Wed, 10 Sep 2025 07:30:32 +0200 Newsweek Polska Wiadomości newsweek.pl https://www.newsweek.pl/adolf-hitler newsweek.pl https://www.newsweek.pl/resources/newsweek.png https://www.newsweek.pl -1 -1 urn:uuid:cb793a10-35d5-48a4-9ccc-ef96510021a8 Wed, 10 Sep 2025 07:30:32 +0200 Ferdinand Porsche - twórca legendarnego garbusa, beneficjent pracy przymusowej Ferdinand Porsche – konstruktor legendarnego garbusa, ojciec marki, która stanie się synonimem luksusu. Ale też projektant czołgów dla Wehrmachtu i beneficjent pracy przymusowej. https://www.newsweek.pl/historia/ferdinand-porsche-tworca-legendarnego-garbusa-beneficjent-pracy-przymusowej/xyc4s2z Ferdinand Porsche junior z ojcem obok samochodu sportowego marki Porsche, 10 czerwca 1950 r. Ferdinand Porsche – konstruktor legendarnego garbusa, ojciec marki, która stanie się synonimem luksusu. Ale też projektant czołgów dla Wehrmachtu i beneficjent pracy przymusowej.

Na czarno-białym zdjęciu sprzed niemal dziewięciu dekad Adolf Hitler siedzi w kabriolecie – prototypie Volkswagena, który wkrótce otrzyma przydomek "samochodu dla ludu". Otaczają go oficerowie SS, urzędnicy NSDAP, technicy i starszy, siwiejący mężczyzna w płaszczu. Nie salutuje, nie uśmiecha się, wyciąga rękę w stronę tablicy przyrządów i coś mówi. To Ferdinand Porsche, twórca pierwszego na świecie samochodu elektrycznego, konstruktor legendarnego garbusa, ojciec marki, która stanie się synonimem precyzji i luksusu. Ale też: projektant czołgów dla Wehrmachtu, beneficjent pracy przymusowej, człowiek, który milczał tam, gdzie powinien zapytać: dlaczego?

Chłopiec z warsztatu

Ferdinand Porsche miał zaledwie kilkanaście lat, kiedy na strychu domu rodzinnego zamontował pierwszy zestaw oświetlenia elektrycznego. Trwał jeszcze XIX w., a w małym miasteczku Maffersdorf nawet lokalny kościół wciąż rozświetlały świece. "Prąd był dla mnie jak magia, tylko że lepsza, bo działała za każdym razem" – miał powiedzieć po latach. W szkolnych dokumentach zachowały się opinie nauczycieli, że był raczej przeciętny, nieskory do podporządkowania się systemowi. Ale kiedy tylko zajęcia dotyczyły techniki, zamieniał się w skupionego, błyskotliwego chłopaka z głową pełną pomysłów. Ojciec długo próbował przekonać Ferdinanda, żeby przejął jego warsztat blacharski. Ale syn wolał podglądać nowinki w lokalnych zakładach elektrycznych. "Zanim umiałem mówić po francusku, potrafiłem czytać schematy elektryczne" – żartował kiedyś na spotkaniu z uczniami szkoły technicznej w Austrii.

Ferdinand nie miał formalnego wykształcenia inżynierskiego. Uczęszczał jedynie wieczorowo do Staatsgewerbeschule (Szkoła Przemysłowa) w Reichenbergu (dziś Liberec), gdzie zdobył podstawy z zakresu elektrotechniki i mechaniki. W dzień pracował jako mechanik i pomocnik techniczny. Po przeprowadzce do Wiednia pracował przy instalacjach oświetleniowych i silnikach elektrycznych, aż w 1898 r. został zatrudniony przez firmę Jakob Lohner & Co., która zajmowała się produkcją powozów dla monarchii austro-węgierskiej, ale chciała też wejść na rynek samochodowy. I miał w tym pomóc Ferdinand Porsche.

Wiosna 1900 r., Wystawa Światowa w Paryżu. Obok francuskich perfum, belgijskich koronek i nowinek z Japonii na dziedzińcu Grand Palais pojawia się coś, co na tle stukających powozów wygląda jak pojazd z innego świata. Samochód o futurystycznym profilu, z napędem elektrycznym w piastach kół. Nie zaprojektowali go akademicy z Sorbony, ale młody inżynier bez dyplomu z Austrii. Ferdinand Porsche miał wtedy 25 lat.

Jego pojazd – Lohner-Porsche Elektromobil – był jednym z pierwszych elektrycznych samochodów. Kilka miesięcy później, w odpowiedzi na ograniczenia zasięgu baterii, Porsche dodał do niego mały silnik spalinowy, który ładował akumulatory w trakcie jazdy. Tak powstała pierwsza na świecie hybryda. "Nie wymyśliłem elektryczności. Po prostu próbowałem znaleźć dla niej sensowną drogę na koła" – miał powiedzieć po latach w rozmowie z dziennikarzem "Neue Freie Presse". Auto nie weszło jednak do masowej produkcji, przeszkodą okazały się mało wydajne baterie.

W Austro-Daimlerze zatrudniono go w 1906 r. jako głównego inżyniera i szefa działu rozwoju. Porsche nie miał nawet trzydziestki, pracował z ludźmi starszymi, z tytułami i doświadczeniem – ale to jego projekty trafiały do realizacji. Jeden z jego największych sukcesów w tym okresie to Austro-Daimler Sascha – lekki, sportowy samochód, który w 1922 r. wygrał w swojej klasie wyścig Targa Florio na Sycylii. Porsche unowocześnił produkcję firmy, a jego projekty miały wiele rozwiązań, które w seryjnych autach pojawiły się dopiero dekady później: kompaktowa masa, niskie zawieszenie, niezależne zawieszenie kół, układy chłodzenia, silniki sportowe.

Czołgi, działa i garbus

Pomysł Hitlera na gospodarkę był banalnie prosty. Po objęciu władzy w 1933 r. realizował tzw. politykę zmniejszenia bezrobocia i ożywienia gospodarczego przez inwestycje państwowe: programy robót publicznych (autostrady), wielkie projekty inżynieryjne, militaryzację przemysłu pod przykrywką "rozwoju technologii".

Hitler i NSDAP nie znacjonalizowali przemysłu, jak robili to bolszewicy. Utrzymali własność prywatną, ale podporządkowali gospodarkę ideologii i celom państwowym, zastosowano strategię kooptacji, wielkim przedsiębiorcom oferowano kontrakty, ulgi podatkowe, dostęp do taniej siły roboczej w zamian za lojalność, produkcję wojenną i propagandową. III Rzesza nie łamała przemysłowców – wciągała ich w układ. Kto się podporządkował, dostawał zlecenia, robotników i stal. Kto próbował zostać neutralny, ryzykował marginalizację lub represje. W tej rzeczywistości Porsche wybrał współpracę.

Ferdinand Porsche poznał Adolfa Hitlera w 1934 r. Spotkanie nie było przypadkowe. Hitler, zafascynowany techniką, szukał ludzi, którzy pomogą mu zrealizować dwie obsesje: zmotoryzowanie Niemiec oraz zbudowanie niepokonanej armii. Większość tradycyjnych firm (np. Mercedes-Benz, Opel) uważała, że "samochód za 1000 marek" to mrzonka, brakowało im wiary w sens motoryzacji klasy robotniczej. Porsche był jedynym, który nie tylko wierzył, ale miał już gotowe rozwiązania. Zaimponował Hitlerowi, był rzeczowy, szybki, niezależny. "Ten człowiek wie, co robi. Chcę, żeby to on zbudował samochód dla narodu" – miał powiedzieć Hitler po pierwszym spotkaniu. To zlecenie dało początek projektowi, który później przybierze nazwę Volkswagen Typ 1 – Garbus.

Pierwsze prototypy powstały już w 1936 r., a dwa lata później powołano do życia gigantyczną fabrykę w Wolfsburgu. Wszystko pod parasolem organizacji Kraft durch Freude (Siła przez Radość), która miała ucywilizować masy i dać im dostęp do niedostępnych dotąd luksusów. Garbus miał być narzędziem propagandy, symbolem potęgi państwa, które troszczy się o obywatela. Konstrukcja była genialna: silnik z tyłu, chłodzony powietrzem, zawieszenie odporne na błoto i dziury, karoseria aerodynamiczna, a całość – prosta do naprawy nawet w stodole.

"Nie chodziło tylko o auto. Chodziło o ideę. Ludzie nie mieli jeszcze telewizorów, ale dostali wizję wolności" – pisał w 1952 r. dziennikarz "Der Spiegel", komentując rosnącą popularność garbusa w powojennych Niemczech.

Wbrew mitowi garbus nie stał się głównym środkiem transportu III Rzeszy. Do wybuchu wojny wyprodukowano zaledwie kilkaset egzemplarzy cywilnych. Produkcja została niemal natychmiast przekierowana na potrzeby armii. Na jego bazie zbudowano pojazdy wojskowe i amfibię dla Wehrmachtu. Ale marzenie o samochodzie dla ludu odżyło z jeszcze większą siłą po wojnie. W 1945 r. fabryka w Wolfsburgu była zbombardowana, opuszczona i częściowo zalana wodą. Brytyjski oficer Ivan Hirst, który miał za zadanie ocenić wartość majątku

III Rzeszy, odkrył kilka nienaruszonych prototypów. Zafascynował się ideą "samochodu dla ludu" i doprowadził do wznowienia produkcji, tym razem pod nadzorem aliantów. Tak zaczęła się druga młodość garbusa. W 1946 r. ruszyła produkcja seryjna. Najpierw dla administracji wojskowej, potem dla odbudowujących się Niemiec, wreszcie – dla całego świata. W 1955 r. z taśmy zjechał milionowy egzemplarz. W 1972 r. – 13-milionowy. Garbus stał się globalnym fenomenem. Sprzedawano go w Ameryce Południowej, Europie, Stanach Zjednoczonych. Stał się znakiem rozpoznawczym pokolenia hippisów. Ikoną pokoju i wolności. "Auto zrodzone w totalitaryzmie stało się symbolem indywidualizmu. To nie inżynieria – to metafizyka" – pisał brytyjski dziennikarz motoryzacyjny Quentin Willson.

Hybrydowy czołg

Ale zaufanie Führera nie skończyło się na autach cywilnych. Gdy w 1939 r. Niemcy rozpoczęły wojnę, Porsche przerzucił siły swojego biura na potrzeby armii. W ciągu kilku lat zaprojektował całą linię pojazdów wojskowych: ciężarówki, transportery opancerzone, a przede wszystkim czołgi. Najambitniejszym z nich był Panzerkampfwagen VI Tiger – potężna maszyna z grubym pancerzem i silnikiem o mocy 700 KM. Układ napędowy łączył silnik spalinowy z generatorami i elektrycznymi silnikami trakcyjnymi. Brzmi znajomo? Tak – Porsche próbował przenieść swoje idee sprzed 40 lat na pole bitwy. Taka hybryda wyprzedzała możliwości ówczesnej technologii. Układ był zawodny, drogi i trudny w serwisowaniu. "Z perspektywy inżynierskiej to było arcydzieło. Z perspektywy wojskowej – katastrofa" – pisał w 1946 r. niemiecki oficer Hans Speer w swoim raporcie dla aliantów.

