobiega wielu chorobom wywołanym stresem.

Głębokie rozmowy, w których poruszamy problemy dotyczące relacji i emocji, poprawiają zdolność analizowania skomplikowanych problemów, które nie mają oczywistych rozwiązań. Uczą nas formułowania opinii i przedstawiania argumentów oraz poznawania i wymiany odmiennych poglądów. Oddziałują silnie na nasze kompetencje językowe. Regularne rozmowy tworzą silniejsze szlaki neurologiczne, a częste mierzenie się z nowościami i wyzwaniami zapobiega sztywności poznawczej, wynikającej ze zbytniej rutyny w życiu codziennym. To właśnie bogactwo kontaktów międzyludzkich sprawia, że wciąż doświadczamy czegoś nieprzewidywalnego i wciąż się uczymy. W niektórych sytuacjach mogą być nawet bardziej stymulujące niż rozwiązywanie zagadek logicznych. Badania nad starzeniem się mózgu i sposobami zapobiegania chorobom neurodegeneracyjnym wskazują, że osoby, które regularnie angażują się w kontakty społeczne, dłużej zachowują sprawność umysłową. Tylko ciągłe praktykowanie rozmów pozwala na regularną stymulację i wzmocnienie układu nerwowego, podobnie jak nieustannych powtórzeń i starań wymaga dbanie o dietę, ruch czy sen. Potrzebny jest do tego bezpośredni kontakt z ludźmi, gdyż przez internet nie otrzymujemy bodźców niewerbalnych, takich jak czyjaś ekspresja emocjonalna, mimika, ton głosu, a to one głównie pobudzają nasz mózg do aktywności. Osoby, które dbają o dobre relacje i częste kontakty społeczne, cieszą się lepszym zdrowiem, lepiej radzą sobie w pracy i budują szczęśliwsze relacje.

Nie każda rozmowa jest dobra

Trzeba jednak zauważyć, że w życiu doświadczamy również rozmów przepełnionych krytyką, oceną i odrzuceniem. Nie jest to obojętne dla naszego mózgu, lecz działa na nas odmiennie od przyjacielskich pogaduch.

Kiedy angażujemy się w raniącą rozmowę, dochodzi do wielu szkodliwych zjawisk. Ciało migdałowate silnie reaguje na stres wywołany krytyką, uruchamiając reakcję "uciekaj lub walcz". Kortyzol znacznie wzrasta, a jego zbyt wysoki poziom może uszkadzać neurony, przede wszystkim w hipokampie i korze przedczołowej. Kiedy ta ostatnia nie potrafi prawidłowo funkcjonować, pogarsza się sprawność naszego myślenia. Hipokamp zaś przestaje efektywnie przetwarzać ślady pamięciowe (dlatego często mamy tylko urwane wspomnienia ze zdarzeń szczególnie stresujących). Przednia część zakrętu kory obręczy, procesująca doświadczenie krytyki i odrzucenia społecznego, wzmacnia uczucie bólu emocjonalnego. Kora wyspowa, odpowiedzialna za odczuwanie wrażeń z ciała, ale też czucie własnych oraz cudzych emocji, wzmaga poczucie odtrącenia. Dopamina, serotonina i oksytocyna spadają, zabierając uczucie przyjemności z kontaktów międzyludzkich i więzi emocjonalnych, a zostawiając smutek, napięcie i niechęć do ludzi. Zahamowuje się też produkcja neurotroficznego czynnika pochodzenia mózgowego, czyli białka regulującego wzrost i rozwój neuronów.

Obniżenie jego poziomu może prowadzić do neurodegeneracji (obumierania) neuronów, w tym neuronów dopaminergicznych. Wzmacniają się natomiast szlaki odpowiedzialne za negatywne postrzeganie siebie i świata, co prowadzić może do niskiego poczucia własnej wartości i nadwrażliwości na ocenę społeczną. Długotrwałe efekty takich uszkodzeń mogą być trudne do odwrócenia. Na przykład u osób po traumach wczesnodziecięcych stwierdzono liczne nieprawidłowości w przetwarzaniu endogennych opioidów (m.in. endorfiny). Cierpienie psychiczne, wywołane np. krytyką, może być przez nie odczuwane jako prawdziwy fizyczny ból. Podobnie osoby cierpiące na fobię społeczną mają mniej wrażliwe receptory postsynaptyczne jądra półleżącego na dopaminę. Innymi słowy, dopamina powstająca w wyniku kontaktu z ludźmi nie daje im "nagrody". A przecież to właśnie te nagrody sprawiają, że angażujemy się w relacje, mimo że czasem ludzie nas zawodzą, a kontakty mogą być nieprzewidywalne i stresujące.

Jak widać, nasz mózg dostrzega gigantyczną różnicę między rozmowami wspierającymi a raniącymi i bardzo żywo na nią reaguje. Dlatego tak ważne jest słuchanie swojego ciała i tego, co nam komunikuje. Jeśli jesteśmy zasmuceni, zdenerwowani, przygnębieni i czujemy, jakby uszło z nas życie, ale też gorzej radzimy sobie w pracy, mamy problemy z koncentracją i myśleniem, często chorujemy, a spotkania z ludźmi przyprawiają nas o lęk, może to być wynik braku równowagi biochemicznej zainicjowanej przez wcześniejsze lub obecne szkodliwe relacje. Nie bez powodu niektórych ludzi nazywa się toksycznymi – kontakt z nimi dosłownie zatruwa nasz układ nerwowy. Jednak najlepszym antidotum na złe doświadczenia nie jest społeczna "głodówka" ani izolowanie się, tylko pozytywne, karmiące relacje, które powinny być elementem naszej codziennej higieny psychicznej.

Dbaj o mózg – rozmawiaj!

Zdrowe relacje poprawiają samopoczucie, nasze zdrowie i kondycję umysłową, sprawiając, że mamy chęci i siły, aby podbijać świat. Wiedzą to specjaliści od zdrowia psychicznego, którzy z zalet rozmów korzystają pełnymi garściami. Już dawno stwierdzono, że głównym czynnikiem leczącym w procesie psychoterapii nie są specyficzne metody pracy, lecz dobra relacja. Jest ona uważana za najlepszy prognostyk wyników leczenia, niezależnie od teoretycznego kierunku terapii. Nawet po bardzo trudnych doświadczeniach zwykła rozmowa w gabinecie raz w tygodniu potrafi sprawić, że ludzie odmieniają swoje życia na lepsze. Na całe szczęście, to doświadczenie nie jest zarezerwowane tylko dla rzeczywistości gabinetowej. Tak samo możemy się czuć w relacjach przyjacielskich – akceptowani i wysłuchani w ciepłej i życzliwej atmosferze, bez lęku przed odsłonięciem się i zranieniem. I wypracowanie takich relacji w życiu jest jednym z głównych celów terapeutycznych. Dlatego też starajmy się dostarczać mózgowi jak najwięcej wsparcia dla jego zdrowia i bujnego wzrostu. Szukajmy kontaktów z ludźmi, którzy nas kochają i wspierają. Dbajmy o nasze mózgi i odżywiajmy je zdrowymi relacjami!

Alina Rybałtowska — absolwentka psychologii i zarządzania. Była członkini Stowarzyszenia Mensa Polska. Autorka publikacji z zakresu inteligencji i wspierania rozwoju dzieci. Prowadzi zajęcia rozwijające kreatywność i procesy poznawcze. Promuje dbanie o zdrowie mózgu

]]>
Alina Rybałtowska
urn:uuid:b1b82748-528c-40eb-8331-b67a6706f0ef Wed, 26 Feb 2025 07:40:14 +0100 Media społecznościowe są jak narkotyk. O tym, jakie ryzyko ponosi mózg Fakt myślenia jest niepodważalny, a w konsekwencji pewne jest istnienie podmiotu myślącego. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/media-spolecznosciowe-sa-jak-narkotyk-o-tym-jakie-ryzyko-ponosi-mozg/tcqv9en Newsweek Psychologia. Fakt myślenia jest niepodważalny, a w konsekwencji pewne jest istnienie podmiotu myślącego.

"Czuję, więc jestem" podoba mi się bardziej. Czyni ze mnie człowieka pełnego. Przy Kartezjańskim "Myślę, więc jestem" tylko myślę. Niczego myśleniu nie ujmując, bo w końcu potwierdza ono istnienie podmiotu myślącego, to dużo w nim pytań, niewiadomych, namysłu, niezdecydowania. I słów, które bez uczuć nie brzmią…

Kiedy czuję, ja – podmiot myślący – mogę oddychać. Bo emocje są do życia potrzebne jak powietrze. Mają siłę pierwotną – mogą dzban rozbić, ale też go skleić. Łączą i dzielą. Potrafią być gorące, aż parzą, albo tak zimne, że zmieniają w lód. Trzymają w szachu ludzi, epoki, poglądy. Bez nich nie ma miłości, która buduje, ani rozpaczy, która pomaga się podnieść. Jak żadna z myśli, są z nami od początku do końca. Przy narodzinach i śmierci. To całe życie. Czy można więc być wolnym od emocji? Czy można w ogóle tego chcieć?

Ludzie dzielą się na tych, którzy odpowiadają na zadane pytania, zaczynając od słów: "Myślę, że…", i na tych, którzy zaczynają od: "Czuję, że…". Czy to znaczy, że jedni pojmują świat wyłącznie rozumem, a drudzy polegają tylko na uczuciach? Niekoniecznie, bo jak wiadomo – emocje rodzą się w głowie. Jednak wyrażone poprzez "Czuję, że…" pozwalają nam wierzyć, że mamy serce i duszę.

Spis treści:

UMYSŁ PEŁEN MOŻLIWOŚCI

Myśl, żeby przetrwać. Dlaczego mamy tak duże mózgi

Mózg pełen energii. Do czego mózg dziecka potrzebuje więcej energii niż reszta ciała i do czego ją zużywa – mówi neurokognitywistka Magdalena Szmytke

Dzieciństwo bez pamięci. Czy utracone wspomnienia da się przywrócić

Zapominanie nam służy. Dlaczego mózg nam pomaga nie pamiętać

Wyobrażony scenariusz. Jak i kiedy działa trening mentalny oparty na wyobrażeniu

Słuchaj swojego serca. Jak mózg pomaga nam interpretować stan naszego ciała

Nie jesteśmy całkowicie racjonalni. Jak mózg decyduje o tym, co nam jest potrzebne, a co nie

(NIE)ZAWODNE SPRAWNOŚCI

Jak mózg rozmawia. Co dzieje się w mózgu, kiedy angażujemy się w przyjacielską rozmowę

Co dzieje się w głowie, gdy kłamiemy. I jak mózg się w to angażuje

To nie lenistwo. Istnieją sposoby, które pozwalają osobom odkładającym na później załatwianie spraw lepiej funkcjonować – mówi psycholożka Ewa Wiwatowska

Raz szybciej, raz wolniej. Od czego zależy to, jak biegnie nam czas.

Czas jest względny, jak się okazuje, nie tylko dla fizyków pokroju Einsteina, ale też dla naszego mózgu. Dlaczego jedne chwile tylko migają nam przed oczami, a inne ciągną się bez końca? I czy można coś zrobić, by spowolnić czas?

Poznanie i pamięć robocza. Jak to działa

Sztuka manipulacji. Manipulować można każdym. Jak się przed tym bronić

Mistrz spokoju. Co dzieje się w mózgu podczas medytacji i jakie ma to przełożenie na nasze codzienne funkcjonowanie

ŚWIAT EMOCJI I ZMYSŁÓW

Dobrze jest mieć wybór. Jak możemy zmienić obraz świata, który dostaliśmy w spadku

Co nam robi pigułka szczęścia. Czy można wyrzucić antydepresanty do kosza

Słodki zapach pamięci. Dlaczego zmysł węchu jest dla nas tak ważny

Korzyści z pomieszania zmysłów. W czym pomaga łączenie różnych wrażeń zmysłowych

Byle tylko nie spaść. Czym jest akrofobia

Psychiczna muskulatura. Umysł można i należy trenować w nie mniejszym stopniu niż ciało. Na czym polega taki trening

Media społecznościowe są jak narkotyk. O tym, jakie ryzyko ponosi mózg, jeśli non stop mamy dostęp do telefonu – mówi prof. Anna Lembke

]]>
Redakcja
urn:uuid:c8a82e3a-eb41-443b-8421-eb5070353e7d Wed, 11 Dec 2024 05:00:00 +0100 Dlaczego ludzie mają tak duże mózgi? Naukowcy mają nową hipotezę Opanowanie ognia, przejście na mięsną dietę czy potrzeba współpracy? Naukowcy do dziś spierają się, co właściwie sprawiło, że mamy tak duże mózgi. I mają całkiem nową hipotezę https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/dlaczego-ludzie-maja-tak-duze-mozgi-naukowcy-maja-nowa-hipoteze/xnbbewz Ewolucja człowieka – od Homo habilis do Australopithecus afarensis. Rekonstrukcje wykonała Élisabeth Daynès z paryskiego Daynès Studio Opanowanie ognia, przejście na mięsną dietę czy potrzeba współpracy? Naukowcy do dziś spierają się, co właściwie sprawiło, że mamy tak duże mózgi. I mają całkiem nową hipotezę

Kiedy w 1991 r. młody gruziński antropolog David Lordkipanidze po raz pierwszy wszedł do jaskini w pobliżu miasteczka Dmanisi i znalazł tylko parę kości przypominających ludzkie, nie spodziewał się zapewne, że natrafi na jedną z największych sensacji paleontologicznych końca XX w. Dopiero kolejne lata poszukiwań i wykopalisk przyniosły przełom – w 1999 r. ekipa Lordkipanidze odnalazła świetnie zachowane czaszki nieznanych, wciąż jeszcze bardzo prymitywnych, hominidów, a dwa lata później również część szkieletu. Ten nieznany gatunek praczłowieka nazwano Homo georgicus.