Czy Porsche był nazistą z przekonania? Czy tylko pragmatykiem, który szedł z prądem historii?

Wiadomo, że wstąpił do NSDAP dopiero w 1942 r. Wcześniej pozostawał formalnie poza partią, choć korzystał z jej protekcji. Dostawał państwowe kontrakty z pominięciem procedur przetargowych, ale na osobiste polecenie Hitlera. W czasie wojny wiele firm walczyło o dostęp do materiałów i ludzi (robotnicy ze wschodu, więźniowie). Zakłady Porsche miały pierwszeństwo. Gdy konkurenci go krytykowali, reżim stawał po jego stronie.

Dla przedsiębiorców współpraca z nazistami oznaczała zyski, wpływy i ochronę, ale po wojnie – często śledztwa, procesy i hańbę. Ci, którzy odmówili Hitlerowi, bywali odsuwani od kontraktów (plajtowali), aresztowani (np. niektórzy menedżerowie prywatnych firm), czasem fizycznie eliminowani...

Czas rozliczeń

Zimą 1945 r. Ferdinand Porsche nie pracował nad nowym samochodem. Siedział w celi francuskiego więzienia w Dijon, oskarżony o kolaborację z nazistowskim reżimem. Miał 70 lat, chorował na nerki i wiedział, że tym razem nie uratuje go żaden rysunek techniczny ani protekcja z Berlina. Zatrzymano go razem z zięciem – Antonem Piëchem – i synem

Ferrym. Francuzi, jak wielu aliantów, szukali niemieckich technologów, których można by przesłuchać, zastraszyć lub zwerbować. Porsche odmówił współpracy, czyli udostępnienia dokumentacji technicznej jego biura projektowego (m.in. planów czołgów, samochodów, układów hybrydowych), podjęcia pracy w charakterze doradcy technicznego francuskiego przemysłu motoryzacyjnego, pomocy w uruchomieniu produkcji ich "narodowego samochodu", wzorowanego na garbusie. Mimo że nie został formalnie osądzony, spędził 22 miesiące w areszcie.

Rozliczenie przemysłowców III Rzeszy nie było ani pełne, ani sprawiedliwe. Było polityczne, selektywne i wygodne. Większość odpowiedzialnych nie tylko uniknęła kary, ale stała się bohaterami odbudowy. Historia potrzebowała kilkudziesięciu lat, by znów zapytać: kto naprawdę zbudował ten dobrobyt? Po 1945 r. alianci obiecywali, że Niemcy nie tylko zostaną pokonane, ale również rozliczone – nie tylko politycznie, ale i ekonomicznie. W praktyce oznaczało to pytanie: kto produkował broń, zatrudniał więźniów, finansował Hitlera? Powstał osobny trybunał dla przemysłowców – tzw. procesy następcze (NMT). Ale kiedy nad Europą zaczął rosnąć cień Stalina, alianci uznali, że potrzebują silnych, uprzemysłowionych Niemiec jako tamy przeciw komunizmowi. W 1951 r. większość skazanych przemysłowców wyszła z więzień. Ich firmy wznowiły działalności, które stworzyły niemiecki cud gospodarczy – Wirtschaftswunder. I tak zaczął się nowy mit: dobrego, pracowitego Niemca, który w imię odbudowy zamienia obozy na fabryki pralek, czołgi na traktory, a hańbę – na eksport.

W społeczeństwie też dominowała zbiorowa amnezja. Prasa, szkoły, filmy milczały. Nawet Muzeum Porsche przez dekady nie wspominało, że jego założyciel projektował czołgi i zatrudniał robotników przymusowych. Dopiero w latach 80. i 90., pod wpływem dziennikarskich śledztw, prac historyków i nacisku opinii publicznej, zaczęto mówić o ciemnej stronie niemieckiego sukcesu. Powstały filmy, książki, procesy cywilne. W 2000 r. niemiecki rząd i wielkie koncerny utworzyły fundusz odszkodowawczy dla byłych robotników przymusowych – ponad 5 mld euro, wpłacone m.in. przez Volkswagena, Siemensa, BASF, BMW, Daimlera, Deutsche Bank. Firmy takie jak Porsche czy Audi opublikowały oficjalne raporty historyczne, zlecając je niezależnym badaczom. Ujawniono listy więźniów, mapy obozów pracy, dokumenty finansowe.

Ale nawet dzisiaj, odwiedzając Muzeum Porsche w Zuffenhausen, trudno znaleźć wiele informacji o jego wojennej działalności. Dominuje mit – szybki, opływowy, lakierowany.

Symbol luksusu

Kiedy Ferdinand Porsche przebywał w areszcie, w Stuttgarcie dojrzewała inna historia. Syn, Ferry, który do tej pory żył w cieniu ojca, nagle musiał przejąć odpowiedzialność za rodzinne biuro konstrukcyjne. "Nie mogłem znaleźć auta, które by mnie interesowało. Więc postanowiłem je zbudować" – mówił po latach, cytowany w książce "Porsche: Excellence Was Expected". W 1947 r. ruszyły pierwsze prace. Warunki były prymitywne: aluminiowe nadwozia klepano ręcznie w starym tartaku w Gmünd, w austriackiej Karyntii. Silnik pochodził z garbusa, ale cały układ jezdny był przeprojektowany. Liczyły się lekkość, zwrotność i radość z jazdy. Tak powstał model Porsche 356 – pierwszy samochód, który oficjalnie nosił nazwisko konstruktora. Mały, opływowy, z charakterystyczną linią dachu i tylnym napędem. Pierwsze egzemplarze testowe szybko zyskały uwagę entuzjastów. W 1948 r. auto zadebiutowało na drogach, a rok później rozpoczęto produkcję seryjną. Początkowo – kilkanaście sztuk miesięcznie. Potem – setki. To był początek marki, która miała zmienić świat sportowych aut.

Ferdinand Porsche wyszedł z więzienia w 1947 r. Był schorowany, osłabiony, ale – według świadków – wzruszony tym, co zobaczył. Jego syn nie tylko utrzymał firmę, ale i stworzył coś nowego. "To nie był już tylko warsztat. To była wizja" – pisał później jeden z inżynierów pracujących przy pierwszych modelach. Ojciec i syn jeszcze przez kilka lat pracowali razem. Ferdinand pełnił funkcję doradczą. W 1950 r. odwiedził fabrykę Volkswagena w Wolfsburgu. Było to jego ostatnie wielkie wyjście publiczne. Rok później – 30 stycznia 1951 r. – zmarł w wieku 75 lat. Nie dożył wielkiego sukcesu Porsche 356. Nie zobaczył, jak jego nazwisko staje się logo, a logo – symbolem.

"Nigdy nie wierz komuś tylko dlatego, że ma tytuł. Uwierz mu, jeśli zbudował coś, co działa szybciej od innych" – napisał w jednym z listów do syna.

]]>
Marcin Tyc
urn:uuid:7b970021-b01e-4313-8677-5411280fb4e9 Tue, 26 Aug 2025 23:20:00 +0200 Hiszpania 1936: Olimpiada Ludowa w cieniu wojny domowej Olimpiada Ludowa w Barcelonie w 1936 r. miała być wszystkim tym, czym nie były organizowane tego samego lata przez Adolfa Hitlera igrzyska olimpijskie w Berlinie. https://www.newsweek.pl/historia/hiszpania-1936-olimpiada-ludowa-w-cieniu-wojny-domowej/dgzfy2v Trening przed startem Olimpiady Ludowej w 1936 r. Dziękujemy, że jesteś z nami! Stadion w Barcelonie, widokze wzgórza Montjuïc, 1936 r. Igrzyska były propagowana na różne sposoby. Na zdjęciu punkt informacyjny, lipiec 1936 r. Na plakatach reklamujących Olimpiadę Ludową – autorem był mieszkający w Katalonii niemiecki Żyd Fritz Lewy – widać białych, czarnych, Azjatów Sportowcy trenują przed olimpijskimi zmaganiami na stadionie w Barcelonie, maj-lipiec 1936 r. Olimpiada Ludowa w Barcelonie w 1936 r. miała być wszystkim tym, czym nie były organizowane tego samego lata przez Adolfa Hitlera igrzyska olimpijskie w Berlinie.

Dziękujemy, że jesteś z nami!
Dziękujemy, że jesteś z nami!

"Odwołujemy próbę generalną. Dziś wieczorem w całej Hiszpanii wybuchło powstanie wojskowe. Zarówno koncert, jak i olimpiada zostały zawieszone. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy, więc zanim się rozejdziemy, zagrajmy jeszcze raz tę symfonię" – mówił do zdezorientowanych muzyków kataloński kompozytor i dyrygent Pau Casals.

Był 18 lipca 1936 r., właśnie zaczynała się hiszpańska wojna domowa, która przez następne trzy lata miała pochłonąć kilkaset tysięcy ofiar. Barcelona szykowała się natomiast do Olimpiady Ludowej. Do Katalonii przyjechało 6 tysięcy sportowców z 22 krajów. Podczas ceremonii otwarcia organizatorzy chcieli pokazać wkład Katalończyków w światową kulturę, częścią wieczoru miał być przemarsz reprezentacji na 60-tysięcznym Estadio Olímpico de Montjuïc. Słowa hymnu olimpiady napisał kataloński poeta Josep Maria de Sagarra, muzykę skomponował austriacki Żyd Hanns Eisler, który zdołał uciec z III Rzeszy.

Olimpiada Ludowa powstała w kontrze do organizowanych latem 1936 r. przez nazistów igrzysk w Berlinie. Do Barcelony zostali zaproszeni wszyscy bez względu na rasę, wyznanie i pochodzenie. Także, a może przede wszystkim ci, którzy nie mogliby wystąpić na berlińskich igrzyskach.

Casalas wraz z muzykami pracował nad IX symfonią Beethovena. Zanim orkiestra się rozeszła, zagrała jeszcze raz szykowaną na ceremonię otwarcia "Odę do radości".

Dlaczego Barcelona przegrała

"Delegaci, którzy głosowali na Berlin, argumentowali, że chcieli poprzeć demokratyczny niemiecki rząd, który wraz z nadejściem trudnych gospodarczo czasów po krachu na amerykańskiej giełdzie w 1929 r. został zaatakowany przez lewicowych i prawicowych ekstremistów" – pisze historyk David Clay Large.

Z dzisiejszej perspektywy wygląda to tak, jakby gospodarza igrzysk w 1936 r. wybrała historia. I to nie jest próba tłumaczenia bonzów z Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (MKOl) – koniec końców to oni odpowiadają za to, że nad stadionem w Berlinie obok siebie łopotały flagi olimpijska i III Rzeszy. Ale w 1931 r. Reichstag jeszcze nie płonął, Dachau było jednym z wielu bawarskich miasteczek, nie zanosiło się na Noc Długich Noży. Owszem, w Republice Weimarskiej działo się już źle. W wyborach w 1930 r. drugie miejsce zajęło NSDAP, a trzecie – Komunistyczna Partia Niemiec. Wygrało jednak SPD, kanclerzem został Heinrich Brüning z partii Centrum. Berlin nie był może kandydaturą idealną, ale po pierwsze: miał już organizować igrzyska w 1916 r., po drugie: trudno było uznać konkurencyjne kandydatury za bezpieczniejsze.

Stadion w Barcelonie, widokze wzgórza Montjuïc, 1936 r.
Stadion w Barcelonie, widokze wzgórza Montjuïc, 1936 r.

Po Włoszech maszerowały już wówczas Czarne Koszule, w wyborach startowała tylko Narodowa Partia Faszystowska (PNF), Benito Mussolini sprawował dyktatorską władzę. MKOl nie chciał ryzykować, Rzym wycofał się jeszcze przed głosowaniem.

W Hiszpanii natomiast działa się historia. Kilka dni przed zaplanowanym na kwiecień 1931 r. kongresem MKOl w Katalonii (tam miał się odbyć wybór gospodarza igrzysk w 1936 r.) monarchiści ponieśli klęskę w wyborach samorządowych. Król Alfons XIII wyjechał z kraju, w Madrycie powstała II Republika Hiszpańska, w Barcelonie nacjonaliści powoływali Republikę Katalońską. W sumie z 64 delegatów MKOl do Hiszpanii dotarło tylko 19. Przy braku kworum władze MKOl zdecydowały, że gospodarza igrzysk wybiorą w głosowaniu korespondencyjnym.

W kolejnych tygodniach w Hiszpanii polała się krew. Kościół jeszcze nie zrozumiał, że sojusz tronu z ołtarzem właśnie się kończył. Gdy w maju prymas Pedro Segura y Sáenz napisał list, w którym wzdychał do monarchii, wybuchły antyklerykalne demonstracje. Spalonych zostało ponad 100 kościołów i klasztorów.

Dowodów na to, że sytuacja wewnętrzna w Hiszpanii wpłynęła na głosujących, nie ma, ale Berlin wygrał zdecydowanie – 43:16 (sześciu głosujących uznało, że żadne miasto się nie nadaje).

"Dwulecie reform" i "czarne dwulecie"

Republika powstała w czasie wielkiego kryzysu, a więc powszechnej biedy, co już bardzo komplikowało sytuację, bo skala napięć społecznych była zwielokrotniona, a jednocześnie wszyscy żyli wspomnieniami rewolucji komunistycznej w Rosji, która podzieliła mieszkańców Europy na dwie kategorie: robotników, którzy czekali na przewrót z wielką nadzieją, oraz klasy średnie i wyższe, patrzące na Sowiety z przerażeniem. Spodziewali się upadku społeczeństwa i własnej eksterminacji – mówił "Newsweekowi Historia" Anthony Beevor, autor książki "Walka o Hiszpanię 1936-1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów".

Kilka tygodni po upadku monarchii w 1931 r. wybory do Kortezów (czyli parlamentu republiki) zdecydowanie wygrały partie republikańskie i lewicowe. Kolejne dwa lata to czas zmian, przerywanych przez obrońców starego porządku.

Kluczowym politykiem na początku istnienia II Republiki był Manuel Azaña, antyklerykalny intelektualista, uważający Kościół za przeszkodę w demokratyzacji i rozwoju kraju. Jako minister wojny przeprowadził reformę rozdętej armii – zamknął m.in. Generalną Akademię Wojskową w Saragossie, kierowaną przez gen. Francisco Franco, o 18 tys. ludzi (zostało 8 tys.) zmniejszył liczbę oficerów, oferując im utrzymanie dotychczasowych pensji w zamian za przejście na przyśpieszoną emeryturę.

Igrzyska były propagowana na różne sposoby. Na zdjęciu punkt informacyjny, lipiec 1936 r.
Igrzyska były propagowana na różne sposoby. Na zdjęciu punkt informacyjny, lipiec 1936 r.

Po kilku miesiącach Azaña został premierem i miał fundamentalny wpływ na kształt nowej konstytucji. Przyznawała ona prawa wyborcze kobietom, likwidowała przywileje klasowe, ale nade wszystko zapewniała rozdział Kościoła od państwa, pozbawiała kler przywilejów i wyprowadzała religię ze szkół. – Hiszpania przestała być katolicka – ogłosił Azaña jeszcze podczas prac nad ustawą zasadniczą. W czasie jego rządów uchwalona została także reforma rolna oraz przyznano autonomię Katalonii.

O stabilizacji nie było jednak mowy. Już w sierpniu 1932 r. tęskniący za monarchią i sprzeciwiający się reformie wojska generał José Sanjurjo zorganizował zamach stanu (upadł po 24 godzinach). Na fali niezadowolenia i na bazie sukcesu NSDAP oraz PNF powstała faszystowska Junta Ofensywy Narodowo-Syndykalistycznej (później połączyła się z Falangą). W kraju regularnie odbywały się strajki, protesty organizowali anarchiści. W styczniu 1933 r. w trakcie tłumienia protestów w kadyksańskiej wiosce Casas Viejas zginęło 26 osób, za co polityczna odpowiedzialność spadła na Azañę.

A że jeszcze siły republikańskie się podzieliły, to jesienią 1933 r. najwięcej głosów w wyborach zebrała konserwatywna i klerykalna CEDA (Hiszpańska Konfederacja Prawicy Autonomicznej), kierowana przez José Maríę Gila-Roblesa. Wkrótce do kraju wrócił José Calvo Sotelo, minister finansów z czasów dyktatury Primo de Rivery, i szybko został jednym z liderów prawicy. Po "dwuleciu reform" zaczęło się "czarne dwulecie".

Początkowo CEDA nie brała udziału w formowaniu rządu, ale od niej zależał parlamentarny byt gabinetu centrowego Alejandro Lerrouxa. Prawica chciała cofnąć zegar – naciskała na zlikwidowanie zmian wprowadzonych przez poprzedników. Reforma rolna została wstrzymana, prawo gwarantujące robotnikom rolnym taką samą ochronę jak zatrudnionym w przemyśle – wycofane.

W tym czasie pokonani w wyborach Socjaliści, kierowani przez Francisco Largo Caballero (nazywanego hiszpańskim Leninem), coraz bardziej się radykalizowali, skupiali się na działalności poza parlamentem. Powołali komitet rewolucyjny mimo ostrzeżeń przed stosowaniem przemocy – m.in. José Ortegi y Gasseta – de facto szykowali się na wojnę domową.

Do przesilenia doszło, gdy Lerroux stworzył rząd z trzema ministrami z CEDA w składzie. Obawiająca się rządów faszystów lewica odpowiedziała strajkami, które najbardziej dramatyczny przebieg miały w Asturii. Jesienią 1934 r. w położonej nad Zatoką Baskijską prowincji zaprotestowali górnicy. Buntownicy zdobyli Oviedo, po drodze paląc kościoły, mordując księży i bogaczy. Powstanie brutalnie stłumili żołnierze dowodzeni m.in. przez generała Franco. Na robotników ruszyły oddziały hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej oraz marokańskich żołnierzy służących pod hiszpańską flagą. To nie była interwencja wojskowa, żołnierze traktowali Asturię jak wrogie terytorium, gwałcąc, łupiąc i przeprowadzając publiczne egzekucje. Rewolucja kosztowała życie co najmniej 1,3 tys. ludzi (w większości powstańców), kilkadziesiąt tysięcy robotników straciło pracę albo wylądowało w więzieniu, a obie strony widziały już w sobie wyłącznie wrogów. "Co trzeźwiej myślący lewicowcy dostrzegali, że powstanie było straszliwą klęską. Jednakże dla bojowników, a w szczególności dla Larga Caballera, miało toksyczny posmak rewolucji. Dla prawicy natomiast stanowiło dowód – zgodnie z argumentacją Calva Sotela – że armia to podstawa państwa, jedyny gwarant niedopuszczenia do rewolucyjnych zmian. Przede wszystkim jednak powstanie było głębokim szokiem dla narodu jako całości i śmiertelnym niemal ciosem dla demokracji w Hiszpanii" – pisze Beevor.

Barcelońskie "igrzyska komunistów"

"W krajach faszystowskich, takich jak Niemcy i Włochy, sport jest nadużywany do celów militarnych. Faszyzm niszczy ducha sportu, zamieniając postępowy ruch na rzecz pokoju i braterstwa między narodami w trybik w machinie wojennej" – to fragment manifestu opublikowanego wiosną 1936 r. przez komitet organizacyjny Olimpiady Ludowej. Mniej więcej w tym samym czasie Avery Brundage, jeden z najpotężniejszych postaci ruchu olimpijskiego i główny apologeta zawodów w Berlinie, nazwał barcelońskie zawody "igrzyskami komunistów".

Zanim do tego momentu doszło, 16 lutego wybory wygrał Front Ludowy, czyli lewicowa koalicja skupiająca socjalistów, komunistów, republikanów, anarchistów i katalońskich nacjonalistów.

Po wyborach w kraju zawrzało. Zwolennicy Lewicy wylegli na ulice, domagali się wypuszczenia więźniów zamkniętych za poprzednich władz. Pokonana w wyborach Falanga (zebrała ledwie 46 tys. głosów) zbroiła się, szykując na konfrontację. Jeszcze wiosną zorganizowała nieudany zamach na Larga Caballera, po kolejnych atakach terrorystycznych aresztowany został lider Falangi José Antonio Primo de Rivera (syn Miguela). W tym samym czasie bojówki organizowały również radykalne organizacje komunistyczne. Largo Caballero publicznie mówił, że "rewolucja może dokonać się tylko na drodze przemocy".

W takiej atmosferze władze zabrały się za organizację Olimpiady Ludowej. Po trosze ta impreza była pozostałością po klęsce ruchu namawiającego do bojkotu igrzysk w Berlinie. Mimo presji organizacji żydowskich Amerykanie autoryzowali bowiem zawody szykowane przez Hitlera, w innych krajach sprzeciw okazał się zbyt słaby.

Na plakatach reklamujących Olimpiadę Ludową – autorem był mieszkający w Katalonii niemiecki Żyd Fritz Lewy – widać białych, czarnych, Azjatów
Na plakatach reklamujących Olimpiadę Ludową – autorem był mieszkający w Katalonii niemiecki Żyd Fritz Lewy – widać białych, czarnych, Azjatów

Hiszpańskie władze oficjalnie dopiero w czerwcu ogłosiły, że nie wyślą reprezentacji do Niemiec, ale już w kwietniu zaczęły szykować imprezę alternatywną. Zorganizowały wówczas Puchar Thälmanna, na który składały się zawody w lekkoatletyce, piłce nożnej, pływaniu itd. Trochę była to próba generalna przed właściwymi zawodami, trochę zbiórka pieniędzy, a trochę manifest – Ernst Thälmann był przewodniczącym Komunistycznej Partii Niemiec, który został aresztowany po dojściu Hitlera do władzy (zastrzelono go w 1944 r. w Buchenwaldzie).

Olimpiada Ludowa – jak każde wielkie zawody sportowe – miała również cel polityczny. Nie dzieliła go jednak z organizowanymi już wcześniej przez Socjalistów Olimpiadami Robotniczymi czy komunistycznymi spartakiadami. Spoiwem imprezy w Barcelonie był sprzeciw przeciwko faszyzmowi.