Przez ostatnie 25 lat naukowcy z wielu krajów badali to znalezisko, próbując zrozumieć miejsce Homo georgicus w ewolucji gatunku ludzkiego. Udało się to dopiero w połączeniu z pojawieniem się nowych technologii. Jak pisze w najnowszej publikacji w "Nature" międzynarodowy zespół badaczy ze Szwajcarii, z Francji i Gruzji (wśród nich Lordkipanidze, obecnie profesor gruzińskiej Narodowej Akademii Nauk), to w czaszkach Homo georgicus kryje się rozwiązanie zagadki rozwoju ludzkiego mózgu. Bo choć gatunek ten mózg miał jeszcze niewielki, to w czaszkach widać pewne cechy zwiastujące jego rychły, błyskawiczny rozwój. I mogło to się odbyć zupełnie inaczej, niż dotąd sądzili badacze.

Coraz dłuższe dzieciństwo

Co sprawiło, że dzisiaj mózg ludzki jest trzykrotnie większy niż naszych najbliższych krewniaków, szympansów czy goryli, choć przecież więksi od tych zwierząt nie jesteśmy? Dlaczego to akurat w linii Homo (człowiek), a nie Pan (szympans) doszło do tak spektakularnego rozwoju centralnego układu nerwowego, który w efekcie zapewnił nam ewolucyjny sukces? Odpowiedzi na to pytanie poszukiwał szwajcarsko-francusko-gruziński zespół pod kierownictwem prof. Christopha Zollikofera z uniwersytetu w Zurychu, analizując czaszki z Dmanisi. Ich wiek został ustalony na 1,77 mln lat (Homo sapiens ukształtował się zaledwie 200 tys. lat temu).

Od początku naukowcy nie mieli wątpliwości, że ten prymitywny przedstawiciel Homo nie miał jeszcze zbyt dużych zdolności poznawczych. Jego mózg miał objętość około 600 cm sześc., nie był więc szczególnie większy niż mózgi dzisiejszych naczelnych. Poznawczo Homo georgicus plasował się zapewne gdzieś pomiędzy Homo ergaster (o podobnej pojemności), używającym już kamiennych narzędzi, a bardziej zaawansowanym Homo erectus. Mózg tego drugiego miał już 1000 cm sześc. pojemności, choć żył zaledwie 300 tys. lat później, co z ewolucyjnego punktu widzenia jest mgnieniem oka.

Sytuacja diametralnie zmieniła się, gdy nasi przodkowie nauczyli się gotować. Przetwarzanie cieplne jedzenia pomogło pozyskać tyle energii, że doszło do gwałtownego rozwoju mózgu

Czyżby w czaszkach Homo georgicus kryło się rozwiązanie zagadki, co napędziło tak szybki rozwój mózgu? Naukowcy sprawdzili to, badając uzębienie młodego osobnika tego gatunku, który zmarł tuż przed zakończeniem okresu dojrzewania, zanim skończyły wyrzynać się wszystkie jego stałe zęby. Z zębów można bowiem dowiedzieć się bardzo wiele o tempie dojrzewania kopalnych hominidów oraz ich wieku. – W czasie wyrzynania się i rośnięcia zęby stałe wytwarzają codzienne słoje, tak jak drzewa wytwarzają słoje roczne, które rejestrują ich rozwój – tłumaczy prof. Zollikofer.

Zęby w odnalezionej czaszce były na tyle dobrze zachowane, że naukowcom udało się odtworzyć słoje sprzed prawie 2 mln lat. Posłużyli się w tym celu zupełnie nowym urządzeniem badawczym – tomografem synchrotronowym. O uzyskanie dobrej jakości obrazów z synchrotronu starali się aż 18 lat! Wykonane w 2006 r. pierwsze skany nie pozwalały precyzyjnie zobaczyć w nich przyrostów. Dopiero rozwój techniki synchrotronowej umożliwił niemal całkowite wirtualne odtworzenie zębów hominida w najdrobniejszych szczegółach z wyraźnie widocznymi słojami!

To, co wyczytali ze skanów naukowcy, zupełnie odwraca dotychczasową wiedzę na temat wczesnej ewolucji człowieka. Okazało się, że osobnik zmarł, mając jakieś 11-11,5 roku, tuż po wyrżnięciu się zębów trzonowych – w podobnym wieku komplet zębów pojawia się również u współczesnych małp człekokształtnych. Jednak naukowcy zauważyli zasadniczą różnicę – stałe zęby trzonowe tego osobnika wyrosły dużo później niż zęby przednie, co raczej zgadza się z ludzkim, a nie małpim wzorcem rozwoju uzębienia. – To sugeruje, że zęby mleczne były używane dłużej niż u wielkich małp i że dzieci tego wczesnego gatunku Homo były zależne od wsparcia dorosłych dłużej niż dzieci innych naczelnych – mówi Marcia Ponce de León z uniwersytetu w Zurychu, współautorka badania. "To może być pierwszy ewolucyjny eksperyment przedłużonego dzieciństwa" – piszą naukowcy.

O ile od wielu lat antropolodzy łączą rozwój naszego mózgu z przedłużonym dzieciństwem, to dotąd obowiązywała teoria, że to długo rozwijający się mózg "wymusił" dłuższe pozostawanie pod opieką rodziców. Z tego badania wynika jednak, że było odwrotnie. Długie dzieciństwo pojawiło się, zanim doszło do szybkiego rozwoju mózgu i kory mózgowej, a kto wie – może właśnie było kluczowym czynnikiem umożliwiającym ten ewolucyjny skok.

Babciu, naucz mnie życia

Analizując prastare czaszki, naukowcy zauważyli coś jeszcze – osobniki Homo żyjące przed 1,7 mln lat w Dmanisi nie tylko miały dłuższe dzieciństwo niż inni przedstawiciele ówczesnych naczelnych, ale także najprawdopodobniej żyły dłużej. Jedna z odnalezionych czaszek należała do bardzo starego osobnika. Zdaniem badaczy w sposób naturalny stracił on zęby ze starości. – Fakt, że tak stary osobnik był w stanie przetrwać bez zębów przez kilka lat, wskazuje, że reszta grupy dobrze się nim opiekowała – mówi prof. Lordkipanidze.

Nie wiadomo, czy stary osobnik był płci męskiej, czy żeńskiej, ale zdaniem naukowców istnienie takich ludzi w pierwotnych grupach – dziś nazwalibyśmy ich dziadkami i babciami – mogło odegrać znaczącą rolę w wydłużaniu życia kolejnych pokoleń i stymulowaniu rozwoju mózgu. Jak pisze zespół prof. Zollikofera, to najstarsze osobniki miały największą wiedzę, którą mogły przekazać dzieciom, zarówno u ludzi, jak i u małp uczących się najszybciej. Aby jednak było to możliwe, musiał wydłużyć się okres dzieciństwa – żeby młode osobniki mogły wchłonąć wiedzę starszych. A im więcej tej wiedzy się gromadziło, tym dłużej powinno trwać dzieciństwo i tym większy musiał być mózg, aby pomieścić wszystkie informacje.

Możliwe więc, że ta transmisja wiedzy od starych do młodych również była czynnikiem napędzającym rozwój mózgu – piszą naukowcy. To znowu inny wniosek niż ten, który do tej pory obowiązywał w nauce, a zgodnie z którym starsze osobniki w początkach rozwoju człowieka służyły głównie do pilnowania wnuków i to był ich ewolucyjny wkład w przetrwanie gatunku.

Jak uważa prof. Kristen Hawkes z University of Utah, to właśnie pojawienie się babć – kobiet po menopauzie, które już nie mogły mieć swoich dzieci, za to pomagały wychowywać dzieci swoim córkom – był kamieniem milowym w ewolucji, który doprowadził do ukształtowania się Homo sapiens. Prof. Hawkes przeprowadziła w 2012 r. symulację komputerową, która wykazała, że bez starszych kobiet ludzie pierwotni średnio żyli 29 lat – tyle co dzisiejsze szympansy. Jednak gdy w symulacji dodano do społeczności starsze kobiety, okazało się, że wystarczy kilkadziesiąt tysięcy lat, aby średnia życia skoczyła do 49 lat, czyli tyle, ile osiągają współczesne społeczności łowiecko-zbierackie. Jak jednak wynika z analizy czaszek z Dmanisi, główną ewolucyjną korzyścią z pojawienia się wielopokoleniowej rodziny było przekazywanie wiedzy o sposobach na przetrwanie i rozwijanie młodych umysłów, a nie instytucja darmowej niańki.

Dobrze wypieczony udziec

Rozwijający się mózg pierwszych Homo potrzebował jednak czegoś jeszcze – zdecydowanie większej porcji energii, niż mogło jej dostarczyć zjadanie surowych roślin. Jak dowodzą brazylijskie badaczki – dr Karina Fonseca-Azevedo i dr Suzana Herculano-Houzel, gdyby człowiek chciał nakarmić mózg taką dietą, jaką miały inne naczelne, musiałby jeść nieustannie przez dziewięć godzin dziennie.

Podobnego zdania jest znany antropolog prof. Richard Wrangham z Harvard University. On również uważa, że nawet pojawienie się mięsa w diecie naszych przodków nie wystarczyłoby, żeby zasilić rozwijający się mózg – sytuację diametralnie zmieniła się dopiero wtedy, gdy nasi przodkowie nauczyli się gotować. Przetwarzanie cieplne jedzenia pomogło człowiekowi pierwotnemu pozyskać takie ilości energii, dzięki której doszło do gwałtownego rozwoju mózgu.

Znaczenie ma przede wszystkim fakt, że pokarmy poddane działaniu wysokich temperatur są lżej strawne i bardziej pożywne. Gotowanie usprawnia trawienie nie tylko mięsa, ale również pokarmów roślinnych dzięki rozbiciu pod wpływem wysokiej temperatury cząsteczek skrobi na mniejsze fragmenty. Dzięki łatwiejszemu trawieniu człowiek jest w stanie zjeść więcej, a trawienie kosztuje go mniej energii. Tym samym po pierwsze zyskuje nadwyżkę energii nie spożytkowaną na proces trawienia, po drugie jest w stanie przyswoić więcej kalorii w postaci przetworzonego jedzenia.

To razem dało naszym praprzodkom zastrzyk energii, dzięki któremu mózg zaczął się w gwałtowny sposób rozwijać, aż do dzisiejszej postaci, kiedy stanowi zaledwie 2 proc. wagi naszego ciała, ale zużywa aż 20 proc. produkowanej przez organizm energii. Dla porównania u innych ssaków praca mózgu kosztuje organizm około 10 proc. energii, a u pozostałych zwierząt od 2 do 5 proc.

Dzięki obróbce cieplnej jedzenia zmiany zachodziły nie tylko w objętości mózgu człowieka wyprostowanego, ale także w jego ciele. Łatwiejsze trawienie spowodowało skurczenie objętości jelit, więc brzuch zaczął się zmniejszać, coraz mniej przypominając wielkie brzuchy, z którymi obnoszą się do dzisiaj goryle czy szympansy. Gotowane czy pieczone jedzenie łatwiej jest przeżuwać, więc stopniowo zaczęły zmniejszać się wydatne szczęki, coraz mniejsze stawały się też zęby. Kształt twarzoczaszki ulegał zmianie, dając więcej miejsca na rozrastanie się mózgu.

Genetyczna łamigłówka

To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie mutacje genetyczne, odpowiadające za nowe cechy gatunku ludzkiego. – Czynniki środowiskowe mogą wpływać na zróżnicowanie cechy w obrębie jednego gatunku, ale u podstawy ewolucji są zmiany w genach – mówi prof. Paweł Golik, genetyk z Uniwersytetu Warszawskiego. Genetycy są pewni, że na ewolucję cech specyficznych dla naszego gatunku, w tym rozrost mózgu, wpływ miał szereg zmian w bardzo wielu genach, a nie jakaś pojedyncza duża zmiana w jednym. – Znamy dziesiątki, a może setki genów, których ewolucja mogła przyczynić się do specyfiki naszego gatunku, z czego co najmniej kilkanaście można powiązać z rozwojem mózgu. Należy do nich słynny gen FOXP2, który wiązano z rozwojem mowy. Obecnie jest to przedmiotem debaty, ale jego związek z rozwojem mózgu jest bardzo prawdopodobny – mówi prof. Golik.

W genach naszych przodków pojawiła się też mutacja w genie MYH14, kodującym kształt kości czaszki, dzięki czemu powiększyła się objętość puszki mózgowej człowieka. Wtedy też swoją aktywność zwiększył gen SRGAP2, odpowiadający za powiększenie się i pofałdowanie kory nowej, naszego siedliska pamięci i przyswajania informacji.

Dzisiaj naukowcy poszukują mutacji, które uczyniły nas ludźmi, nie tylko w genach kodujących białka, ale w tzw. śmieciowym DNA, czyli wielkich fragmentach nici DNA, które do niedawna wydawały się nie mieć żadnych funkcji. Nowe badania pokazują, że jest odwrotnie – te geny, choć same nie odpowiadają za produkcję białek, pełnią jednak funkcje regulacyjne, czyli decydują o aktywności innych genów. Do takiego śmieciowego DNA należy gen miR-941, który odkrył zespół naukowców pod kierownictwem dr. Martina Taylora z University of Edinburgh. Uczeni porównali genom człowieka i jedenastu innych gatunków ssaków, w tym szympansów i goryli. Ustalili, że miR-941 występuje wyłącznie u Homo sapiens i że pojawił się w ludzkim genomie około 1,6 mln lat temu, czyli tuż po oddzieleniu się linii ewolucyjnych szympansa i człowieka. Jego działanie wydaje się ściśle powiązane z rozwojem kory mózgowej – piszą uczeni w artykule w "Nature".

Ten gen również obecnie jest bardzo aktywny w ludzkim mózgu. Działa intensywnie w komórkach budujących przednią korę czołową i móżdżek, czyli rejony odpowiedzialne za wyższe funkcje umysłowe i zdolności motoryczne człowieka. Reguluje też wytwarzanie neuroprzekaźników, czyli substancji będących nośnikami informacji między komórkami nerwowymi. Dzięki temu neurony mogły kontaktować się ze sobą sprawniej i szybciej.