Na plakatach reklamujących Olimpiadę Ludową – autorem był mieszkający w Katalonii niemiecki Żyd Fritz Lewy – widać białych, czarnych, Azjatów. Zaproszone na zawody zostały nie tylko reprezentacje Kraju Basków, andaluzji, Galicji, Alzacji, ale też Maroka (wówczas będącego pod kontrolą Hiszpanii) i Algierii (wciąż kolonii francuskiej). Ponieważ nie były to niepodległe kraje, nie miały szans na występ w Berlinie.

Do Barcelony przyjechać mieli też Żydzi, Palestyńczycy oraz wszyscy, którzy musieli uciekać z III Rzeszy albo nie chcieli brać udziału w igrzyskach Hitlera. Organizatorzy nie życzyli sobie tylko nazistów.

Czytaj także: Tajne więzienia na kortach. Tajemnica, o której Francuzi niechętnie wspominają

Reprezentacji Polski w Barcelonie nie było, ale polskich sportowców mogło dojechać kilkaset. Polscy Żydzi, którzy uciekli z kraju, latem 1936 r. ciągnęli do Barcelony z różnych części Europy. Najbardziej znany był bodaj Emmanuel Mink. Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim, za przynależność do Komunistycznej Partii Polski wylądował w więzieniu. Gdy wyszedł, wyjechał do Antwerpii. W Barcelonie miał zagrać w żydowskiej drużynie piłkarskiej. Później dołączył do Dąbrowszczaków, walczących w wojnie domowej po stronie republikanów.

Sportowcy trenują przed olimpijskimi zmaganiami na stadionie w Barcelonie, maj-lipiec 1936 r.
Sportowcy trenują przed olimpijskimi zmaganiami na stadionie w Barcelonie, maj-lipiec 1936 r.

Od igrzysk coubertinowskich Olimpiadę Ludową odróżniało także podejście do kobiet. To głównie zasługa katalońskiej wrażliwości – ruch feministyczny był tam silny, Ana María Martínez Sagi już w 1934 r. – jako pierwsza kobieta w Hiszpanii – dostała się do zarządu piłkarskiej FC Barcelony. "Bez nich obraz Olimpiady Ludowej nie byłby kompletny. Zapewnienie jak największego udziału kobiet jest jednym z najważniejszych celów, jakie przed nami stoją" – pisali organizatorzy.

W Berlinie mężczyźni rywalizowali o 114 kompletów medali, kobiety i miksty – tylko o 15. Najdłuższym dystansem, na którym startowały zawodniczki, było 200 m. Rywalizacja pań na 800 m została wyrzucona z programu, gdyż miała być zbyt wyczerpująca dla startujących.

W Barcelonie też nie dało się mówić o pełnym równouprawnieniu – w sumie mężczyźni mieli rywalizować o 41 kompletów medali, a kobiety o 20 – ale jednak było lepiej. Do programu organizatorzy dołączyli bieg na 600 m pań, tak bardzo zależało im na występach kobiet, że poluźnili zasady kwalifikacji w kilku dyscyplinach.

Organizację (władze wykorzystały budynki i stadion powstałe na Wystawę Światową w 1929 r.) wsparło kilka krajów europejskich, finansowo oprócz hiszpańskiego (250 tys. peset) i katalońskiego (200 tys. peset) rządu imprezę sfinansowali Francuzi (600 tys. peset). Ci ostatni zorganizowali też pociąg, który 16 lipca przewiózł 500 sportowców, kibiców i dziennikarzy z Paryża do Barcelony.

Koniec końców sytuacja w kraju dogoniła jednak olimpiadę. Kiedy 16 czerwca José María Gil-Robles wyliczał w Kortezach, że za rządów Frontu Ludowego dokonano 269 politycznych morderstw, spalono 160 kościołów i zorganizowano 113 strajków generalnych, było wiadomo, że podawane przez niego liczby są przesadzone. Ale też nikt nie miał wątpliwości, że sytuacja w Hiszpanii wymyka się spod kontroli. I to nawet gdyby przyjąć tłumaczenia Frontu Ludowego, który twierdził, że za cały ten chaos odpowiada prawica.

"Niektórzy dowodzą, że słowa nie mogą zabić"

"Echo wywołane Olimpjadą Barcelońską jest bardzo silne, zgłaszają się coraz to nowi uczestnicy z jak najdalej położonych stron świata, tak więc cykliści z północnej Szkocji zapytują Komitet Organizacyjny, w jaki sposób mogą przybyć na rowerach do Barcelony. Z Norwegji przybędą na Olimpjadę słynne ekipy piłki nożnej oraz atletów. Nie ulega wątpliwości, że ze wszystkich tych krajów, gdzie klasa robotnicza uprawia sport i posiada środki pozwalające na udanie się do Barcelony, przybędą liczne ekipy" – pisał hiszpański korespondent "Robotnika" 5 lipca 1936 r., dwa tygodnie przed startem Olimpiady Ludowej.

Jej los był już wówczas przesądzony. Generał Emilio Mola od miesięcy organizował zamach stanu, kontaktował się z przebywającym na wygnaniu w Portugalii generałem José Sanjurjo i gubernatorem wojskowym Wysp Kanaryjskich Francisco Franco. Ten ostatni długo wahał się przed przyłączeniem do spisku, zdecydował się w ostatniej chwili.

Pucz zacząłby się tak czy inaczej, lecz za bezpośredni zapalnik uchodzi dziś ciąg zdarzeń, który zaczął się od zamordowania sprzyjającego socjalistom porucznika José Castillo. W odpowiedzi lewicowe bojówki nocą 13 lipca próbowały zabić José Maríę Gila-Roblesa (nie było go w domu), ostatecznie zastrzeliły Calva Sotela.

"Niektórzy dowodzą, że słowa nie mogą zabić. Twierdzenie to staje się tym mniej przekonujące, im dłużej przyglądamy się cyklowi wzajemnych podejrzeń i nienawiści podgrzewanych dodatkowo przez nieodpowiedzialne filipiki" – pisze Beevor. I wylicza, że jeden z liderów przewrotu generał Queipo de Llano obiecywał rozstrzelać dziesięciu republikanów za każdego zabitego nacjonalistę, a Largo Caballero chciał doprowadzić do kraju bez walki klas, likwidując klasy polityczne.

"Ludzie Barcelony, nadszedł moment, którego się obawialiśmy. Armia zdradziła, powstała przeciwko Republice. Dla mieszkańców Barcelony nastał czas wielkich decyzji i wielkich poświęceń. Zniszcz tę faszystowską armię! Każdy obywatel musi spełniać swój obowiązek! Niech żyje Katalonia! Niech żyje Republika!" – podało radio 19 lipca o godz. 5.15. Olimpiada Ludowa przeszła do historii, zanim się rozpoczęła.

Korzystałem z: "Walka o Hiszpanię 1936-1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów" Antony’ego Beevora, "The Popular Front and the Barcelona 1936 Popular Olympics: Playing as If the World Was Watching" Jamesa Stouta, "Nazi Games: The Olympics of 1936" Davida Claya Large’a oraz "Berlin Games: How the Nazis Stole the Olympic Dream" Guya Waltersa.

[Inne igrzyska]

Stalin walczy z burżuazją

Dziękujemy ci, towarzyszu Stalin, za szczęśliwe dzieciństwo! – brzmiało hasło parady sportowców, która w 1936 r. przeszła przez Moskwę. Zorganizowano ją, by pokazać miłość do sportu, promować kulturę fizyczną ("tylko silni i zdrowi ludzie są w stanie przyczynić się do budowy socjalistycznego państwa" – głosiła propaganda) i podziękować wielkiemu przywódcy. Z igrzyskami coubertinowskimi ZSRR nie chciał mieć wówczas nic wspólnego. Bo to impreza oparta na wyzysku, kapitalistyczna, burżuazyjna i w ogóle. Władze MKOl też zresztą nie naciskały, twierdząc, że komunizm jest niekompatybilny z ideami olimpijskimi. ZSRR zaczął zatem budować sport po swojemu. Czerwona Międzynarodówka Sportowa (Sportintern) powstała już w 1921 r., siedem lat później w Moskwie odbyła się pierwsza spartakiada. Patronem imprezy został Spartakus, przywódca największego w starożytnym Rzymie powstania niewolników, w ZSRR używany jako symbol walki klasowej. Zawody rozpoczynały się w dniu zamknięcia igrzysk w Amsterdamie, cel Stalina był jasny: "Rywalizujemy z burżuazją gospodarczo i politycznie, nie bez powodzenia. Dlaczego inaczej miałoby być w sporcie?". Mimo większej liczby uczestników (w Moskwie wystartowało ok. 7 tys. sportowców, w Holandii – ok. 3 tys.) i udziału także reprezentantów Niemiec, Anglii, Francji oraz innych krajów zachodnich spartakiada nie okazała się konkurencją dla igrzysk. Po wojnie ZSRR zrozumiał, że sportowo wygrać z Zachodem może tylko, dołączając do ruchu olimpijskiego.

Liczy się nie tylko rekord

"Jak potężny batalion proletariatu za morzem czerwonych flag, dobrze wytrenowane ciała, ubrane w krótkie czarne spodnie, stały sztywne jak kamienne filary lub machały w rytm muzyki" – to fragment relacji socjalistycznego niemieckiego dziennika z otwarcia Olimpiady Robotniczej w 1925 r. we Frankfurcie (miejsce miało znaczenie; po I wojnie Niemcy nie miały wstępu na igrzyska). Organizowała je Socjalistyczna Międzynarodówka Sportu Robotniczego, powstała na kontrze do MKOl i z braku wiary w to, że wymyślone i zarządzane przez arystokratów (Pierre de Coubertin był baronem) igrzyska mogą oddać ducha olimpijskiego. "Sport burżuazyjny jest nastawiony wyłącznie na wynik. Rekord! – wszystko sprowadza się do tego magicznego słowa" – argumentowali Socjaliści. Olimpiady Robotnicze kładły nacisk na udział kobiet, podkreślały, że zapraszają na zawody wszystkich bez względu na rasę, pochodzenie i wyznanie. I chwaliły się większą liczbą uczestników oraz kibiców niż coubertinowskie. Wielkim sukcesem okazała się olimpiada w 1931 r., organizowana w rządzonym przez Socjalistów Wiedniu (nazywanym "Czerwonym Wiedniem"). Frekwencyjnie wypadła lepiej niż igrzyska w Los Angeles w 1932, finał turnieju piłkarskiego, w którym wystąpili amatorzy z Austrii i Niemiec, oglądało 60 tys. widzów. Ostatnia Olimpiada Robotnicza odbyła się w Antwerpii w 1937 r. (była zorganizowana wspólnie ze Sportinternem), zaplanowane na 1943 r. zawody w Helsinkach zostały bezpowrotnie odwołane.