A to z kolei pozwoliło na jeszcze sprawniejsze zdobywanie pożywienia i dokładanie mózgowi kolejnych porcji energii, aby pomieścił jeszcze więcej wiedzy, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Koło ewolucji Homo sapiens ruszyło z miejsca.

]]>
Katarzyna Burda
urn:uuid:be32b8f4-ea7e-4e24-89d6-ca0f7e60a1f0 Mon, 25 Nov 2024 15:07:30 +0100 Odporność psychiczna. Umysł można i należy trenować. "W takim samym stopniu jak ciało" Nie mamy wątpliwości, że dobre nawyki żywieniowe wpływają na nasze zdrowie i długowieczność. Albo, że wysiłek i determinacja pomagają uczynić ciało silniejszym. Ale nie myślimy w ten sposób o kształtowaniu odporności psychicznej. Tymczasem umysł można i należy trenować, i to w nie mniejszym stopniu niż ciało. Na czym polega taki trening? https://www.newsweek.pl/psychologia/odpornosc-psychiczna-umysl-mozna-i-nalezy-trenowac-w-takim-samym-stopniu-jak-cialo/gxs3jm9 Umysł można i należy trenować, i to w nie mniejszym stopniu niż nasze ciała. Newsweek Psychologia Nie mamy wątpliwości, że dobre nawyki żywieniowe wpływają na nasze zdrowie i długowieczność. Albo, że wysiłek i determinacja pomagają uczynić ciało silniejszym. Ale nie myślimy w ten sposób o kształtowaniu odporności psychicznej. Tymczasem umysł można i należy trenować, i to w nie mniejszym stopniu niż ciało. Na czym polega taki trening?

Na wydarzenie w Londynie jesienią ubiegłego roku ustawiały się tłumy. Tylko nieliczni szczęśliwcy mogli zobaczyć je na własne oczy. W Pucharze Lavera swój ostatni mecz rozegrać miała jedna z największych legend w historii tenisa – Roger Federer. Na jego partnera w deblu zapowiedział się wielokrotny zwycięzca turniejów wielkoszlemowych i największy rywal Szwajcara – Rafael Nadal. Zorganizowano znakomite sportowe widowisko, które obfitowało w emocje – wiele radości i wzruszeń. Federer i Nadal przegrali mecz z Amerykanami, Jackiem Sockiem i Francesem Tiafoem. To był koniec pewnej epoki. Szwajcarski sportowiec tamtego dnia pożegnał się z tenisem.

Obserwatorom kariery zawodowej Rogera Federera zawsze imponowała jego chłodna postawa, którą przyjmował w najbardziej emocjonujących setach. Kiedy na korcie wrzało, on zachowywał spokój i koncentrował się na kolejnym serwisie. A później na następnym i jeszcze jednym, aż do ostatecznego zwycięstwa. Jakim sposobem udawało mu się tak nad sobą panować? Co pozwalało mu w tak doskonały sposób skupiać się na celu i metodycznie dążyć do jego osiągnięcia? Zaangażowanie w ciężką pracę na treningach? Liczba rozegranych zawodów sportowych?

Okazuje się, że za sukcesem Federera w pierwszej kolejności wcale nie leżały jego umiejętności, lecz… znakomicie skonstruowana odporność psychiczna. "Siła i odporność psychiczna są jednymi z najważniejszych czynników udanej kariery – mówił w jednym z wywiadów słynny tenisista. – Budowanie mojej siły psychicznej było długim procesem. Zajęło mi to około trzech lat, żeby wymyślić, w jaki sposób być szczęśliwym na korcie. Nazywam to sytuacją ogień-lód. Ogień to pragnienie zwycięstwa i ekscytacja po ciężko wywalczonym punkcie, a lód pozwala na akceptację porażek, złych zagrań, reakcji kibiców na korcie. Myślę, że po trzech latach nieustannego uczestniczenia w turniejach znalazłem właściwą równowagę między tymi stanami".

Wykuwanie odporności

Ludzie przywykli do oczywistej prawdy, że "bez pracy nie ma kołaczy". Aby osiągnąć mistrzostwo, potrzebny jest wysiłek, determinacja i poświęcenie. Historia niemal każdego popularnego sportowca z wybitnymi osiągnięciami to przykład harówki w pocie czoła – spędzania niezliczonych ilości godzin na treningach i wykraczanie daleko poza treningowe standardy. Praktyka czyni mistrza w każdej dziedzinie i nikt nie ma co do tego wątpliwości. Tak jak nie mamy wątpliwości, że dobre nawyki żywieniowe wpływają na nasze zdrowie i długowieczność. Wszystko zmienia się jednak, kiedy zaczynamy mówić o naszej kondycji psychicznej.

Tutaj jakby obowiązywało inne prawo – prawo woli. Ludziom z zaburzeniami nastroju sugeruje się, aby "wzięli się w garść". Osobom dotkniętym nałogami mówi się o konieczności kontroli impulsywności i zaprzestania złych praktyk. Wszystkim tym poradom najczęściej towarzyszą albo lekceważenie, albo – w najlepszym razie – poczucie, że w tej materii nic nie da się zrobić i trzeba zwyczajnie przeczekać. Tymczasem umysł można i należy trenować, i to w nie mniejszym stopniu niż nasze ciała. Jest on w końcu produktem mózgu, a ten na wskroś podlega prawom biologii, chemii i fizyki.

Emocjonalna restylizacja

Dr Richard J. Davidson, profesor psychologii i psychiatrii na Uniwersytecie Wisconsin w Madison, uznany w 2006 r. za jednego ze stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie, w wyniku swojej wieloletniej pracy badawczej wprowadził pojęcie stylu emocjonalnego. Styl ten jest swoistym zbiorem emocjonalnych reakcji oraz sposobów radzenia sobie ze stresem. Ludzie różnią się pod kątem tych reakcji, pod względem ich rodzaju, intensywności czy czasu trwania. Podobnie jak unikalne są nasze linie papilarne, tak i zupełnie wyjątkowe są profile emocjonalnych reakcji w obliczu najróżniejszych sytuacji, przed którymi przychodzi nam stawać. Style emocjonalne kształtują się poprzez doświadczenia. Na ogół nie ma potrzeby ich zmieniać, ponieważ stanowią one często adekwatny mechanizm adaptacyjny w stosunku do otoczenia, w jakim żyje dana jednostka. Niekiedy jednak np. gdy wyzwań i stresu jest zbyt dużo, taka próba zmiany nie tylko może, ale powinna zaistnieć. Co ciekawe, we współczesnych czasach, gdzie presja i stres stanowią nieodłączną część życia w znacznie większym wymiarze niż jeszcze kilkadziesiąt lat wstecz, takiej zmiany stylu emocjonalnego, który Davidson nazywa odpornością psychiczną, powinna się podjąć większość ludzi.

"Jeśli zdecydujemy się na zmianę, to – jak dowiodły przeprowadzone przeze mnie badania – pomogą nam w tym określone, skuteczne metody osiągania celów, formy treningu psychologicznego, które wpłyną na wzorce aktywności mózgu i w ten sposób przybliżą nas w stronę pożądanej pozycji na wymiarze stylu emocjonalnego" – twierdzi amerykański badacz.

Jakie są formy treningu psychologicznego? Bardzo różne. A dzięki dynamicznie rozwijającej się wiedzy neuronaukowej powstaje ich coraz więcej.

Newsweek Psychologia
Newsweek Psychologia

Dołącz do społeczności Newsweeka Psychologii! Obserwuj nasze profile na Facebooku i Instagramie!

Ponieważ coraz więcej wiemy o konkretnych mechanizmach i działaniu poszczególnych komórek, obwodów i połączeń nerwowych, możemy projektować skuteczniejsze treningi psychologiczne. Tak jak niegdyś ludzie poznawali prawa rządzące komórkami mięśniowymi, na skutek czego mogli tworzyć całą inżynierię konstruowania, formowania, redukcji tkanki mięśniowej, tak dziś my możemy to robić w przypadku naszej kondycji psychicznej. Jednym z takich oddziaływań, z których korzystał m.in. Roger Federer, jest trening uważności (z ang. mindfulness). Ćwiczenia polegają w nim na koncentrowaniu uwagi na powolnym i głębokim oddechu przez minimum osiem minut. W licznych badaniach naukowych trening ten wykazał olbrzymie korzyści w redukowaniu stanów stresowych i, co ważniejsze, w budowaniu odporności oraz reagowaniu w mniej emocjonalny sposób podczas newralgicznych zdarzeń. Niestety, początkującym adeptom wydaje się on wyjątkowo monotonny i trudny, wobec czego ciężko wprowadzić im go do codziennej rutyny. Czy można coś na to zaradzić?

Konsekwencja i zaangażowanie

Z pomocą przychodzi Robert B. Cialdini, jeden z najwybitniejszych psychologów społecznych naszych czasów. W swoim bestsellerze "Wywieranie wpływu na ludzi. Psychologia perswazji" Cialdini sformułował sześć reguł wpływu, wśród których znajduje się jedna szczególnie pomocna w budowaniu dobrych nawyków – w tym nawyków związanych z treningami psychologicznymi, takimi jak trening uważności. Mowa tu o regule konsekwencji i zaangażowania.

"Psycholodzy od dawna badają to, jak reguła konsekwencji steruje zachowaniem ludzi. Już pierwsi wybitni teoretycy uważali pragnienie konsekwencji za pobudkę naszego zachowania. (…) Dążenie do bycia osobą konsekwentną (i jawienia się jako taka osoba w oczach innych) jest tak silne, że często skłania nas do działań sprzecznych z naszym interesem" – pisze psycholog.

I choć niniejsza reguła nad wyraz chętnie wykorzystywana jest przez naciągaczy przeciwko naszemu dobru, a ku ich zyskowi, to z drugiej strony dla każdego z nas tkwi w niej potężna siła. I to właśnie ta siła może nam pomóc w przyswojeniu każdego, nawet najbardziej żmudnego i wymagającego wysiłku towarzyszącego tworzeniu nawyku. W jaki sposób?

Poprzez dotarcie do naszych własnych wartości – do tego, co w życiu cenimy najbardziej, co robimy konsekwentnie bez względu na to, czy nam się chce, czy nie. Zagnieżdżając nowy nawyk w wartościach, osłabiamy mechanizmy oporu psychologicznego przed zmianą, dzięki czemu nie poddajemy się tak łatwo przy napotkaniu pierwszych trudności.

Reguła małych kroków

Inne naukowczynie zajmujące się badaniami nad perswazją, Minjung Koo i Ayelet Fishbach, zauważyły, że motywację do działania można utrzymać poprzez drobne zmiany w zakresie koncentracji uwagi. By potwierdzić tę obserwację, przeprowadziły eksperyment. Jego nieświadomymi uczestnikami zostało 900 klientów programu lojalnościowego pewnej restauracji sushi. Na czym eksperyment polegał? Otóż zasadzał się on na tym, że po zakupieniu dziesięciu dań klient mógł otrzymać jedno danie gratis. Połowie badanych wręczono kupony, na których za każdy wykupiony lunch otrzymywali pieczątkę w kształcie sushi.

Druga połowa natomiast otrzymała kupon, na którym już znajdowało się 10 pieczątek i za każdym razem, kiedy klient zakupił wybrane danie, jedna z pieczątek była przebijana dziurkaczem. W ten sposób badaczki kierowały uwagę na dwa różne aspekty. W pierwszym przypadku na postęp, który został osiągnięty. W drugim natomiast na to, ile jeszcze do osiągnięcia postępu zostało. Okazało się, że w obu przypadkach klienci chętniej powracali do restauracji, kiedy ich uwaga skupiała się na mniejszym wycinku drogi. Niezależnie od tego, czy myśleli o tym, że przeszli już 10 proc. drogi, czy że zostało im 10 proc. do przejścia, czuli się zmotywowani do kontynuacji marszu. W ten sposób sformułowana została hipoteza małego odcinka.

Kiedy ludzie podejmują się rozmaitych wyzwań, na początku koncentrują się na tym, co udało się osiągnąć. Nierzadko, właśnie na początku, efekty widoczne są gołym okiem. Szybko także przyrastają i wydają się być dużymi osiągnięciami. Kiedy ktoś z 20 proc. planu skacze na 40 proc., widzi, że dokonał podwójnego postępu, a to motywuje go do dalszych działań. Po pewnym czasie jednak skok o 20 proc. (np. z 50 proc. do 70 proc.) nie jest już tak imponujący. Motywacja zaczyna spadać. Zwłaszcza kiedy te zmiany są wolniejsze niż 20 proc. Wtedy znacznie bardziej pobudzające do działania staje się skupienie na tym, ile pozostało do realizacji zakładanego planu. W ten oto sposób zaczynają wytwarzać się zaangażowanie i konsekwencja.

Tak oto stawiając małe kroki, możemy utrzymywać naszą motywację i zmieniać nasze postawy oraz zachowania, a co najważniejsze, rozwijać odporność psychiczną. Zresztą o tę ostatnią winniśmy dbać w taki sam sposób, w jaki dbamy o nasze ciała. Jeśli zbudujemy solidną psychiczną "muskulaturę" – posłuży nam ona na lata.

Jarosław Świątek — neuropsycholog, redaktor naczelny Polskiego Portalu Psychologii Społecznej, założyciel Szkoły Inteligencji Emocjonalnej. Specjalista ds. afektywnych podstaw orientacji w otoczeniu, decepcji oraz mechanizmów utajonego uczenia się

]]>
Jarosław Świątek
urn:uuid:adf7dfbd-69f0-470f-aec7-f683d9e626e7 Thu, 14 Nov 2024 09:06:50 +0100 Te zapachy mają niezwykły wpływ na mózg. Wyniki aż o 226 proc. lepsze Wąchanie przyjemnych aromatów może stymulować mózg, ułatwiać uczenie się i chronić przed utratą pamięci. Zmysł węchu jest dla człowieka ważniejszy, niż nam się zdaje. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/te-zapachy-maja-niezwykly-wplyw-na-mozg-wyniki-az-o-226-proc-lepsze/s8jydgs Słodki zapach pamięci. Wąchanie przyjemnych aromatów może stymulować mózg, ułatwiać uczenie się i chronić przed utratą pamięci. Zmysł węchu jest dla człowieka ważniejszy, niż nam się zdaje.

O tym, jak silny jest związek między pamięcią a zmysłem węchu, naukowcy przekonali się, kiedy zaczęli obserwować pacjentów dotkniętych demencją i chorobą Alzheimera. Zauważyli, że jednym z pierwszych objawów tych chorób jest utrata zdolności wykrywania zapachów. Dzieje się tak dlatego, że zmysł węchu łączy się bezpośrednio z ośrodkami pamięci w mózgu. Sygnały odbierane przez komórki węchowe docierają do hipokampu, który zawiaduje pamięcią, i jądra migdałowatego, odpowiedzialnego za emocje.

Skoro zatem pamięć i zapach są ze sobą tak silnie połączone, może udałoby się tak posterować zmysłem węchu, aby zwiększyć zdolność zapamiętywania? Naukowcy z University of California w Irvine już jakiś czas temu wykazali, że osobom z umiarkowaną demencją, które wdychają określone zapachy, poprawia się pamięć i umiejętności językowe oraz mniej dokucza im depresja. Ale jak sprawić, aby ludzie, u których już stwierdza się upośledzenie funkcji poznawczych, dwa razy dziennie otwierali, wąchali i zamykali 40 butelek z olejkami zapachowymi, a na tym polegało badanie uczonych z Kalifornii. Takie zadanie byłoby trudne nawet dla osób bez demencji. Dlatego naukowcy z Kalifornii pod kierunkiem Cynthii Woo zaproponowali bardziej przyjazne rozwiązanie. Zmniejszyli liczbę zapachów do siedmiu, a uczestnicy eksperymentu mieli wdychać przyjemne aromaty podczas snu.

Lawenda, eukaliptus czy róża

Do badania naukowcy zaprosili 43 osoby w wieku od 60 do 85 lat. Żadna z nich nie miała ani zaburzeń poznawczych, ani demencji. 20 ochotników otrzymało dyfuzor oraz siedem wkładów, z których każdy zawierał jeden naturalny olejek eteryczny. Wkłady pachniały lawendą, różą, pomarańczą, eukaliptusem, cytryną, miętą pieprzową i rozmarynem. Kiedy badani kładli się spać, wkładali inny wkład do dyfuzora i jeden zapach unosił się w powietrzu przez dwie godziny. Pozostałe 23 osoby, które stanowiły grupę kontrolną, również dostały dyfuzor i włączały go przed pójściem spać, ale ich urządzenie uwalniało delikatny zapach tylko przez kilka minut.

Pół roku później ochotnicy zasiedli do rozwiązywania testów. Jednym z nich był test Reya, który jest wykorzystywany do badania pamięci. Polega on na tym, że osoba badana ma powtórzyć 15 prostych słów, które chwilę wcześniej usłyszała. Potem zadanie to wykonuje jeszcze pięć razy, ale za każdym razem odczytana zostaje inna lista 15 słów. Na koniec testu badany ma powtórzyć słowa zapamiętane z pierwszej listy.

Dopiero niespełna dziesięć lat temu naukowcy dowiedli, że człowiek potrafi rozróżnić i zapamiętać bilion zapachów.

Okazało się, że ochotnicy, w których sypialni unosił się przyjemny zapach, nie tylko spali spokojniej i lepiej się wysypiali, ale też osiągnęli aż o 226 proc. lepsze wyniki w testach pamięci niż osoby z grupy kontrolnej. Poprawa zdolności zapamiętywania widoczna też była na skanach mózgu wykonanych rezonansem magnetycznym. U tych osób sprawniej funkcjonował rejon mózgu zwany pęczkiem haczykowatym, który łączy ciało migdałowate z korą przedczołową i który jest powiązany z pamięcią. Badanie to potwierdza istnienie związku między zapachem a pamięcią, ale co ważniejsze, sugeruje, że wąchanie przyjemnych aromatów może stymulować mózg i chronić przed utratą pamięci.

Zapach może ułatwiać zapamiętywanie także osobom w młodym wieku, czego dowiedli naukowcy z Northumbria University w Wielkiej Brytanii. Uczeni rozpylili olejek rozmarynu w sali wykładowej i poprosili studentów, aby rozwiązywali pamięciowe testy. Młodzi ludzie osiągnęli lepsze wyniki i czuli się mniej zmęczeni niż ochotnicy, którzy zostali poddani tym samym testom, ale przebywali w bezwonnym pomieszczeniu. Dla dr. Alana Hirscha ze Smell and Taste Treatment and Research Foundation, który od lat prowadzi badania nad zmysłem węchu, nie było w tym nic zaskakującego. Z jego badań wynika, że jeśli przebywamy w miejscu, które pachnie przyjemnie – fiołkami lub kawą – nasz mózg sprawniej pracuje i nauczenie się partii materiału zajmuje mniej czasu niż wtedy, gdy w pomieszczeniu nie unosi się żaden zapach.

Spalenizna, potem kawa

Nie wiadomo, czy terapia zapachami, zaproponowana przez naukowców z University of California, pomoże osobom, u których już stwierdzono utratę funkcji poznawczych, a także chorym z innymi problemami zdrowotnymi. Niemożność odbierania zapachów może być bowiem wczesnym objawem nie tylko choroby Alzheimera i demencji, ale prawie 70 chorób neurologicznych i psychiatrycznych, w tym choroby Parkinsona, schizofrenii i alkoholizmu.

Zaburzeń odbierania zapachów doświadcza także ponad 40 proc. osób chorujących na COVID-19. Pacjenci mają omamy węchowe albo nieprawidłowo identyfikują zapach – gdy w powietrzu unosi się zapach kawy, oni czują spaleniznę. Są też bardziej wrażliwi na zapachy nieprzyjemne niż przyjemne. Wyczuwają swąd spalenizny, dym papierosowy czy palącą się gumę, ale nie czują zapachu ulubionych perfum czy kwiatów. Dla prof. Piotra Skarżyńskiego, otolaryngologa z Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, nie jest to zaskoczeniem. – Zmysł węchu służy m.in. temu, aby chronić nas przed zagrożeniem. Dlatego łatwo i szybko wyczuwamy zapachy, które kojarzą się z niebezpieczeństwem czy złym samopoczuciem – mówi prof. Skarżyński.

To, jaka jest różnica między odbieraniem aromatów przyjemnych i nieprzyjemnych, wykazali naukowcy z Uniwersytetu Tokijskiego, którzy rejestrowali reakcje mózgu za pomocą elektroencefalografu. Japońscy uczeni wykazali, że woń zgniłych owoców i zjełczałego tłuszczu mózg wykrywa dużo szybciej niż aromat owoców i kwiatów. Informacja o nieprzyjemnym aromacie w otoczeniu pojawia się w świadomym mózgu już po 300 milisekundach, a o przyjemnych – dopiero po 500 milisekundach.

Wywęszyć czekoladę

Węch długo pozostawał najmniej poznanym zmysłem człowieka. Wydawało się, że nie jest on ani szczególnie czuły, ani wyjątkowo potrzebny. Owszem, ostrzega przed niebezpieczeństwem: pożarem, spleśniałym czy przypalonym jedzeniem i dostarcza cennych informacji o otaczającym świecie, ale na tym koniec. Przez lata uważano, że człowiek potrafi rozróżnić jedynie 10 tys. zapachów. Dopiero niespełna dziesięć lat temu naukowcy z Rockefeller University w Nowym Jorku dowiedli, że człowiek potrafi rozróżnić i zapamiętać bilion zapachów, czyli aż 100 mln razy więcej, niż dotychczas sądzono. Dlaczego zatem nie używamy naszego nosa tak efektywnie, jak moglibyśmy? Bo nasi przodkowie uznali, że więcej informacji o otaczającym świecie dostarczą nam wzrok i słuch, i te dwa zmysły zaczęli rozwijać. To one pomagały im zdobyć pożywienie czy znaleźć drogę do domu.

Możliwości wykorzystania węchu jednak wciąż mamy, co pokazało doświadczenie naukowców z University of California w Berkeley. Uczeni poprosili 32 studentów, by założyli na oczy opaski, a na uszy stopery, i kierując się węchem, próbowali znaleźć przedmioty o różnym zapachu. Na początku młodzi ludzie nie bardzo radzili sobie z zadaniem, ale już po kilku próbach zaczynali odnajdywać ukryte przedmioty.

Ten sam efekt osiągnięto w kolejnym eksperymencie. Uczeni zawiązali grupie osób oczy, zatkali im uszy, a na dłonie, łokcie i kolana nałożyli specjalne ochraniacze. Tak przygotowani ochotnicy mieli na czworakach wyczuć zapach czekolady naniesionej na trawę i kierując się tym aromatem, pokonać 10-metrową ścieżkę. Po kilku próbach byli w stanie pokonać wyznaczoną zapachem trasę. Zrobili to niemal tak samo dobrze jak psy, mimo że psi nos jest wyposażony w 220 mln receptorów wychwytujących cząstki zapachowe, a ludzki ma ich tylko 5-20 mln.

W życiu płodowym

Postrzeganie ludzkiego nosa zmieniło się po 2004 r., kiedy za tak, wydawałoby się, mało poważne odkrycia przyznano Nagrodę Nobla. Otrzymali ją Richard Axel z Columbia University w Nowym Jorku i Linda B. Buck z Centrum Badań Raka w Seattle, którzy wykazali, że aż trzy procent naszych genów odpowiada za powstanie receptorów węchowych na powierzchni komórek.

Nobliści ustalili, że wszystkie receptory węchu mają podobną budowę, ale różnią się szczegółami, bo na każdy działają inne substancje. Większość zapachów jest złożona – bukiet zapachowy substancji działa na różne komórki węchowe z różną intensywnością. Utworzone w ten sposób wzory zapachowe możemy rozpoznawać i zapamiętywać.

Okazało się też, że receptory węchu zaczynają być aktywne już w 21. tygodniu ciąży. Dzięki nim płód uczy się rozpoznawać smaki i zapachy mleka mamy i ją samą. Dlatego od razu po narodzinach noworodek bez problemu znajduje drogę do jej piersi, a już po kilku dniach bezbłędnie rozpoznaje zapach jej mleka. To pokazuje, jak ważny jest to zmysł i że to on, a nie słuch czy wzrok, najpewniej i najszybciej ostrzeże przed niebezpieczeństwem.

Dziś wiadomo, że ludzie mają w nosie około 400 różnych rodzajów wyspecjalizowanych receptorów węchowych. Jedna cząsteczka zapachu może aktywować kilka różnych receptorów węchowych, podczas gdy dany receptor może być aktywowany przez kilka różnych cząsteczek zapachowych. Ten rozbudowany system węchowy sprawia, że jesteśmy w stanie rozpoznać obecność, jakość (czy coś pachnie wiśnią, czy dymem) i intensywność milionów, a może nawet bilionów różnych zapachów.

Droga ku otyłości

Zmysł węchu nie tylko informuje nas o zagrożeniach, ale także przywołuje wspomnienia i nadaje smak potrawom. Pozbawione zapachu jedzenie traci smak i może mieć zaskakujący wpływ na metabolizm, co wykazali naukowcy z zespołu Andrew Dillina z University of California w Berkeley. Uczeni podawali genetycznie zmienionym myszom toksynę, która na pewien czas blokowała komórki nerwowe odbierające zapachy. W ten sposób tłumili zmysł węchu tych zwierząt. Następnie karmili gryzonie – jedna grupa dostawała normalną dietę, a druga tłuste pokarmy, czyli mysi odpowiednik sernika i pizz, które zwykle powodują otyłość.

Po ponad trzech miesiącach jedzenia zwykłej karmy gryzonie pozbawione zapachu ważyły nieco mniej niż myszy, których zmysł węchu był nienaruszony. Zaskoczeniem było to, że myszy, które nie czuły zapachu i były na diecie wysokotłuszczowej, schudły jeszcze bardziej niż zwierzęta z pozostałych grup. Ważyły ​​o 16 proc. mniej niż myszy, które odbierały zapachy. Wyjaśnienie tej różnicy wydawało się oczywiste – myszy z zaburzeniami węchu jadły mniej, bo jedzenie im nie smakowało, jednak okazało się ono błędne. Wszystkie zwierzęta jadły pokarm o takiej samej zawartości kalorycznej, miały też tyle samo ruchu.

Dalsze badania wykazały, że myszy, które nie czuły zapachu, pozostały szczupłe, ponieważ spalały więcej kalorii. Dr Dillin uważa, że kiedy mysz nie czuje zapachu jedzenia, może odnieść wrażenie, że zjadła więcej niż w rzeczywistości, co powoduje, że zużywa więcej energii. Zdaniem uczonego, badanie to sugeruje, że zmysł węchu modyfikuje ilość energii dostarczanej i zużywanej przez zwierzęta.

Nie wiadomo, czy ludzie reagują w ten sam sposób na utratę węchu. Dr Thomas Hummel z Uniwersytetu Technicznego w Dreźnie ma co do tego poważne wątpliwości. Przez wiele lat badał on ludzi, którzy nie byli w stanie wyczuć zapachów z powodu urazów głowy lub innych przyczyn. Schudło niewielu z nich.