]]>
Michał Szadkowski
urn:uuid:0142416d-2f7b-4b76-9b47-61bfdfe7d665 Tue, 26 Aug 2025 12:23:20 +0200 Zdobycie Królewca przez żołnierzy Stalina oznaczało początek nowego koszmaru Michael Wieck – syn Niemca i Żydówki – przez lata czuł się w Królewcu jak zwierzyna łowna. Wyczekiwał nadejścia Armii Czerwonej z nadzieją. Ale zdobycie miasta oznaczało początek nowego koszmaru. https://www.newsweek.pl/historia/zdobycie-krolewca-przez-zolnierzy-stalina-oznaczalo-poczatek-nowego-koszmaru/0epy76t Żołnierze niemieccy wzięci do niewoli podczas bitwy o Królewiec, 9 kwietnia 1945 r. Dziękujemy, że jesteś z nami! Walki na ulicach Królewca, kwiecień 1945 r. Czołgiści 11 Armii Gwardii 3 Frontu Białoruskiego, bohaterowie bitwy pod Królewcem, 15 kwietnia 1945 r. Michael Wieck – syn Niemca i Żydówki – przez lata czuł się w Królewcu jak zwierzyna łowna. Wyczekiwał nadejścia Armii Czerwonej z nadzieją. Ale zdobycie miasta oznaczało początek nowego koszmaru.

Dziękujemy, że jesteś z nami!
Dziękujemy, że jesteś z nami!

W centrum współczesnego Królewca, na niewielkim placu ukrytym między sowieckimi chruszczowkami i niepozornym budynkiem uniwersytetu znajdują się otoczone barierkami schodki, przypominające zejście do metra. Prowadzą kilka metrów pod ziemię, do bunkra, w którym w styczniu 1945 r. urządzono punkt dowodzenia dla generała Ottona Lascha, dowódcy obrony twierdzy Królewiec. Od lat 60. pomieszczenia bunkra służą jako część ekspozycji muzeum historii i sztuki Królewca – prezentują dzieje szturmu na miasto. Wydarzenia, z którego dzisiejsi rosyjscy mieszkańcy miasta są niezwykle dumni.

Z wąskiego korytarza można zajrzeć do kilkunastu pomieszczeń bunkra, w których urządzono wystawę. W niektórych znajdują się plansze z informacjami, w innych odtworzono wystrój bunkra – stanowiska łączności, biurka z planami dowodzenia, nad którymi stoją manekiny w mundurach Wehrmachtu. Najciekawsze są jednak kolorowe dioramy. Umieszczone we wnękach malowidła połączone z trójwymiarowymi modelami podświetlają się krwawą czerwienią i ognistym pomarańczowym, gdy lektorka z audioprzewodnika monotonnym głosem odczytuje informacje o kolejnych starciach w różnych częściach miasta.

Gdy późnym latem 1944 r. Armia Czerwona spychała niemieckie jednostki coraz dalej na zachód, sam Hitler miał wydać rozkaz, by istotnym strategicznie miastom na wschodzie nadać status twierdz (niem. Festung). Miasta twierdze miały za zadanie bronić się za wszelką cenę i być gotowe do wytrzymania długotrwałego oblężenia. W ten sposób miały wiązać duże siły armii wroga, opóźniając pochód Sowietów na zachód i chroniąc Berlin z jego najważniejszym rezydentem. Wehrmacht miał dzięki temu zyskać czas na przegrupowanie sił. W teorii Führera po tym przegrupowaniu miał nastąpić zwycięski kontratak, a miejskie twierdze miały zostać uwolnione z okrążenia. Z perspektywy niemieckiej ten plan pozostał teorią. Natomiast sowieckie dowództwo doceniło później doświadczenia zdobyte w czasie tych oblężeń, bo pozwoliły one na lepsze przygotowanie szturmu Berlina.

Ale tam, gdzie Armia Czerwona po raz pierwszy weszła na niemieckie terytorium, czyli w Prusach Wschodnich, twierdza Królewiec miała upaść ekspresowo. Operacja wschodniopruska zaczęła się w styczniu 1945 r., Sowieci kolejno zajmowali większe i mniejsze miejscowości.

W gazecie "Krasnaja Zwiezda" z 1 lutego 1945 r. zachowała się relacja majora Tiernowoja, który oblatywał zajęte przez Armię Czerwoną miasta i miasteczka – Darkiejmy (niem. Darkehmen, ros. Oziorsk), Wystruć (niem. Insterburg, ros. Czerhniachowsk) czy Tapiewo (niem. Tapiau, ros. Gwardiejsk). Opisywał niemieckie obozy uchodźców, polowanie na ukrywające się w ruinach niedobitki żołnierzy Wehr­machtu i cywilów, którzy nie zdążyli się ewakuować, a teraz pokornie czekali na to, co z nimi dalej będzie. Już wtedy Królewiec był oblężony, sowieckie wojska podeszły pod miasto w ostatnich dniach stycznia, ale do ostatecznego szturmu stolicy Prus Wschodnich zostawały jeszcze ponad dwa miesiące.

Tak upadł Królewiec

Czterema armiami 3 Frontu Białoruskiego, których zadaniem było opanowanie Prus Wschodnich, dowodził sowiecki marszałek Aleksandr Wasilewski. Ciężkie walki trwały do końca lutego, wtedy wyczerpane wojska sowieckie zdecydowały się na przerwę operacyjną. Niemcy, nawet jeśli odnosili drobne taktyczne sukcesy, odrzucając Sowietów o parę kilometrów to tu, to tam czy odzyskując łączność między poszczególnymi zgrupowaniami, byli na straconej pozycji. Po przerwie i przegrupowaniu sił walki zostały wznowione w połowie marca, a Armia Czerwona bez większego trudu pokonywała kolejne niemieckie linie obrony. Na początku kwietnia była gotowa do szturmu Królewca. Operacja zaczęła się 6 kwietnia i trwała zaledwie cztery dni. Już 9 kwietnia generał Otto Lasch w swoim bunkrze w centrum miasta podpisał akt kapitulacji.

Został za to skazany na karę śmierci przez nazistowski sąd wojenny. Ale do wykonania wyroku nie doszło, bo Lasch trafił do sowieckiej niewoli. Tam z kolei został skazany – za uporczywą i zbyt długą obronę Królewca. Miał spędzić 25 lat w łagrach, ale w 1955 r. zwolniono go i zezwolono na wyjazd do Republiki Federalnej Niemiec. Tam od razu przystąpił do spisywania wspomnień, wydanych już w 1958 r. pod tytułem "Tak upadł Królewiec" (org. niem. "So fiel Königsberg", książka nie miała polskiego wydania).

Lasch nie pozostawia złudzeń, że w tej historii cokolwiek mogło potoczyć się inaczej: "Z włączonymi reflektorami rosyjskie kolumny zmotoryzowane poruszały się bez przeszkód ze strony naszej artylerii fortecznej (...), która nie była nawet w stanie zakłócić tych ruchów z powodu braku amunicji. Każdy pocisk musiał być zachowany na ostateczną bitwę" – pisze niemiecki generał, a w innym miejscu dodaje, że "rosyjskie natarcie było całkowicie niezakłócone i ledwie zamaskowane".

Generał Lasch żali się, że sowiecka armia rzucona do ofensywy w Prusach Wschodnich dysponowała jedną trzecią całej sowieckiej floty powietrznej, podczas gdy niemieckie lotnictwo nie było już zdolne do żadnych działań. Czołgi przeciwnika poruszały się swobodnie w terenie, podobnie jak ­piechota.

O nastrojach, jakie panowały po drugiej stronie frontu, świadczy gorzka uwaga Lascha, który wspomina, że w przechwytywanych w tym czasie wiadomościach radiowych sowieccy dowódcy umawiali się na rychłe ponowne spotkanie w już zdobytym Królewcu. Nic dziwnego, skoro stosunek sił bojowych obu stron był wręcz groteskowy. Lasch szacował, że miał do dyspozycji ok. 35 tys. żołnierzy przeciwko nacierającym 250 tys. krasnoarmiejców. Stosunek sił pancernych wynosił zaś 1 do 100 na korzyść Armii Czerwonej.

Choć sytuacja była beznadziejna i Lasch w swoich własnych wspomnieniach kreuje się na realistę, który od początku doskonale zdawał sobie z tego sprawę, to nie była to postawa pożądana przez wyższe dowództwo. Na początku kwietnia Lascha odwiedził w punkcie dowodzenia generał Müller, głównodowodzący zgrupowaniem sambijskim. Choć Müller z resztkami dywizji ledwo wydostał się z kotła wokół Świętej Siekierki na południe od Królewca, to wciąż był przekonany, że sytuacja nie jest wcale stracona. Zażądał zorganizowania spotkania ze wszystkimi dowódcami i wyższymi funkcjonariuszami NSDAP. W piwnicy pod budynkiem uniwersytetu, z którą połączony był bunkier Lascha, Müller wygłosił do nich płomienne przemówienie pełne wiary w ostateczne zwycięstwo. Oznajmił również Laschowi, że ten niedługo zostanie odwołany, bo jego nastawienie do walki nie odpowiada wymaganiom stawianym dowódcy obrony twierdzy Królewiec. Ale taki rozkaz nigdy do Lascha nie trafił, może po prostu nie zdążył, bo już kilka dni później rozpoczął się szturm na miasto.

"6 kwietnia rozpoczął się główny rosyjski atak z siłą, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem, pomimo mojego rozległego doświadczenia na frontach Wschodu i Zachodu" – zanotował Lasch. Jedyny sens podjęcia próby obrony twierdzy Królewiec Lasch widział w konieczności ochrony ludności cywilnej, która "wciąż wierzyła w swój Wehrmacht". Tragedia twierdzy Królewiec nie polegała bowiem na tym, że tak szybko upadła, ale na tym, że w mieście pozostawało bardzo dużo cywilów, którzy nie zdążyli się ewakuować. Oprócz mieszkańców Królewca byli to także uchodźcy z wcześniej zajętych przez Armię Czerwoną terenów Prus Wschodnich i kilkanaście tysięcy robotników przymusowych z różnych części Europy, w tym z ­Polski, Litwy i ZSRR. Łącznie jakieś 130-150 tys. osób.

Na Pomorzu trwała już akcja ewakuacyjna. Statkami Niemcy przerzucali ludność cywilną na zachód, ale gdy planowano operację pod kryptonimem Hannibal, mającą na celu wywiezienie jak największej liczby ludzi z otaczanych przez Armię Czerwoną regionów nadbałtyckich, gauleiter Prus Wschodnich Erich Koch odmówił udziału. Pewny siebie twierdził, że region pod jego zarządem na pewno nie zostanie zdobyty. Cywile z Prus Wschodnich już wkrótce mieli ponieść konsekwencje jego decyzji.

Trzeci krąg piekieł

Generał Otto Lasch często powoływał się w swoich wspomnieniach na troskę o cywilów, którą się rzekomo kierował, ale mieszkańcy oblężonego Królewca wcale jej nie dostrzegali w tych ostatnich dniach. Jednym z nich był Michael Wieck, młody chłopak, syn Niemca i Żydówki, który ukrywał się w czasie wojny w mieście. Swoje doświadczenia opisał w książce "Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina". Pisał ją już po tym, jak w Niemczech ukazała się książka Lascha, i często wchodził z jej treścią w polemikę, pomstując na generała i zarzucając mu skrajne tchórzostwo.

Walki na ulicach Królewca, kwiecień 1945 r.
Walki na ulicach Królewca, kwiecień 1945 r.