]]>
Dorota Romanowska
urn:uuid:dc80a922-71ae-4489-8c3f-27f660c4fd9c Mon, 30 Sep 2024 15:19:46 +0200 Jak działa mózg i pamięć dziecka? "Około 7.-8. roku życia następuje przełom" Wszyscy mamy w mózgu neurologiczny mechanizm, który wymazuje pamięć pierwszych lat życia. Czy utracone wspomnienia da się przywrócić? https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/jak-dziala-mozg-i-pamiec-dziecka-okolo-7-8-roku-zycia-nastepuje-przelom/psk2csc Wspomnienia z dzieciństwa Wszyscy mamy w mózgu neurologiczny mechanizm, który wymazuje pamięć pierwszych lat życia. Czy utracone wspomnienia da się przywrócić?

– Twoje najwcześniejsze wspomnienie? – pytam 15-letnią córkę. Zastanawia się dłuższą chwilę. – Chyba to, jak siedziałam w kółku z innymi dziećmi w Małym Domku i graliśmy na różnych instrumentach. Było strasznie głośno – mówi Agata. A domowe wspomnienia? – dopytuję z nadzieją na bardziej spektakularne opowieści. – Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam Kluska, siedział taki malutki za ścianą w salonie.

Mały Domek był żłobkiem, do którego Agata chodziła w wieku 2,5-3,5 roku, Klusek to nasz najstarszy kot, którego wzięliśmy, gdy córka miała trzy lata. Z tego czasu pochodzą więc jej najstarsze wspomnienia. A gdzie to wszystko, co wydarzyło się wcześniej? Wspólne wakacje, pierwsze spotkania z teatrem, ze zwierzętami w zoo, piękne książeczki, które tak uwielbialiśmy czytać? Wszystko przepadło? Najwyraźniej. Moja córka doświadczyła, jak każdy człowiek, tak zwanej dziecięcej amnezji, naturalnego procesu zapominania wszystkiego z najwcześniejszego dzieciństwa. Wciąż nie jest jasne, dlaczego tak się dzieje, ale naukowcy mają już pewne tropy.

***

Możliwe, że wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa nie znikają bez śladu. Do takiego wniosku doszli naukowcy z Trinity College w Dublinie, prowadząc badania z udziałem myszy. Dziecięcej amnezji doświadczają również inne ssaki. I całe szczęście, bo dzięki nim naukowcy mogą badać mechanizmy rozwojowe zwierząt, niekoniecznie manipulując wspomnieniami czy mózgami żywych dzieci. Badacze z Trinity College wykazali, że te najwcześniejsze wspomnienia być może wcale nie są wymazane, ale tylko oddzielone biochemiczną barierą od świadomych wspomnień.

O ile dzieci w wieku 5-7 lat potrafią przywołać do 70 proc. najwcześniejszych wspomnień, to już ośmiolatkowie pamiętają zaledwie 35 proc. tego, o czym wcześniej opowiadały

Na trop naprowadziła ich obserwacja dzieci ze spektrum autyzmu, które często mają wcześniejsze wspomnienia niż dzieci bez tego zaburzenia – tak jakby proces wymazywania wspomnień zachodził w ich mózgu dużo słabiej. Badacze pod kierownictwem prof. Thomasa Ryana wywołali u myszy specyficzny rozwój funkcjonowania mózgu, podobny do tego, jaki występuje w zaburzeniach ze spektrum autyzmu. Dokonano tego poprzez aktywowanie układu immunologicznego ich matek, gdy jeszcze były w ciąży, w momencie krytycznym dla rozwoju mózgu płodów. Gdy myszy z tej grupy oraz grupy kontrolnej urodziły się, naukowcy kilka razy razili je prądem w opuszki łapek, aby zwierzęta zaczęły się tego bać. Po tygodniu okazało się, że u myszy, które urodziły matki z pobudzonym układem immunologicznym, proces wymazywania wspomnienia nie zachodził – wciąż bały się porażenia prądem. U myszek, które urodziły zdrowe matki, przykre wspomnienie uległo zatarciu. Zdaniem badaczy oznacza to, że w wymazywaniu wspomnień musi działać jakiś czynnik biochemiczny, obecny u jednych myszek, a nieistotny u tych z amnezją. Zdaniem badaczy z Dublina tym czynnikiem modulującym czas pozostawania wspomnienia jest cytokina prozapalna Il-17a. Jej nadmiar przekazany przez matkę zapewniał dłuższe utrzymywanie się wspomnień, a gdy naukowcy sztucznie zablokowali wytwarzanie tej cytokiny, myszy zaczęły zapominać przerażające doświadczenie rażenia prądem.

Naukowcy jednocześnie dowiedli, że ślady pamięciowe wywołane przez rażenie prądem są obecne w mózgach nawet wtedy, gdy myszy zapomniały już, że trzeba się bać. Udało się nawet sztucznie aktywować te utracone wspomnienia. – Wygląda na to, że u myszy ślady pamięciowe z niemowlęcego życia pozostają w mózgu w stanie utajonym aż do dorosłości – mówi w rozmowie z "Newsweekiem" prof. Ryan.

***

Czy u ludzi może być podobnie? Niemowlęca amnezja wciąż jest bardzo tajemnicza. Fascynowała już Zygmunta Freuda, który uważał, że zanik najwcześniejszych wspomnień jest spowodowany ich wyparciem jako nieprzyjemnych i obciążających emocjonalnie, a takie jego zdaniem jest niemal całe wczesne dzieciństwo. To z tych wypartych ze świadomości wspomnień rodzą się później najróżniejsze zaburzenia psychiczne.

Prowadzone w ostatnich latach badania wskazują jednak na to, że brak pamięci wczesnego dzieciństwa nie ma wiele wspólnego z freudowskim wyparciem, ale z naturalnymi, uniwersalnymi etapami rozwoju mózgu i struktur odpowiedzialnych za pamięć długotrwałą epizodyczną, w której zapisuje się historia naszego życia i do której możemy w każdej chwili się odwołać. – Zdarzenia zapisują się w tej pamięci na trwałe dopiero wówczas, gdy nieco dojrzeje system nerwowy dziecka i zaczną rozwijać się tak kluczowe dla pamięci struktury jak obszary kory przedczołowej mózgu oraz hipokamp, które odgrywają decydującą rolę w tworzeniu długotrwałych śladów pamięciowych – mówi dr Anna Kamza, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Poznaniu.

Mózg niemowlęcia nie jest w stanie umiejscowić wspomnień na wewnętrznej osi czasu, w strukturach pamięci epizodycznej. – Dlatego pierwsze wspomnienia nie są umieszczone w jakimś kontekście. To raczej przebłyski, pojedyncze obrazy czy emocje, pozbawione związku przyczynowo-skutkowego. Małe dzieci nie mają jeszcze wystarczająco rozwiniętych procesów poznawczych, aby takim związkom nadać sens – tłumaczy dr Kamza.

Bywa, że szczególnie znaczące emocjonalnie lub traumatyczne wydarzenia mogą zapisać się w pamięci długotrwałej dziecka po ukończeniu dwóch lat, ale przed trzecimi urodzinami. Na przykład długi pobyt w szpitalu czy narodziny rodzeństwa. Naukowcy uważają, że to właśnie ogromne emocje towarzyszące tym wydarzeniom sprawiają, że ciało migdałowate, osobna struktura w mózgu zawiadująca naszymi emocjami, wpływa na dojrzewający hipokamp, rejestrując w nim na trwałe te wspomnienia nieco wcześniej, niż dzieje się to normalnie. Dziecko pamięta tylko to jedno zdarzenie, wszystko co przed nim i po nim, mniej więcej do 3. roku życia, jest objęte amnezją.

***

Kolejnym powodem dziecięcej amnezji jest fakt, że małe dziecko nie potrafi jeszcze dobrze mówić. – A rzeczy, które nie są nazwane, są też bardziej ulotne, nie zapisują się tak dobrze w świadomej pamięci. Nic więc dziwnego, że te pierwsze obrazy, które jesteśmy w stanie wydobyć z pamięci, pojawiają się dopiero w trzecim roku życia, bo wtedy też dziecko zaczyna coraz sprawniej posługiwać się mową i stopniowo opanowuje strukturę narracji – tłumaczy dr Kamza.

Potwierdza to badanie prof. Gabriele Simcock oraz prof. Harlene Hayne z nowozelandzkiego University of Otago. Przez rok monitorowały one trwałość wspomnień 2-4-latków, śledząc jednocześnie rozwój ich mowy. Najpierw wytworzyły u dzieci silne wspomnienie, pozwalając im bawić się specjalnie skonstruowaną, fascynującą dla maluchów "magiczną maszyną do zmniejszania zabawek". To wielkie pudełko z dwoma otworami – do jednego maluchy wkładały zabawki, a z drugiego po kilku chwilach wypadały identyczne zabawki, tylko o wiele mniejsze. Zabawa była przednia, dzieciaki nie mogły się oderwać! Jak długo ją pamiętały? Badaczki sprawdziły to po 6 i 12 miesiącach. Dokładnie przypominały sobie tę zabawę wyłącznie dzieci, które w czasie eksperymentu z "maszyną do zmniejszania zabawek" umiały już mówić.

***

W pierwszych czterech latach życia tworzą się w mózgu miliardy połączeń między neuronami, pozwalających na nabywanie nowych umiejętności i chłonięcie świata wszystkimi zmysłami. Wtedy w pamięci zapisuje się bardzo wiele, ale w dość nieuporządkowany sposób, bez podziału na rzeczy ważniejsze i mniej ważne. – Około 7.-8. roku życia w rozwoju mózgu następuje przełom w postaci reorganizacji połączeń między komórkami nerwowymi. Wzmacniane są połączeń, które są potrzebne, i eliminowane te używane rzadko bądź wcale. Mózg optymalizuje się i przygotowuje do zdobywania już bardziej usystematyzowanej wiedzy o świecie i jednocześnie poszerza zdolności poznawcze. Wtedy tracimy najwięcej wspomnień z dzieciństwa, to nasza cena za intensywność rozwoju mózgu – mówi dr Kamza.

Potwierdza to badanie psychologów z Emory University. Zaprosili na rozmowę 83 trzylatków i ich rodziców. Wypytywali ich o przeżycia i wspomnienia. Takie same rozmowy przeprowadzali potem co rok, aż dzieci skończyły osiem lat. Okazało się, że o ile dzieci w wieku 5-7 lat potrafią przywołać do 70 proc. najwcześniejszych wspomnień, to już ośmiolatkowie pamiętają zaledwie 35 proc. tego, o czym wcześniej opowiadały.

Siedmiolatki potrafią już bez problemu umiejscowić swoje wspomnienia w czasie, wiedzą, co było wcześniej, a co później. Około 10. roku następuje krystalizacja wspomnień. Natomiast w okresie dojrzewania znów przychodzi czas na remanent i likwidowanie nieużywanych połączeń w mózgu. I znów "odcinane" są te wspomnienia, do których od dawna nie wracaliśmy lub okazały się nieprzydatne – mówi dr Kamza.

***

Czy to oznacza, że wszystko, co wydarzyło się we wczesnym dzieciństwie, nie ma żadnego znaczenia? Zdarzenia, nawet zapomniane, mogą bardzo mocno wpływać na dalsze życie. – W największym stopniu dotyczy to trudnych emocjonalnie zdarzeń czy traum przeżytych we wczesnym dzieciństwie i zepchniętych potem w mrok niepamięci – mówi dr Kamza. – One pozostają jednak w tak zwanej pamięci utajonej, nieświadomej formie pamięci, która związana jest ze zmianami w zachowaniu pod wpływem doświadczenia, ale bez świadomych wspomnień. To w niej zapisują się m.in. nasze skojarzenia emocjonalne, nawyki i doświadczenia w postaci związków między pewnymi bodźcami a reakcjami, również te z najwcześniejszych etapów naszego życia. Pamięć ta nie podlega tak dużym zmianom rozwojowym jak świadome formy pamięci, ponieważ jej podłożem są – poza hipokampem i ciałem migdałowatym – nieco inne struktury mózgu, takie jak kora motoryczna czy móżdżek – tłumaczy dr Kamza.

W tej pamięci może zapisać się na przykład bardzo wczesne doświadczenie zaniedbywania dziecka przez rodzica czy przemocy z jego strony, choć ono jako dorosły człowiek może wcale tego nie pamiętać. – Np. jakiś szczegół wyglądu zaniedbującego opiekuna połączony z doświadczeniem bólu czy przykrych emocji. Wtedy w późniejszym życiu wystarczy choćby sylwetka jakiegoś człowieka na ulicy, przypominającego sylwetkę bijącego rodzica albo podobieństwo miejsca, aby wywołać szereg psychofizjologicznych reakcji organizmu. Te bodźce będą pobudzały wydzielanie kortyzolu, hormonu stresu, wywoływały ataki lęku czy niezrozumiałą awersję – mówi dr Kamza.

Podobnie jest z relacją z rodzicem, jaką dziecko nawiązuje od pierwszych dni swojego życia. – Jeżeli doświadcza ono częstego dotyku, przytulania, otoczone jest miłością, to jego układ nerwowy ulega wyregulowaniu, oś HPA, czyli podwzgórze – przysadka – nadnercza, która odpowiada za reakcje stresowe, pracuje optymalnie – mówi dr Kamza. Dziecko zaopiekowane i bezpieczne, nie będzie odczuwało chronicznego niepokoju ani nie będzie skupiało się nieustannie na podtrzymaniu więzi. Będzie odważnie eksplorowało świat, najpierw na czworaka, potem na własnych nogach. – Ten bezpieczny lub tzw. pozabezpieczny styl przywiązania wytworzony we wczesnym dzieciństwie rzutuje na całe nasze życie, tworząc np. przekonania o tym, czy świat jest miejscem przyjaznym, a ludzie godni zaufania – tłumaczy dr Kamza.

No dobrze, a wakacje nad morzem, piękna choinka na święta i wymarzone przez córkę prezenty? – Po co było się starać, skoro to wszystko i tak pochłonęła dziecięca amnezja? – pytam ekspertkę. – To kapitał na całe życie, więc warto się starać, nawet jeśli niektóre nasze wczesne rodzicielskie starania będą zapomniane – mówi dr Kamza.