"Powtórzę zatem: gdyby panu, Herr General Lasch, naprawdę chodziło o ludność cywilną i uratowanie istnień ludzkich, musiałby pan skapitulować już dużo wcześniej, nie dopiero wtedy, gdy Rosjanie byli już na Paradeplatz przed pańskim bunkrem lub w pobliżu" – pisze Wieck. "Przecierpieliśmy nie tylko straszliwe bombardowanie, lecz także potworne występki zrodzone z nienawiści, wciąż od nowa pobudzanej tą walką do ostatniego człowieka. Sam znajdowałem na ulicach ulotki wzywające do kapitulacji: apelowały do pańskiego rozsądku i zaklinały, żeby zapobiegł pan dalszemu rozlewowi krwi. Autorzy tego apelu nie byli żadnymi »złymi Niemcami na żołdzie wroga«, jak pan pisze, Herr Lasch. Dla mnie to pan był złym Niemcem na żołdzie przestępców, który najpierw prawdopodobnie ze strachu o własną głowę nie skapitulował, a później z tej samej przyczyny to zrobił!".

Michael Wieck przywołuje w swoich wspomnieniach szturm miasta, który zaczął się od "huraganowego ostrzału artylerii". Dołączyły do niego zmasowane naloty i bombardowania. Miasto płonęło, a pochowani w piwnicach ludzie błagali niemieckich żołnierzy o wywieszenie białej flagi. Ta agonia zdaniem Wiecka była zupełnie niepotrzebna, a Laschem kierowała jedynie obawa przed niewykonaniem rozkazu Führera, który żądał obrony twierdz do końca. Wieck pisze, że lektura raportu Lascha wywoływała w nim dreszcze, zwłaszcza takie fragmenty: "Z operacyjnego punktu widzenia dalsza obrona Königsbergu była w tym czasie bez znaczenia dla dalszego przebiegu wojny, bo na początku kwietnia rosyjskie armie stały już daleko na Pomorzu, Brandenburgii i Śląsku, a siły angielskie i amerykańskie przekroczyły Ren i stały u bram Hanoweru. 9 kwietnia położenie taktyczne Königsbergu było beznadziejne. W chwili podejmowania decyzji o kapitulacji już tylko w północno-wschodniej części śródmieścia utrzymywały się całkowicie wyczerpane resztki jednostek bez żadnej ciężkiej broni. Jednak czynnikiem najważniejszym dla mającej zapaść decyzji było moje przekonanie, że przy dalszych walkach musiałbym daremnie poświęcić życie tysięcy żołnierzy i cywilów. Takiej odpowiedzialności przed Bogiem i własnym sumieniem nie mogłem dłużej ponosić. Zadecydowałem zatem przerwać walkę i położyć kres okropnościom".

Dla pozostałych w mieście cywilów ta "odważna" decyzja dowódcy nie oznaczała wcale kresu okropności. Gdy odgłosy walk w mieście ucichły, do piwnicy, w której ukrywała się rodzina Wiecków, wszedł podpity rosyjski żołnierz. Młody chłopak żałował, że nie nauczył się ani trochę rosyjskiego. Mimo to starali się nawiązać kontakt, a ojciec podarował sołdatowi swój zegarek, by go udobruchać.

"Tak wyglądał nasz pierwszy, od dawna wyczekiwany kontakt z wyzwolicielem" – pisze Wieck. "Ale było dla nas również jasne, że oddziały frontowe nie mogą wszystkiego od razu zmienić na lepsze. Trzeba było czekać i mieć nadzieję. Tego, że znaleźliśmy się dopiero w drugim kręgu piekieł i że trzeci był jeszcze przed nami, nie ­przeczuwaliśmy".

Wieck uważa, że gdyby Lasch wcześniej zdecydował się na kapitulację, sowieccy żołnierze nie pałaliby aż taką żądzą zemsty. Jednak doświadczenia innych niemieckich miast i regionów, do których wkraczała Armia Czerwona, wcale na to nie wskazywały. Paradoks położenia takich osób jak Michael Wieck i jego rodzina polegał na tym, że nienawidził on Hitlera i nazistów, przez których we własnym mieście przez lata czuł się jak zwierzyna łowna. Wieckowie wyczekiwali więc przyjścia Rosjan z nadzieją, że skończy się ich koszmar. W rzeczywistości jeden koszmar przeszedł w inny. Status Wiecków wcale się nie zmienił, zmienił się jedynie myśliwy.

"Szybko się zorientowaliśmy, że żadnego rosyjskiego żołnierza nie obchodzi, czy ktoś był nazistą, czy Żydem. Szukali ukrytych żołnierzy i łupów. Poza tym nienawidzili nas wszystkich śmiertelnie i przeklinali z pogardą i odrazą w głosie. (…) W naszej piwnicy nie było kobiet poniżej pięćdziesiątki, a i te jeszcze dodały sobie lat za pomocą chust i ubrań. Wołania o pomoc dobiegające z innych piwnic świadczyły jednak o tym, że tam Rosjanie kogoś znaleźli. Te wołania przenikały mnie do szpiku kości. Nie potrafiłem sobie wyobrazić gwałtu. Nie mając nawet najmniejszego seksualnego doświadczenia, mogłem tylko sobie wyobrażać, że to coś morderczego dla duszy i że te biedne dziewczyny czy kobiety cierpią niewypowiedziany ból".

Poza masowymi gwałtami i egzekucjami, których żołnierze Armii Czerwonej dokonywali bez żadnego trybu, a tym bardziej sądu, wschodniopruscy Niemcy w pierwszych powojennych latach doświadczyli także głodu i chorób, bo okupacyjne władze nie dbały o ich zaopatrzenie w żywność, a zima roku 1946 była sroga. Pracowali ponad siły, chorowali i umierali. Pod koniec lat 40. zaczęły się deportacje do RFN. Ci, którzy ich dożyli, mogli się uważać za szczęściarzy.

Czołgiści 11 Armii Gwardii 3 Frontu Białoruskiego, bohaterowie bitwy pod Królewcem, 15 kwietnia 1945 r.
Czołgiści 11 Armii Gwardii 3 Frontu Białoruskiego, bohaterowie bitwy pod Królewcem, 15 kwietnia 1945 r.

Spasibo diedu za pobiedu!

Królewiec był już wtedy Kaliningradem. Powojenne traktaty pokojowe pozwoliły Stalinowi pozostawić sobie część niemieckich Prus Wschodnich wraz ze stolicą jako wojenne trofeum. Obwód królewiecki (kaliningradzki) to jedyne przedwojenne niemieckie terytorium, które w wyniku II wojny światowej stało się częścią Związku Radzieckiego.

Współcześni rosyjscy mieszkańcy tego regionu szturm Królewca traktują jako swój symboliczny początek. Dlatego co roku, nie tylko 9 maja, ale i 9 kwietnia, powtarzają znane w całej Rosji hasło: "Spasibo diedu za pobiedu!" (Dziękuję dziadkowi za zwycięstwo!), dodając: "I za nasze kochane miasto!". Dowódcy operacji wschodniopruskiej i szturmu Królewca patronują kilkudziesięciu ulicom miasta, m.in. ul. Sommera, Iwannikowa, Kołoskowa, Ozierowa. Marszałek Wasilewski ma w centrum Królewca swój plac, u zbiegu ulic Generała Czerniachowskiego i 9 Kwietnia. W jego centrum znajduje się pomnik marszałka w dość nietypowej dla dowódców tej rangi pozycji siedzącej.

Sowiecka propaganda skupiona na kreowaniu hagiograficznej legendy zdobywców nigdy nie pokazywała ciemnych stron podboju terenów obecnego obwodu królewieckiego i szturmu Królewca. Zbrodnie Armii Czerwonej popełniane na ludności cywilnej okryte były tabu. Przełomem mogło być wydanie w 2016 r. w lokalnym, królewieckim wydawnictwie wspomnień Michaela Wiecka po rosyjsku. Książka cieszyła się ogromnym zainteresowaniem, miała kilka dodruków, a na spotkanie z Wieckiem, który odwiedził rosyjski Królewiec, przyszło tyle osób, że nie zmieściły się w sali centrum kultury w Bramie Sackheimskiej. Ale Rosja była już wtedy na innej wojnie, która miała za parę lat przybrać niezwykle brutalną formę. Rozmów o zbrodniach wojennych, niewinnych ofiarach, krytyki Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i jej radzieckich bohaterów zakazano pod groźbą odpowiedzialności karnej. A Królewiec znowu stał się twierdzą.

]]>
Paulina Siegień
urn:uuid:de235a7b-70ef-41da-a1e3-6c073d19a236 Fri, 01 Aug 2025 06:35:00 +0200 Kule trafiają jej dzieci. Wanda pada obok nich, wśród trupów leży dwa dni Niemcy przeczesują podwórka Woli, czy nikt z rozstrzelanych nie przeżył. Wobec wszechobecnej śmierci ich psy nie wyczuwają, że leżąca pod zwałami ciał Wanda jeszcze nie umarła. https://www.newsweek.pl/historia/kule-trafiaja-jej-dzieci-wanda-pada-obok-nich-wsrod-trupow-lezy-dwa-dni/zy4cy4e Wanda Lurie z synem Mścisławem, II połowa lat 40. XX w. Dziękujemy, że z nami jesteś! Niemcy przeczesują podwórka Woli, czy nikt z rozstrzelanych nie przeżył. Wobec wszechobecnej śmierci ich psy nie wyczuwają, że leżąca pod zwałami ciał Wanda jeszcze nie umarła.

Dziękujemy, że z nami jesteś!
Dziękujemy, że z nami jesteś!

Dziesiątego grudnia 1945 r. sędzia Halina Wereńko, delegowana do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchuje w charakterze świadka Wandę Felicję Lurie, z domu Podwysocką. Siedząca przed nią 34-letnia kobieta jest wysoka, szczupła, ma miękko wijące się włosy i wąskie usta, które na co dzień z trudem układają się do uśmiechu. Sędzia uprzedza ją o odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań.

"Od roku 1937 mieszkałam wraz z rodziną w Warszawie, przy ul. Wawelberga 19 m. 30" – zaczyna świadek. W zeznaniach pominie, że całą kamienicę otrzymała w podarunku ślubnym od męża, o 26 lat starszego chemika i przemysłowca Bolesława Lurie, którego przodkowie pochodzili z Francji, a jeden z nich był nawet żołnierzem Napoleona. Nie mówi, że byli szczęśliwym małżeństwem, że dobrze im się wiodło, że mąż przyjaźnił się z prezydentem Ignacym Mościckim, także chemikiem. Że jej ojciec również był zamożnym człowiekiem, bo jako jeden z pierwszych w Warszawie miał własny warsztat samochodowy. Że należała do finansowej elity stolicy. To wszystko wydarzyło się w poprzednim życiu, które odeszło w sierpniu 1944 r.

W piwnicy będą bezpieczni

"1 sierpnia 1944 r. po południu rozpoczęły się na naszym punkcie zacięte walki – kontynuuje zeznania. – Powstańcy wybudowali w pobliżu naszego domu, to jest na rogu Wolskiej i Górczewskiej dwie zapory. W sąsiednim domu znajdowały się karabiny maszynowe, amunicja, granaty".

Gdy wybucha powstanie, Wanda Lurie jest w ostatnim miesiącu ciąży, ale nie może się martwić tylko o siebie i nienarodzone dziecko. Ma pod opieką jeszcze trójkę starszych dzieci. Wiesława – 11 lat, Ludmiłę – 6 i Lecha – 3,5 roku. Iwona, jej czwarte dziecko, zmarła dwa lata wcześniej na zapalenie płuc. W godzinie policyjnej nie można było wezwać lekarza, a rano było już za późno.