]]>
Katarzyna Burda
urn:uuid:63025073-14d3-459b-b72b-3bd5034e0983 Mon, 25 Sep 2023 08:58:00 +0200 Jak działają antydepresanty? Nie zmieniają osobowości. Jest odwrotnie Choć depresja to jedna z najczęściej diagnozowanych chorób, mechanizm jej powstawania wciąż nie jest do końca poznany. Czy to oznacza, że można wyrzucić antydepresanty do kosza? https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/jak-dzialaja-antydepresanty-nie-zmieniaja-osobowosci-jest-odwrotnie/hs1q0xf Depresja Choć depresja to jedna z najczęściej diagnozowanych chorób, mechanizm jej powstawania wciąż nie jest do końca poznany. Czy to oznacza, że można wyrzucić antydepresanty do kosza?

Beata Pawlikowska wrzuciła niedawno na YouTube’a film, w którym powątpiewa w skuteczność działania leków przeciwdepresyjnych. Nagranie wywołało taką falę krytyki, że autorka usunęła je z sieci. Lekarka psychiatrii Maja Herman zaczęła zbierać pieniądze na pozwanie Pawlikowskiej za szerzenie dezinformacji, ale ostatecznie kobiety zawarły ugodę.

– Nawet cieszę się, że ten filmik wywołał taką dyskusję, bo daje to nam, lekarzom, możliwość dotarcia do ludzi z rzetelnymi informacjami na temat leczenia depresji i sprostowania różnych półprawd i nieporozumień – mówi prof. Piotr Gałecki, kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. A depresja i jej leczenie są przedmiotem intensywnych badań naukowców oraz setek publikacji. W ostatnich latach całkowicie zmieniły one wiedzę na temat mózgowego podłoża tej choroby oraz wskazały nowe możliwości jej leczenia.

Serotonina a depresja

Choć choroba jest stara jak ludzkość, a jej symptomy opisywali już starożytni medycy, to największy przełom w leczeniu przyniosło odkrycie leków zwanych selektywnymi inhibitorami zwrotnego wychwytu serotoniny, w skrócie SSRI. Pierwszym lekiem z tej grupy była w 1986 roku fluoksetyna, czyli słynny prozak, szybko okrzyknięty "tabletką szczęścia". Na temat depresji obowiązywała wówczas tzw. teoria serotoninowa. Rozumowano, że skoro leki zwiększające poziom serotoniny w mózgu przynoszą pacjentom ulgę, to oznacza, że istotą tej choroby jest zbyt mała ilość tego neuroprzekaźnika sygnałów między neuronami.

Żaden lek przeciwdepresyjny nie zmienia osobowości. Jest dokładnie odwrotnie. Pozwala chorym powrócić do siebie – prof. Piotr Gałecki, psychiatra

Dziś wiadomo, że depresji nie można tłumaczyć zaburzeniem poziomu jednej tylko substancji w mózgu. – Teoria serotoninowa powstawania depresji została poddana weryfikacji w ostatnich dekadach – mówi dr hab. Sławomir Murawiec, psychiatra, psychoterapeuta z Akademii Zdrowia Psychicznego Harmonia.

Jak w takim razie działają leki przeciwdepresyjne? – Depresja nie jest związana z obniżonym poziomem serotoniny, tylko z zahamowaniem neurogenezy, czyli powstawania nowych neuronów, w układzie limbicznym i płacie przedczołowym mózgu, oraz z nierównowagą w tych rejonach mózgu, odpowiadających za nastrój i emocje. A leki właśnie na te szlaki oddziałują – mówi prof. Gałecki. – Nazywanie SSRI lekami przeciwdepresyjnymi jest nieco mylące, bo okazały się one skuteczne w wielu dolegliwościach, na przykład zaburzeniach lękowych czy stanach reaktywnych, np. chronicznego stresu wywołanego pandemią albo wojną – dodaje dr Murawiec.

Zdjąć czarne okulary

Spektrum ich zastosowań jest tak szerokie, bo oddziałując na obszary mózgu odpowiadające za nastrój i emocje, wpływają na pewne funkcje psychiczne, od których zależy nasze samopoczucie. – To na przykład sposób przetwarzania przez mózg informacji o znaczeniu pozytywnym i negatywnym – mówi dr Murawiec. Ten efekt działania leków przeciwdepresyjnych został wykryty w badaniu mózgów ochotników za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego. Pokazało ono, że po kuracji SSRI w rejonach mózgu odpowiedzialnych za przetwarzanie emocjonalne odpowiedź neuronów na bodźce pozytywne jest silniejsza niż przed leczeniem, z kolei odpowiedź na bodźce negatywne słabsza niż wcześniej. A to oznacza, że człowiek łatwiej dostrzega pozytywne rzeczy w życiu, a te negatywne wywołują mniej przykrych emocji. – Antydepresanty wpływają również na tolerancję stresu, siłę odczuwanych emocji – mówi dr Murawiec. – Istotą działania tych leków jest więc nie to, że regulują poziom tego czy innego neuroprzekaźnika, ale że zmieniają sposób przeżywania, pozwalają bez depresyjnego czarnowidztwa, z większym spokojem spojrzeć na rzeczywistość. Moi pacjenci po tych lekach mówią: już się tak nie przejmuję, już się nie denerwuję – tłumaczy.

Czy to oznacza, że przestają "być sobą", a leki zmieniają im osobowość? – Absolutnie nie – mówi prof. Gałecki. – Osobowość kształtuje się przez pierwszych kilkanaście lat życia, a potem jest konstruktem stałym, nie da się jej zmienić, chyba że dojdzie do uszkodzenia płatów czołowych lub skroniowych mózgu. Żaden lek przeciwdepresyjny tego nie robi – mówi prof. Gałecki. Jest dokładnie odwrotnie. Leki pozwalają chorym powrócić do siebie. – Redukują objawy destrukcyjne, toksyczne dla psychiki, będące efektem choroby. Osoby z depresją dzięki antydepresantom zaczynają czuć się wreszcie dobrze, odczuwać komfort i przyjemność. Ale bynajmniej nie są w nieustannej euforii – tłumaczy Katarzyna Fąk, psycholog kliniczny, kierowniczka Poradni Zdrowia Psychicznego Bielańskiego Centrum Zdrowia Psychicznego w Warszawie.

Niestety, na dobroczynne efekty zazwyczaj trzeba poczekać kilka tygodni. Dlaczego tak się dzieje, wyjaśnia hipoteza prof. Catherine Harmer z Oxford University. Leki przeciwdepresyjne oddziałują na mózg i zmieniają przetwarzanie informacji o znaczeniu emocjonalnym bardzo szybko, dosłownie w ciągu godzin po podaniu. To jednak nie wystarcza. Do odczuwalnej przez pacjenta poprawy dochodzi dopiero wtedy, kiedy to zmienione przetwarzanie informacji zostanie skonfrontowane z różnymi sytuacjami społecznymi. Na przykład, człowiek, który dotąd był pogrążony w depresji i był przekonany, że wszyscy patrzą na niego wrogo, nagle zaczyna dostrzegać, że tak nie jest, że twarze w jego otoczeniu są przyjazne, że zdarzenia, które wydawały się bez wyjścia, nie są już tak paraliżujące. – I dopiero te spostrzeżenia zaczynają prowadzić do poprawy nastroju u osoby chorej – tłumaczy dr Murawiec.

Nowe nadzieje

Taki efekt można osiągnąć nie tylko regulując poziom serotoniny, ale też innych neuroprzekaźników. – Mamy też leki oddziałujące na poziom noradrenaliny albo kilku różnych związków neuroprzekaźnikowych, a nawet takie, które rozkładają serotoninę w mózgu i one też są skuteczne – mówi prof. Gałecki. W ostatnich latach pojawił się też zupełnie nowy lek. – Bardzo skuteczna w leczeniu depresji lekoopornej okazała się ketamina, która wpływa na receptory NMDA w mózgu – mówi prof. Gałecki. Ketamina, a właściwie jedna jej postać, esketamina, ma jeszcze tę przewagę nad lekami SSRI, że działa praktycznie natychmiast po podaniu, i cechuje się dużą skutecznością, dając poprawę nawet u 30 proc. pacjentów, u których wcześniej nie zadziałały przynajmniej dwa standardowo stosowane leki przeciwdepresyjne.

Skuteczna w szybkiej poprawie jest też psylocybina, substancja psychoaktywna o działaniu halucynogennym, używana przez stulecia przez rdzennych mieszkańców Ameryki do rytuałów religijnych. W lutym tego roku została zatwierdzona przez władze Australii do stosowania w leczeniu lekoopornej depresji.

Duże nadzieje budzą też metody stymulowania rejonów mózgu związanych z nastrojem i emocjami. Naukowcy ze Stanford University School of Medicine opracowali metodę modulacji działania mózgu przez fale magnetyczne. Zgodnie z wynikami ich najnowszych badań w terapiach eksperymentalnych pomogła 80 proc. pacjentów. Depresja cofnęła się u nich w ciągu kilku dni po zabiegu, a pozytywny efekt terapii utrzymywał się przez kilka miesięcy.

Organizm w stanie zapalnym

Leczenie depresji będzie tym skuteczniejsze, im lepiej poznamy jej przyczyny. Dziś wiadomo, że jest ich całe mnóstwo, od genetycznych przez społeczne po biologiczne.

Możliwe, że u niektórych osób depresja ma swoje korzenie w układzie odpornościowym albo w jelitach, gdzie również serotonina odgrywa niebagatelną rolę. Odkrycia ostatnich lat pokazują, że skład i kondycja bakterii jelitowych mają ogromny wpływ na mózg, w tym na nastrój. Po raz pierwszy wykazał to w badaniu na myszach zespół naukowców z McMaster University pod kierownictwem prof. Premysla Bercika. W pracy opublikowanej w 2015 roku w "Nature Communications" Bercik wykazał, że mikrobiom jelitowy odgrywa ogromną rolę w transmisji sygnałów stresowych – w tym przypadku stresem było odłączanie młodych myszy od matki na parę godzin dziennie – i późniejszym rozwoju depresji u tych ssaków. W innym badaniu naukowcy przeszczepiali myszom ze sterylnymi jelitami mikrobiom ludzi chorych na depresję. Po jakimś czasie również u myszy rozwinęły się objawy przypominające depresję.

Nieprawidłowy mikrobiom jelitowy powoduje w organizmie stany zapalne, a te mogą być kolejną przyczyną pojawienia się depresji. Dowiedziono bowiem, że u chorych na depresję podwyższony jest poziom cytokin prozapalnych, czyli substancji wywołujących stany zapalne w organizmie. Jednocześnie cierpiący na choroby o podłożu zapalnym, na przykład reumatoidalne zapalenie stawów, mają też zwiększone ryzyko depresji. Oba stany, depresja i zapalenie, są więc powiązane, a jedno z działań leków przeciwdepresyjnych to działanie immunosupresyjne, czyli wyciszające reakcje zapalne. – Może właśnie dzięki temu mózg zaczyna pracować inaczej i widzenie rzeczywistości zmienia się na bardziej pozytywne – zastanawia się dr Murawiec. Rozważają to też naukowcy szukający zupełnie nowych leków na depresję. – W badaniach klinicznych są już leki, które w ogóle nie działają na neuroprzekaźniki, ale wyłącznie na układ immunologiczny – mówi prof. Gałecki.

Z badań wynika też, że w walce z depresją mogą pomóc tak na pozór banalne sposoby jak zadbanie o odpowiedni poziom witaminy D3 i wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, czy o odpowiednią dawkę ruchu, który potrafi poprawić nastrój równie skutecznie jak antydepresanty. – W swojej pracy obserwuję również, że osobom z depresją poprawia nastrój kontakt z naturą. Nie wyleczy on depresji w pojedynkę, ale może być naprawdę pomocny – mówi dr Murawiec.

Rzucić wszystko i w Bieszczady

Na lawinowy wzrost przypadków depresji wpływa też chroniczny stres. Uważany jest za jeden z głównych czynników zwiększających ryzyko zachorowania. – Oczywiście nie u wszystkich tak samo, nasza podatność na depresję oraz na jej nawroty zależy nie tylko od sytuacji, w jakiej jesteśmy, ale też od struktury naszej osobowości. Ona określa między innymi to, jak silnie reagujemy na stres czy jak duże mamy skłonności do lęku. To, co dla jednych osób jest sytuacją niewywołującą szczególnych emocji, dla innych może być nie do zniesienia – mówi prof. Gałecki.

Dlatego lekarze psychiatrzy i psychoterapeuci podkreślają, że dla procesu zdrowienia niezwykle istotne jest zrozumienie, skąd depresja wzięła się w życiu konkretnego człowieka i jakie psychologiczne mechanizmy stoją za depresyjnymi myślami i reakcjami. – Leki to tylko początek, pierwsza faza leczenia. Kiedy już zaczną działać, następny krok należy do pacjenta, który powinien pójść na psychoterapię i spróbować zmienić swój sposób przeżywania, nauczyć się lepiej radzić sobie z emocjami, ze stresem, tak żeby w którymś momencie te leki przestały być potrzebne – mówi dr Murawiec.

Jednak nie zawsze jest to takie proste, bo ludzie są uwikłani w różne sytuacje, z których nie ma prostego wyjścia. – Najlepiej jest uciec od presji i źródeł stresu, tylko jak mam to powiedzieć goniącemu za terminami i wynikami pracownikowi korporacji, który ma rodzinę na utrzymaniu i kredyt do spłacenia? – pyta dr Murawiec.