Mąż działa w podziemiu, w domu bywa od czasu do czasu, więc Wanda od początku wojny jest właściwie sama. Tak jak wtedy, 5 sierpnia 1944 r., gdy Bolesław nie wraca z miasta. Żonę i dzieci ukrył w piwnicy, wierzył, że będą tam bezpieczni, ale sytuacja na Woli niemal od razu robi się bardzo trudna. "Liczni zamieszkujący tu volksdeutsche – mówi Wanda w śledztwie – strzelali z ukrycia do powstańców i wskazywali Niemcom położenie Polaków. Użyto do akcji czołgi »tygrysy«, rozbito szereg domów. Czołgi niemieckie atakowały od ulicy Górczewskiej i od Wolskiej i wtargnąwszy na nasz teren, Niemcy wyciągnęli z domów mężczyzn, każąc im rozbierać barykady. Jednocześnie podpalono parę budynków, rzucając z ulicy do mieszkań butelki z benzyną".

Zniszczyć bandytów

W pierwszych dniach powstania Niemcy są w defensywie, ale szybko zbierają posiłki. 3 sierpnia do zbuntowanego miasta dociera z odsieczą Grupa Bojowa SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha. Składa się z oddziałów policyjnych zebranych w Kraju Warty, Pułku Specjalnego dowodzonego przez SS-Oberführera Oskara Dirlewangera, który tworzą kryminaliści wyciągnięci z więzień i obozów koncentracyjnych, i z kolaborantów Brygady Szturmowej SS RONA (Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej) SS-Brigadeführera Bronisława Kaminskiego. Warszawiacy nazywać ich będą "Ukraińcami". Pod dowództwem Reinefartha Warszawę mają pacyfikować także 608 Pułk Ochronny Wehrmachtu oraz oddziały złożone z Kozaków, Azerów i Turkmenów.

W ślad za tą zbieraniną 5 sierpnia przybywa do miasta SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, który obejmuje dowodzenie akcją.

Rozkaz przekazany przez Himmlera brzmi: zniszczyć domy, ulice i ludzi. Również cywili. Wszyscy muszą ponieść karę za atak na niemieckich panów. Los Warszawy ma być przestrogą dla innych.

Reinefarth przygotowuje swoje oddziały do walki, także, a może przede wszystkim, pod względem psychologicznym. Jego ludzie słyszą, że bogu ducha winni Niemcy zostali zaatakowani przez "bandytów" i że ci "bandyci" to w istocie cała ludność Warszawy – mężczyźni, kobiety i dzieci. Dlatego oni, żołnierze Führera, nie mogą nikomu okazać litości. Kiedy zabraknie amunicji, żołdacy Reinefartha będą mordować bagnetami, rozbijać głowy dzieci kolbami karabinów, wieszać mieszkańców Woli na latarniach, gwałcić.

Wkraczają do Warszawy od zachodu, przez Wolę. Na podwórko domu, w którym mieszka Wanda Lurie, wchodzą 5 sierpnia w południe. Każą ludziom opuścić mieszkania, do piwnic wrzucają granaty. Wanda ma nadzieję, że pozwolą jej zostać w domu, ale nie. Rozkaz "bez litości" działa bez wyjątku, wobec wszystkich. Rodzina zostaje przepędzona na Wolską, do fabryki Ursus. Na ulicach leżą resztki barykad, gumy, kable i trupy. Domy są już spalone.

"Przed fabryką stało ponad 500 osób. (…) czekaliśmy około godziny – opowiada sędzi Wanda. – Z podwórza słychać było strzały, błagania i jęki. Do wnętrza fabryki Niemcy wpuszczali, a raczej wpychali przez bramę od ul. Wolskiej, po sto osób. Chłopiec około lat 12, ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i brata, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć, wzywając matkę i ojca. Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka. Nie mieliśmy wątpliwości, że na terenie fabryki zabijają".

Opóźnić śmierć

Wanda próbuje się trzymać z tyłu w nadziei, że kobiety w ciąży nie zabiją, ale gdyby znała rozkazy, wiedziałaby, że nie ma szans. Na podwórku fabryki widzi ciała zabitych, które piętrzą się na wysokość metra, wśród nich wielu sąsiadów. Razem z dziećmi zostaje jednak przepchnięta dalej, w głąb wąskiego przejścia, na drugie podwórze, gdzie Niemcy i Ukraińcy ustawiają wszystkich czwórkami. W jej grupie jest około 20 osób, w tym dzieci bez rodziców – 10-12-letnie.

"Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały trupy – kontynuuje zeznania – strzelali Niemcy i Ukraińcy w kark od tyłu. Zabici padali, podchodziła następna czwórka, by tak samo zginąć. (…) Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, by ratowali dzieci i mnie. Któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu trzy złote pierścienie. Zabrawszy to, chciał mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, oficer żandarm, który to zauważył, nie pozwolił i kazał mnie dołączyć do grupy przeznaczonej na rozstrzelanie. Zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak tak, że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mojego starszego synka wołając: »prędzej ty polski bandyto«".

Idąc na miejsce egzekucji prawą ręką Wanda trzyma za ręce młodsze dzieci, lewą – starszego syna, który krzyczy, że oni także zostają zabici i w tym momencie jeden z "Ukraińców" strzela mu w tył głowy. Następne kule trafiają młodsze dzieci. Wanda pada obok nich.

Pośród umarłych

Kula przebija jej kark z lewej strony, przechodzi przez dolną część czaszki i wychodzi przez prawy policzek. Wanda dostaje krwotoku ciążowego, wypluwa kilka zębów, czuje odrętwienie części głowy i ciała, ale jest przytomna. Leżąc wśród ciał zamordowanych, widzi kolejne egzekucje. "Było już ciemno, kiedy ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności. Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek, nie zauważyli przy tym, że jeszcze żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmiali się. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził. Niemcy oddali pięć strzałów, zanim skonał. Te strzały raniły mi nogę. Leżałam tak przez długi czas w kałuży krwi, przyciśnięta trupami. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się jeszcze męczyć. W nocy zepchnęłam martwe ciała leżące na mnie".

W następnych dniach Niemcy z pomocą psów przeczesują podwórza warszawskiej Woli, sprawdzają, czy nikt z rozstrzelanych nie przeżył. Wobec wszechobecnej śmierci psy nie wyczuwają, że leżąca pod zwałami ciał kobieta nie umarła.

A jednak życie

Wanda Lurie leży tak dwa dni, do chwili, gdy czuje w brzuchu ruchy dziecka. Świadomość, że dziecko żyje, dodaje jej energii. Zaczyna myśleć o ratunku, próbuje wstać, ale torsje i zawroty głowy nie pozwalają. Wlecze się więc na czworakach, po ciałach zabitych, w stronę muru. Trupy pokrywają całą powierzchnię podwórza, do wysokości jej wzrostu. Za jakiś czas dowie się, że na terenie filii fabryki Ursus, gdzie zginęły jej dzieci, ofiarami rzezi padło około 7 tys. osób. W masakrze na Woli pomiędzy 5 a 7 sierpnia zostanie zamordowanych w sumie od 30 do 65 tys. mieszkańców.

Wandzie udaje się doczołgać do bramy, ale przejście jest zawalone ciałami, musi więc szukać innej drogi. Przeczołguje się na kolejne podwórze i po drabinie, przez otwarty lufcik wchodzi do hali fabrycznej, gdzie spędza noc. Rano spotyka na podwórzu sąsiadkę, podobnie jak ona cudem ocaloną, i razem opuszczają teren fabryki. Udaje im się wyjść na Skierniewicką, liczą, że przedostaną się do szpitala na Czystem, ale zostają zatrzymane przez patrol i popędzone wraz z grupą ludzi w kierunku punktu zbiorczego w kościele św. Wojciecha przy Wolskiej. Młodzi mężczyźni zostają tam rozstrzelani. Wanda parę dni spędzi, leżąc przy głównym ołtarzu, jedynie towarzysze niedoli przyniosą jej trochę wody. Wreszcie zostanie przewieziona furmanką z ciężko rannymi i chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd, dzięki pomocy jednego z polskich lekarzy – do szpitali w Komorowie i Podkowie Leśnej, gdzie po raz pierwszy zostają opatrzone jej rany. 20 sierpnia, 15 dni po egzekucji jej trojga dzieci, rodzi syna. Daje mu na imię Mścisław.

Niobe skamieniała

Zostaną w Podkowie Leśnej i tam doczekają wyzwolenia. Już we trójkę, bo pod koniec 1944 r. Wandzie udaje się odnaleźć męża, który przeszedł kanałami z Górczewskiej na Starówkę.

W kwietniu 1945 r. Wanda Lurie jedzie na teren fabryki Ursus, żeby odszukać ciała Wiesława, Ludmiły i Lecha, ale dowiaduje się, że trzy dni po ich egzekucji, 8 sierpnia rano, przyjechali "Ukraińcy", rozpalili na środku podwórza olbrzymie ognisko i wszystkie zwłoki spalili. Wanda spisuje więc tylko nazwiska około 200 zamordowanych sąsiadów, które przekazuje komisji badającej niemieckie zbrodnie, i robi z dykty prowizoryczną tablicę z nekrologiem, a następnie wiesza ją na fabrycznej ścianie.

Po raz pierwszy o tym, co przeżyła, opowiada 2 września 1944 r. Irenie Trawińskiej w ambulatorium PCK w Podkowie Leśnej. Protokół z jej opowieści zostaje zaliczony do akt procesu w Norymberdze. Zeznaje tam również, w charakterze świadka, kat Woli Heinz Reinefarth. Polska stara się o jego ekstradycję, ale Amerykanie nie chcą go wypuścić właśnie z powodu Norymbergi. Później co prawda zostaje aresztowany w Niemczech, ale sąd w Hamburgu zwalnia go, bo oskarżony do niczego się nie przyznaje. Bez przeszkód więc rozwija karierę polityczną, zostaje burmistrzem Westerlandu na wyspie Sylt, posłem do Landtagu, otrzymuje generalską rentę. Wanda Lurie i jej rodzina zmagają się ze skutkami tragedii, którą przeżyli. W listopadzie 1946 r. lekarz i biegły sądowy prof. Wiktor Grzywo-Dąbrowski w opinii dla Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce pisze: "Do dnia dzisiejszego poszkodowana pozostaje pod opieką lekarską PCK, czuje się niedobrze, odczuwa bóle głowy, szczęki, obu nóg, wątroby, jest osłabiona, łatwo się męczy".

Jej syn Mścisław cierpi na bezsenność, zawsze musi mieć zapaloną lampkę, jest nerwowy, nie będzie mówił do piątego roku życia.

Bolesław także jest chory, dostaje najniższą rentę, 252 zł miesięcznie, więc Wanda musi iść do pracy. Tym bardziej że rodzina się powiększyła, bo dwa lata po wojnie rodzi się Bożena. Wykształcenie farmaceutyczne pozwala jej zatrudnić się w aptece. Stara się o odszkodowanie "z tytułu krzywd moralnych i materialnych doznanych od Niemiec w latach 1939-1945", ale dostaje informację o uznaniu jej roszczeń za bezpodstawne od Międzynarodowego Trybunału w Hadze, Europejskiej Komisji Praw Człowieka oraz Bundesministerium der Finanzen – Bonn.