A niestety to właśnie często te osoby, wciąż jeszcze funkcjonujące jako tako w pracy, odwlekają decyzję o udaniu się do lekarza, przekonane, że dadzą sobie radę same. – Nie warto – mówi Katarzyna Fąk. – Im szybciej rozpocznie się farmakoterapię i psychoterapię, tym leczenie jest łatwiejsze i wiąże się z mniejszą liczbą nawrotów. Łatwiejsza jest też psychoterapia, bo depresyjny sposób myślenia i funkcjonowania nie zdążył jeszcze stać się drugą naturą tego człowieka – tłumaczy psychoterapeutka. Choć w psychoterapii dąży się do tego, żeby człowiek nauczył się żyć bez leków, etap farmakoterapii trzeba przejść od początku do końca. – Tu jest podobnie jak z antybiotykami. Wiele osób odstawia antydepresanty, jak tylko poczują się lepiej, ale to błąd, bo wtedy choroba może powrócić z jeszcze większą siłą. Nie z winy samego leku, jak często błędnie się uważa, ale dlatego, że leczenie nie zostało doprowadzone do końca – tłumaczy Katarzyna Fąk.

Jedno jest pewne – antydepresanty połączone z psychoterapią, to najlepsze, co lekarze mają do zaoferowania cierpiącym na depresję. – Leki są skuteczne u 70 proc. pacjentów w ciągu pierwszych trzech miesięcy od zastosowania, co oznacza, że ich skuteczność jest większa niż chociażby antybiotyków w ich własnym wskazaniu – przekonuje prof. Gałecki. – Nieleczenie zaburzeń psychicznych wiąże się z dużym ryzykiem samobójstwa wielu pacjentów, a odwodzenie ludzi od zażywania leków jest po prostu nieodpowiedzialne.

]]>
Katarzyna Burda
urn:uuid:f39b5f99-2695-496e-937c-269dcd940449 Thu, 20 Jul 2023 12:25:00 +0200 Dla niego środa jest niebieska, a liczba 4 nieśmiała. Ten dar ma jedna osoba na 2 tys. Łączenie różnych wrażeń zmysłowych pomaga w nauce. Badacze testują metody, które pozwalają rozwinąć tę umiejętność. Pierwsze próby wypadły pomyślnie. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/dla-niego-sroda-jest-niebieska-a-liczba-4-niesmiala-ten-dar-ma-jedna-osoba-na-2-tys/m5lxm9x Jak działa mózg? Łączenie różnych wrażeń zmysłowych pomaga w nauce. Badacze testują metody, które pozwalają rozwinąć tę umiejętność. Pierwsze próby wypadły pomyślnie.

Dla niego środy są niebieskie, podobnie jak cyfra dziewięć i podniesione głosy w czasie kłótni. Cyfry w jego dacie urodzenia mają gładkie i okrągłe kształty. "Jedenaście jest przyjazne, pięć głośne, a cztery jest ciche i nieśmiałe – to moja ulubiona cyfra, może dlatego, że przypomina mi mnie samego. Jedne są duże: 23, 667, 1179, a inne małe: 6, 13, 581. Niektóre są piękne, jak 333, a inne brzydkie, jak 289" – pisze Daniel Tammet w książce "Urodziłem się pewnego błękitnego dnia".

Wzrokowe, emocjonalne odbieranie liczb, czego doświadcza Tammet, naukowcy nazywają synestezją. Jest to neurologiczne łączenie wrażeń zmysłowych, najczęściej dające zdolność widzenia koloru liter lub liczb, ale nie tylko. Niektórzy ludzie widzą kolory, kiedy słuchają muzyki, inni czują smak w ustach, kiedy czytają, a jeszcze inni słyszą dźwięki, kiedy patrzą na jasne kolory lub oglądają ciche, poruszające się obiekty. Naukowcy badają synestezję od ponad 200 lat, ale wciąż nie potrafią do końca wyjaśnić, dlaczego niektórzy ludzie łączą informacje sensoryczne – kojarzą słowa ze smakami lub dźwięki z teksturami. Przez lata uważano, że synestezja jest objawem choroby psychicznej lub zaburzeń pracy mózgu. Ostatnio coraz więcej zwolenników ma hipoteza, że synestezja ujawnia się w dzieciństwie i jest niezwykle przydatna.

Kolorowe idee

Pierwszy medyczny opis synestezji opublikował w 1812 r. niemiecki lekarz George Sachs, który tak jak jego najmłodsza siostra cierpiał na albinizm. W artykule "Historia naturalna dwóch albinosów, autora i jego siostry", który ukazał się w czasopiśmie naukowym "Journal of the History of Neuroscience", Sachs podkreślał, że pigmentacja, której brakowało w jego ciele, była obecna – i to w nadmiarze – w jego umyśle. Pisał, że kiedy widział słowa, liczby i nuty, w jego umyśle "pojawiały się kolorowe idee". Artykuł nie wzbudził szczególnych emocji.

Synestezją zainteresował się dopiero prawie 70 lat później brytyjski podróżnik i przyrodnik Francis Galton, dziś znany przede wszystkim jako zwolennik eugeniki. W 1880 r. w czasopiśmie "Nature" opublikował artykuł, w którym twierdził, że synestezja jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, a doznawane przez synestetyków wrażenia dotyczące pomieszania zmysłów mają charakter indywidualny. Wysunął też hipotezę, że synestezji można się nauczyć, a umiejętność ta może pomóc w rozwiązywaniu zadań poznawczych.

Badania mające sprawdzić słuszność tego założenia rozpoczęto dopiero na początku lat 90. XX wieku. Prowadzi je m.in. dr Julia Simner z University of Sussex w Wielkiej Brytanii. Uczona przyjrzała się postępom w nauce ponad 2 tys. szkockich uczniów. Odkryła, że zaczęli oni kojarzyć litery z kolorami w wieku około pięciu lat, czyli dokładnie wtedy, kiedy w Szkocji dzieci idą do szkoły. Wykazała, że synestezja liter i kolorów pomaga dzieciom w nauce rozpoznawania cyfr i liter. – Oczywiście, nie wszyscy synestetycy są geniuszami, ale mają zazwyczaj lepszą pamięć i wyobraźnię, a także większy zasób słów. Szybciej uczą się czytać i są nieco bardziej kreatywni niż pozostałe osoby – stwierdziła dr Simner w artykule "Learning in color" [Nauka w kolorze].

Jej zdaniem, ta przewaga synestetyków może wynikać z tego, że kojarzenie liter z kolorami ułatwia przypominanie. Wnioski z pierwszego badania dr Simner potwierdziła w kolejnym eksperymencie, w ramach którego obserwowała przez rok 600 dzieci w wieku od sześciu do ośmiu lat. Ustaliła, że synestetycy szybciej zapamiętywali przekazywane przez nauczyciela informacje i szybciej uczyli się czytać niż uczniowie, którzy tej umiejętności nie mają.

Mózg w przebudowie

Nie wiadomo, ile osób posiada zdolność łączenia zmysłów. Z niektórych szacunków wynika, że synestezja występuje u jednej osoby na 2 tys., ale dr Simner uważa, że wcale nie jest tak rzadka. Z jej badań wynika, że jedna osoba na 23 świadomie doświadcza synestezji, ale są i tacy, którzy sobie tego po prostu nie uświadamiają. Dlatego niektórzy neurolodzy uważają, że wszyscy ludzie w chwili narodzin są synestetykami. Dopiero gdy mózg zaczyna się rozwijać, poszczególne jego rejony specjalizują się w odbieraniu określonego bodźca i odróżnianiu jednego rodzaju informacji zmysłowych od innych. Zdolności synestetyczne zanikają. Zachowują je tylko nieliczne osoby.

Dlaczego tak się dzieje, skoro synestezja jest przydatna w zapamiętywaniu nowych informacji i sprzyja kreatywności? Być może wraz z rozwojem mózgu niedostatecznie wykorzystywane połączenia nerwowe zanikają, aby poprawić efektywność myślenia. Tezę tę potwierdzają badania obrazowe mózgu wykonywane u dzieci przed nauką pisania i czytania oraz po zdobyciu tych umiejętności. Okazuje się, że nauka pisania i czytania radykalnie zmienia mózg i rodzaj połączeń, które się w nim tworzą.

Dr Vilayanur S. Ramachandran, amerykański neurolog, który kieruje Center for Brain and Cognition, uważa, że jeśli u dzieci połączenia między poszczególnymi ośrodkami mózgu są wyjątkowo mocne, zdolność do tworzenia skojarzeń między zmysłami nie zanika. A siła tych połączeń może być efektem mutacji genetycznej. Wykazano bowiem, że synestezja często występuje rodzinnie.

W wyniku tej mutacji zwiększa się aktywność w dwóch rejonach mózgu: zakręcie wrzecionowatym, który bierze udział w czytaniu oraz rozpoznawaniu twarzy i malujących się na niej emocji, lub zakręcie kątowym, który odpowiada za czytanie, pisanie, obliczenia arytmetyczne czy myślenie metaforyczne.

U osób, które łączą doznania zmysłowe, stwierdzono także silne połączenie między korą czuciową, w której znajdują się ośrodki czucia, wzroku, smaku, słuchu i węchu, a ciałem migdałowatym, odpowiedzialnym za emocje. – To może wyjaśniać niechęć synestetyków do liczb wydrukowanych w "niewłaściwym" kolorze" – uważa dr Ramachandran.

Nauka skojarzeń

Ludzie często spontanicznie tworzą skojarzenia synestetyczne. Dla jednej osoby z synestezją litera H jest pomarańczowa, a dla innej – niebieska. Są jednak pewne prawidłowości. Litera A jest najczęściej czerwona, O – czarna lub biała, S – żółta, a cyfra 1 – czarna lub biała. Dla wielu dziewcząt pierwsza litera ich imienia jest intensywnie różowa. Dr Nicholas Root z uniwersytetu w Amsterdamie uważa, że jest to efekt stereotypów kulturowych. W krajach rozwiniętych dziewczynki są ubierane na różowo, mają różowe zabawki i meble. Postrzegają zatem róż jako ulubiony kolor. To sugeruje, że nie tylko u synestetyków ośrodki mózgu odbierające bodźce zmysłowe mogą być ze sobą silnie połączone.

Dr Root wykazał, że anglojęzyczne kobiety z synestezją ponad cztery razy częściej postrzegały pierwszą literę swojego imienia jako różową niż pozostałe litery jako różowe. To skojarzenie, wyuczone we wczesnym dzieciństwie, jest tak silne, że utrzymuje się u osób, które już dawno wyrosły z fazy różowej i jako dorosłe mają inny ulubiony kolor, twierdzi dr Root.

Jego zdaniem, wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że ma zdolność łączenia liter czy cyfr z kolorami. Dowodzą tego badania, o których uczony poinformował na łamach popularnonaukowego tygodnika "New Scienstist". Wybrał on 51 anglojęzycznych studentów w USA, z których żaden nie uważał się za synestetę, a potwierdziły to specjalne testy. Ochotnicy mieli kojarzyć litery z kolorami. Okazało się, że wszyscy badani mieli tendencję do łączenia litery A z kolorem czerwonym, B z niebieskim, I z białym, a Z z czarnym. Tak samo, jak zazwyczaj robią to osoby z synestezją.

Trening czyni mistrza

Czy to oznacza, że ludzi, którzy żyją w przekonaniu, że nie są synestetykami, można nauczyć świadomego kojarzenia liter z kolorami? Przez lata to się nie udawało i wszelkie treningi kończyły się niepowiedzeniem. Dopiero w 2012 r. naukowcy z Uniwersytetu w Amsterdamie odkryli, że synestezja może pojawić się u osób czytających książki, w których niektóre litery zostaną wydrukowane w określonych kolorach. Efekt pomieszania zmysłów szybko jednak zanikał.

Może trening był zbyt krótki lub za mało intensywny? To pytanie nurtowało zespół kierowany przez dr. Daniela Bora z University of Sussex w Brighton w Wielkiej Brytanii. Uczony zebrał więc grupę ochotników, którzy mieli nie tylko korzystać ze specjalnie przygotowanych kolorowych e-booków, ale także uczestniczyli w codziennych półgodzinnych sesjach, podczas których uczyli się kojarzyć 13 par liter i kolorów, a potem wykonywali coraz trudniejsze zadania z zapamiętywania.

Już w trakcie eksperymentu dziewięciu z 14 ochotników uważało, że widzi w różnym stopniu kolorowe litery, gdy czyta zwykły tekst – czarne litery na białym tle. Jednak ta ich nowa umiejętność zaczęła zanikać po przerwaniu treningu. Trzy miesiące później wszyscy stracili zdolność synestezji. Zdaniem badaczy, stało się tak prawdopodobnie dlatego, że ochotnicy czytali już tylko teksty z czarnymi literami na białym tle. Uczonych zaskoczyło jednak to, że badani cały czas osiągali lepsze wyniki w teście Stroopa (mierzącym funkcje poznawcze człowieka) niż przed rozpoczęciem eksperymentu. Byli bowiem w stanie szybko czytać tekst i robili niewiele błędów także wtedy, gdy kolor czcionki i znaczenie słowa nie pokrywały się, czyli kiedy słowo "czerwony" zostało wydrukowane na przykład niebieską czcionką, a "żółty" – zieloną.

Nauka synestezji przyniosła jeszcze jedną nieoczekiwaną korzyść. Ochotnicy uzyskali w testach IQ aż o 12 punktów więcej niż badani z grupy kontrolnej, którzy nie przeszli szkolenia. Szczegóły badania dr Bor opisał w czasopiśmie naukowym "Scientific Reports".

Nauczaniem synestezji zajął się też zespół kierowany przez dr. Nicolasa Rothena z instytutu FernUni Schweiz w Szwajcarii. Uczeni zaprosili 33 studentów do specjalnego treningu, który trwał ponad dwa miesiące przez pięć dni w tygodniu. Ochotnicy mieli zapamiętać 13 par liter i kolorów. Gdy się tego nauczyli, przeszli kilka badań oceniających ich umiejętność synestezji. Używając elektroencefalografii i przezczaszkowej stymulacji magnetycznej, naukowcy wykazali, że trening doprowadził do zmian w korze mózgowej – powstały nowe połączenia między różnymi rejonami mózgu. Uczestnicy lepiej też radzili sobie z zadaniami polegającymi na zapamiętywaniu informacji, które łączyli z kolorami.

Dr Rothen uważa, że taki trening może poprawić funkcje poznawcze w każdym wieku, a przede wszystkim okazać się przydatny dla osób starszych, które chcą zachować zdolność zapamiętywania i przypominania. I namawia, by zacząć ćwiczyć już dziś.

]]>
Dorota Romanowska
urn:uuid:cd8cf4b6-9e87-47c8-9081-7140a5ff283a Wed, 28 Jun 2023 07:30:00 +0200 Paraliżuje cię lęk wysokości? Naukowcy znaleźli wyłącznik Jednym z najpowszechniejszych doświadczeń ludzkości jest niepokój, który ogarnia nas na wysokości. U niektórych jednak zamienia się w akrofobię – lęk paraliżujący życie. https://www.newsweek.pl/zdrowie-i-nauka/nauka/paralizuje-cie-lek-wysokosci-naukowcy-znalezli-wylacznik/wgpvpbl Nasze codzienne fobie Jednym z najpowszechniejszych doświadczeń ludzkości jest niepokój, który ogarnia nas na wysokości. U niektórych jednak zamienia się w akrofobię – lęk paraliżujący życie.

Nigdy nie zapomnę tego strachu. Kilka lat temu zostałam zaproszona do testowania jednego z systemów wirtualnej rzeczywistości. Organizatorzy poprosili, abym wygodnie stanęła w pomieszczeniu przeznaczonym do testów, a następnie założyli mi na głowę okulary VR i zaprosili do przejścia przełęczy w Himalajach. Wszystko było niezwykle realistyczne. Widziałam swoje nogi dające kolejne kroki na lodzie, otaczały mnie piękne, górskie widoki.

Nagle zobaczyłam kładkę przerzuconą przez rozpadlinę skalną. Nim na nią weszłam, spojrzałam w dół, a tam przepaść bez dna. Zakręciło mi się w głowie, poczułam przemożną ochotę, żeby rzucić się na ziemię i przylgnąć do niej całym ciałem. Lęk wysokości zawładnął moim umysłem, choć przecież cały czas pamiętałam, że moje nogi stoją stabilnie na podłodze biurowca w centrum Warszawy. Nie przeszłam kładki. Nie byłam w stanie.

Dlaczego mózg zareagował wtedy lękiem, który całkowicie wziął górę nad moim rozumem i świadomością? Odpowiedź na to pytanie wcale nie była prosta, bo naukowcy nie znali dokładnie mechanizmu pojawiania się lęku wysokości. Zmieniło się to dopiero dzięki badaniom neurologów z Uniwersytetu Wschodnich Chin w Szanghaju. A kluczem do zrozumienia, gdzie w mózgu rodzi się lęk wysokości, okazały się... myszy.

Lęk wysokości

Myszy były oczywiście w tym eksperymencie organizmem modelowym. Lęku przed wysokością doświadczają nie tylko ludzie, to emocja wdrukowana w geny wszystkich ssaków chodzących po ziemi w prostym celu – aby ochronić się przed niebezpiecznym upadkiem. Dlatego z dużej wysokości nie skoczy mysz, pies ani człowiek. Tylko jednak u człowieka ten chroniący lęk może przybrać formę akrofobii, patologicznego lęku wysokości, wzbudzającego ekstremalne reakcje organizmu.

Jak zmienia się w mózgu natężenie lęku przed wysokością i gdzie dokładnie to się odbywa, postanowił odkryć dr Wei Shang i jego zespół. Najpierw naukowcy umieścili myszy na wysokiej, otwartej platformie i zauważyli, że niektóre z nich bardzo ostrożnie podchodziły do krawędzi, niczym ludzie z lękiem wysokości. Badając mózgi myszy, odkryli, że w czasie tej reakcji lękowej pobudzeniu ulega u nich maleńka, wewnętrzna struktura mózgu, zwana istotą szarą okołowodociągową (PEG). Gdy naukowcy za pomocą elektrod umieszczonych w mysich mózgach wyłączyli tę grupę komórek, zachowanie myszy całkiem się zmieniło – zaczęły odważnie podchodzić do krawędzi platformy i badać ją, a nawet zwisać z niej na łapkach. Kolejne eksperymenty wykazały, że impuls do PEG płynie z jądra kolankowego bocznego, innej struktury mózgu, będącej składową układu wzrokowego. Zahamowanie przepływu impulsów z jądra kolankowego do PEG również wyciszało reakcję lękową.

Badacze odkryli też naturalny wyłącznik lęku wysokości – to wzgórek górny, nieodległa od pozostałych dwóch struktur zawiadujących lękiem wysokości część śródmózgowia. Ustalili, że im większa aktywność tego regionu, tym mniejszy poziom lęku u myszy, a z kolei wyłączenie tego obszaru gwałtownie zwiększało u zwierząt poziom lęku. – Naszym długoterminowym celem jest ujawnienie, w jaki sposób fizjologiczny lęk wysokości ewoluuje w akrofobię i opracowanie metod leczenia tego schorzenia – mówi członek zespołu Xiaobing Yuan w "New Scientist".

Kiedy jest za wysoko

Lęk wysokości jest jednym z najczęstszych. Jak wyliczyli naukowcy z uniwersytetu w Bazylei, w ciągu całego życia doświadcza go nawet 30 proc. ludzkości, a w trwałą fobię przekształca się on u około 5 proc. ludzi. Oczywiście, nie każda obawa przed podejściem do przepaści jest lękiem wysokości. – Ten lęk ma wiele przejawów, które nakładają się na siebie i występują w różnym natężeniu – mówi Marcin Matych, psychoterapeuta, autor książki "Dr Nerwica. Jak żyć z lękiem". – Na przykład, jedziemy na wakacje w góry i musimy przejechać wąską górską drogą, oddzieloną od przepaści barierką. – Jeżeli obawiamy się, ale mimo to jedziemy, bo widzimy, że inni ludzie też jeżdżą tam bezpiecznie i barierka nas ochroni, to nasz lęk raczej ma normalne natężenie. Ale jeżeli ta droga wydaje nam się tak przerażająca, że wolimy zawrócić i nadłożyć 50 km, to już poziom lęku jest zbyt wysoki, możemy uznać, że jest to zaburzenie, akrofobia – tłumaczy.

W przypadku lęku wysokości fizyczna, niezależna od naszej woli reakcja organizmu jest wręcz paraliżująca. – W ciele pobudzeniu ulega wówczas układ współczulny. Pojawia się napięcie mięśni, jąkanie się, tiki, sztywność karku. W czasie ataku lęku organizm wchodzi w tryb uciekaj albo walcz, rośnie tętno, oddech robi się płytki, krew napływa do mięśni, stopy i dłonie robią się lodowate, do tego dochodzą skurcze jelit, biegunka, potrzeba oddania moczu. W głowie panuje chaos myślowy – opisuje Marcin Matych.

Te reakcje są charakterystyczne dla bardzo wielu tzw. fobii prostych czy specyficznych, związanych z jednym konkretnym czynnikiem wyzwalającym. To również lęk przed pająkami, wężami czy psami. Wszystkie te czynniki były rzeczywiście groźne dawno temu. Dzisiaj tylko organizm osoby cierpiącej na zaburzenia lękowe reaguje na kontakt z wyzwalaczem jak na zagrożenie życia. – Osoba mająca tego typu fobie wie, że jej lęk jest irracjonalny, wyolbrzymiony, ale w sytuacji lękowej jest jakby w alternatywnej rzeczywistości, w której do głosu dochodzą wyłącznie emocje – tłumaczy psychoterapeuta.

Z genów, ze wspomnień, z traum

Naukowcy wciąż nie wiedzą do końca, co sprawia, że u danego człowieka takie fobie pojawiają się, a u innych nie. – Nie zawsze jest tak, że fobia jest wywołana jakimś przykrym wydarzeniem czy traumą z dzieciństwa, kiedy na przykład ktoś jako dziecko został wystawiony za okno albo pogryziony przez psy – mówi Marcin Matych. Oczywiście, to może być źródło lęku w dorosłym życiu, ale wiele osób nie ma za sobą takiego traumatycznego epizodu. – Może to być też kwestia lękowej struktury osobowości czy nierównowagi neuroprzekaźników w mózgu, sprawiającej, że człowiek ma generalnie podwyższony poziom lęku.

Swoje lęki matki nieświadomie mogą przekazać też dzieciom na bardzo wczesnym etapie ich życia. Dowiedli tego naukowcy z University of Michigan Medical School w badaniu z udziałem szczurów. Za pomocą łagodnych, ale nieprzyjemnych impulsów elektrycznych uwarunkowali najpierw szczurze mamy jeszcze przed okresem ciąży na to, aby bały się zapachu mięty pieprzowej. Samice dopiero po "wyuczeniu" tego lęku zaszły w ciążę, a kiedy ich dzieci urodziły się, matki znów zostały wystawione na zapach mięty. I okazało się, że po kilku dniach tego zapachu zaczynały bać się również szczurze oseski, choć przecież nie mógł im się kojarzyć z niczym groźnym. W ich mózgu w odpowiedzi na zapach mięty aktywowały się jednak rejony w ciele migdałowatym związane z odczuwaniem lęku. Zdaniem dr. Jacka Dębca, szefa tego badania, identyczny proces uczenia się lęków i fobii zachodzi u ludzkich niemowląt.

Co ciekawe, kiedy naukowcy podali małym szczurom substancję blokującą aktywność ciała migdałowatego, wiedza o "groźnym" zapachu mięty nie przechodziła z matek na dzieci. Dr Dębiec ma nadzieję, że jest to klucz do nowych terapii, które zapobiegną przekazywaniu matczynych fobii czy irracjonalnych strachów dzieciom.

Skoczyć z wirtualnego mostu

Na szczęście już dzisiaj lekarze i psychoterapeuci mają skuteczne metody na leczenie pacjentów z fobii. W przypadku fobii złożonych, takich jak agorafobia, potrzebna jest nie tylko psychoterapia, ale często również farmakoterapia obniżająca ogólny poziom lęku. – Agorafobia potocznie rozumiana jest jako lęk przed otwartymi przestrzeniami, ale to bardzo skomplikowany lęk, który tak naprawdę dotyczy wszystkich sytuacji, z których nie można "uciec" do bezpiecznego miejsca. Formą agorafobii jest też często lęk przed lataniem, bo istotą lęku nie jest tutaj wysokość, ale poczucie, że w samolocie jesteśmy pozbawieni kontroli, nie możemy z niego wyjść – tłumaczy Marcin Matych.

Najtrudniej leczy się różne formy fobii społecznych. – Tutaj musimy zapanować nie tylko nad fizycznymi objawami lęku, ale też pracować nad różnymi przekonaniami pacjenta związanymi z poczuciem własnej wartości, ze wstydem, z otwartością – mówi Marcin Matych.

Zwykły lęk przed pająkami czy wysokością to w porównaniu z tym bułka z masłem. – Fobie proste są na ogół łatwe do wyleczenia. Traktujemy je trochę jak alergie, wobec których podejmuje się odczulanie coraz większymi dawkami substancji wywołującej alergię – tłumaczy Marcin Matych. Jak to się robi? Najczęściej przez stopniowe wystawianie pacjenta na kontakt z tym, co wywołuje jego lęk. W przypadku lęku wysokości jest to na przykład spoglądanie w dół z coraz wyższych pięter budynku albo ćwiczenia na ściance wspinaczkowej. Ostatnie badania dowodzą także, że znakomitym narzędziem do oswajania fobii jest wirtualna rzeczywistość. Psycholodzy z uniwersytetu w Bazylei pod kierownictwem prof. Dorothee Bentz sprawdzili pod tym kątem aplikację VR "Easy Hights", stworzoną do samodzielnej terapii lęku wysokości za pomocą smartfona i okularów VR.

Naukowcy zaprosili do badania 70 osób z lękiem wysokości. Najpierw zbadali ich poziom lęku za pomocą specjalnego kwestionariusza po jednokrotnym spojrzeniu w dół z wieży obserwacyjnej, a następnie części badanych wręczyli okulary VR i zaprosili do korzystania z "Easy Hights". Okazało się, że po zaledwie dwóch sesjach w wirtualnej rzeczywistości poziom lęku wysokości u badanych się obniżył. – U grupy kontrolnej pozostał na tym samym poziomie – donoszą naukowcy w "Science".

Z kolei znakomitą profilaktyką fobii związanych z przyrodą i zwierzętami jest pogłębienie kontaktu z naturą – wykazał międzynarodowy zespół naukowców z Czech, Węgier i Portugalii. Naukowcy zbadali to na przykładzie arachnofobii (lęk przed pająkami) i ofidiofobii (lęk przed wężami). W badaniu mierzyli u ochotników poziom lęku, jaki budziło patrzenie na zdjęcia tych zwierząt, a także badali, jak bardzo osoby te są zaangażowane w ochronę natury i czy pragną być blisko niej. – Analiza danych pokazała wyraźnie: im bardziej lubisz przyrodę i czujesz się jej częścią, tym mniejsze jest ryzyko rozwoju arachno— czy ofidiofobii, które mogą znacznie obniżyć jakość życia – mówi dr Jakub Polák z Uniwersytetu Karola w Czechach. Naukowcy sądzą, że bliskość natury i tworzenie z nią emocjonalnej więzi może również łagodzić objawy istniejących fobii przed pająkami czy wężami, choć w tej kwestii potrzebne są jeszcze dalsze badania.

Terapeuci zapewniają, że nad naszymi powszechnymi fobiami nie tylko można zapanować, ale wręcz rozsmakować się w doświadczaniu bodźców lękowych. – Mózgowe struktury lęku leżą bardzo blisko tych odpowiedzialnych za uczucie ekscytacji. Dlatego bardzo lubimy się bać w kontrolowanych warunkach, na przykład oglądając horrory czy wsiadając do kolejki górskiej – mówi Marcin Matych.

]]>
Katarzyna Burda