Gdy Bolesław umiera w 1960 r., wraz z dziećmi przenosi się z Podkowy Leśnej na Mokotów. Syn i córka pójdą w ślady ojca, skończą chemię, a Mścisław również pedagogikę. Matkę będzie nazywał "polską Niobe". Królowa Teb za obrazę bogów została ukarana – bogowie zabili 14 jej dzieci. Z litości Zeus zamienił rozpaczającą matkę w skałę. Wanda, jak Niobe, także skamieniała.

"Matka, jaką znałem, była sucha, ascetyczna, bezprzymiotnikowa" – powie po latach Mścisław Lurie, zawsze podkreślając, że jest dla niego bohaterką i że żyje tylko dzięki niej. Słyszał, że przed wojną była inna – otwarta i radosna, ale to, co przeżyła, zostawiło trwały ślad. Stres pourazowy sprawił też, że trudno jej było mówić o 5 sierpnia 1944 r. A jednak robiła to – chodziła do szkół, występowała publicznie. Na zachowanym filmie słychać, że stara się powtarzać słowa tragedii jak wyuczoną mantrę, aż głos jej się łamie i milknie. Umiera w 1989 r., w wieku 78 lat.

Źródła: Zeznania Wandy Lurie przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich z 13 maja 1945 r., IPN GK 182/35 t. 5, oraz z 10 grudnia 1945 r., IPN GK 166/1100 t. 5, zbiory online Zapisy terroru, "30 lat temu zmarła Wanda Lurie – Polska Niobe, która przeżyła Rzeź Woli" – dzieje.pl, "Wanda Lurie, warszawska Niobe" – i.pl

]]>
Marta Grzywacz
urn:uuid:eb52ea1b-95a9-4d4e-bfeb-94f7020ea047 Sat, 26 Jul 2025 19:35:00 +0200 Roland Freisler. "Krwawy sędzia" na usługach Adolfa Hitlera Sala sądowa. Sędzia upokarza oskarżonych, miesza ich z błotem i wrzeszczy. To nie kiepski film. To nazistowski Trybunał Ludowy, a w roli sędziego Roland Freisler, zwany krwawym albo czerwonym sędzią. https://www.newsweek.pl/historia/roland-freisler-krwawy-sedzia-na-uslugach-adolfa-hitlera/7397x8c Erwin von Witzleben odpowiada w trakcie procesu spiskowców na pytania Rolanda Freislera, 1944 r. Dziękujemy, że jesteś z nami! Roland Freisler w mundurze partyjnym NSDAP, 1935 r. Członkowie grupy Biała Róża: rodzeństwo Hans i Sophie Schollowie oraz Christoph Probst. Zostali skazani na karę śmierci, wyrok wykonano 22 lutego 1943 r. w Monachium Sala sądowa. Sędzia upokarza oskarżonych, miesza ich z błotem i wrzeszczy. To nie kiepski film. To nazistowski Trybunał Ludowy, a w roli sędziego Roland Freisler, zwany krwawym albo czerwonym sędzią.

Dziękujemy, że jesteś z nami!
Dziękujemy, że jesteś z nami!

Lato 1944 roku. Niemiecki front się załamuje. Grupa spiskowców w Berlinie planuje zamach na Adolfa Hitlera. Operacją, w którą zaangażowanych jest 47 najwyższych rangą wojskowych, dyplomatów, sekretarzy stanu, a także minister i szef policji kryminalnej, dowodzi płk Claus von Stauffenberg. Jednak bomba podłożona w teczce 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu tylko rani Hitlera, który dostaje furii i przysięga zamachowcom zemstę. – Freisler już to załatwi – mówi. Wie, że ktokolwiek pojawi się przed obliczem "czerwonego sędziego", może liczyć tylko na karę śmierci.

Bydło rzeźne

8 sierpnia 1944 r. Roland Freisler przeżywa godzinę chwały. Przed Trybunałem Ludowym, któremu przewodniczy, trwa pierwsza rozprawa przeciwko ośmiu spiskowcom z Wilczego Szańca. Pięciu innych, ze Stauffenbergiem na czele, już nie żyje. Zaczęło się polowanie na ich wspólników.

Tych, którzy stają przed sądem, Freisler za wszelką cenę chce pozbawić godności. "Osioł to sprawa intelektu, a bydlę to sprawa charakteru!" – wrzeszczy do generała Ericha Hoepnera, który musi odpowiadać na zarzuty, choć nie pozwolono mu założyć sztucznej szczęki. Żaden z oskarżonych nie ma na sobie munduru, występują w starych, zniszczonych łachach, w swetrach, znoszonych marynarkach. "Brudny staruchu, czemu stale gmerasz przy spodniach?!" – to pod adresem feldmarszałka Erwina von Witzlebena, któremu odebrano szelki, więc próbuje podtrzymać opadające spodnie.

"Mają być powieszeni jak bydło rzeźne" – orzeka Freisler. Dwie godziny po zakończeniu rozprawy kaci zakładają skazanym na szyje cienkie druty zwisające z rzeźniczych haków.

W ciągu następnych tygodni przed Freislerem stają kolejni spiskowcy. Wśród oskarżonych jest Ulrich Wilhelm Graf Schwerin von Schwanenfeld, który próbuje wytłumaczyć motywy swojego postępowania: "Przez długi czas pracowałem na rzecz Niemców w Polsce i w tym czasie zaobserwowałem liczne zmiany w nastawieniu wobec Polaków. (...)

Freisler: – Zarzuca pan narodowemu socjalizmowi złe traktowanie Polaków?!

Schwerin von Schwanenfeld: – W istocie miałem na myśli wiele mordów...

– Mordów?! – wrzeszczy Freisler. – Jest pan nędznym łajdakiem! Załamał się pan pod swoją podłością?! Tak czy nie?!".

I gdy von Schwanenfeld zaprzecza, Freisler krzyczy: – Nie może się pan pod nią bardziej załamać, ponieważ jest pan już tylko kupką nędzy, którą wszyscy gardzą!

Do Fritza-Dietlofa hrabiego von der Schulenburga zwraca się tylko "per łotrze". "Ale raz się przejęzyczył" – wspominała siostra spiskowca, Tisa. "Powiedział: »Hrabia Schulenburg«, na co Fritzi wstał, ukłonił się i odrzekł: »Łotr Schulenburg, proszę«".

Podczas pierwszej z rozpraw, 8 sierpnia, nazistowska "Kronika filmowa" kręci zdjęcia, które jednak nigdy nie zostaną pokazane w kinie. Prawdopodobnie władze boją się reakcji opinii publicznej na krzyki i wyzwiska Freislera. Nawet jego koledzy uważają, że jest odrażający.

Georg Lindemann, syn spiskowca z Wilczego Szańca, gen. Fritza Lindemanna, mówił: – Freisler był karierowiczem i pewnie pod innym politycznym sztandarem zachowywałby się identycznie, bo potrafił całkowicie oddać się władzy. Umiał się ustawić. Był człowiekiem bez zasad.

Bolszewik w skórze nazisty

Lindemann ma sporo racji. Gdy Freisler w 1914 r. idzie na wojnę, jest nieźle zapowiadającym się 20-letnim studentem prawa. Równie dobrze zda egzamin z roli jeńca wojennego. Freisler zostaje ranny na froncie wschodnim w październiku 1915 r. i trafia do obozu na Syberii. Uczy się rosyjskiego i najwyraźniej czując, skąd wieje wiatr, wykazuje zainteresowanie komunizmem. Dlatego gdy rewolucja zwycięża i bolszewicy przejmują zarząd gułagu, Freisler służy im swoją pomocą. Zostaje komisarzem, czyli bolszewickim funkcjonariuszem, który ma administrować dostawami żywności dla całego obozu.

Po podpisaniu zawieszenia broni jako jeniec wojenny mógłby wrócić do domu, ale zostaje w Rosji. Prawdopodobnie – brakuje na to dowodów w postaci dokumentów – działa w Gwardii Czerwonej, paramilitarnych oddziałach złożonych z robotników przemysłowych.

Do Niemiec wraca niespełna dwa lata później. Kończy studia, zostaje adwokatem w Kassel, ale nowe Niemcy mu się nie podobają. To całe wyzwolenie seksualne lat 20., ta demokracja za bardzo pachną dekadencją. Freisler marzy więc o narodowym przełomie, tym bardziej że kraj wyniszcza kryzys gospodarczy. Odpowiedzią na te problemy wydaje mu się NSDAP, do której wstępuje już w 1925 r. Błyskawicznie zdobywa uznanie jako obrońca agresywnych nazistowskich bojówkarzy, którzy o nowy ustrój walczą za pomocą pięści, a nie argumentów.

Kiedy NSDAP – partia piwnych stolików i ulicznych awantur – obrasta w struktury i przenosi się do biur w przyzwoitych budynkach, Freisler także awansuje. Najpierw zostaje lokalnym posłem w Prusach, potem wybierają go do Reichstagu. Znowu dobrze wyczuł, gdzie są konfitury.

Czytaj więcej: Hitler zgromadził olbrzymią fortunę. Ile byłaby warta dziś?

Karl Weinrich, poseł pruskiego Landtagu, mówił o swoim koledze, że może był dobrym mówcą, umiał robić wrażenie na masach, ale do innych zadań się nie nadawał. Jego zdaniem był nieodpowiedzialny i miewał zmienne nastroje. Dlatego elity go odrzucały.

Uważano go też za intryganta. Freisler próbował zrzucić z siodła gauleitera Hesji, żeby zająć jego miejsce, ale koledzy się na niego poskarżyli i intryga się nie powiodła.

Był jeszcze jeden powód braku awansu: "czerwona" przeszłość Freislera. Kiedy w 1941 r. Joseph Goebbels proponuje jego kandydaturę na szefa ministerstwa sprawiedliwości, Hitler mówi: "Ten stary bolszewik? Nie". Freisler dostaje stanowisko tylko podsekretarza stanu w resorcie sprawiedliwości. Tak, jest przydatny, nieraz już się sprawdził. Jak choćby w noc długich noży. Gdy w czerwcu 1934 r. Hitler rozprawia się z dowódcami SA, ginie także ostatni kanclerz Republiki Weimarskiej Kurt von Schleicher. Lonny von Schleicher, córka kanclerza, wspomni po latach: – Przy okazji wysłannicy Hitlera zabili też moją matkę, bo była świadkiem. Potem mogli mówić, że ojciec stawiał opór.

I kiedy na biurko Freislera, wówczas już sekretarza stanu, trafiają akta Schleichera zatytułowane "mord polityczny", Freisler mówi, że mają zniknąć, bo to nie był żaden mord, tylko samobójstwo.

Małżeństwo grozi śmiercią

Momentem przełomowym dla niemieckiego sądownictwa ery nazizmu jest pożar Reichstagu w nocy z 27 na 28 lutego 1933 r.

O podpalenie zostaje oskarżony działacz komunistyczny, Holender Marinus van der Lubbe. Sąd Najwyższy skazuje go na śmierć przez zgilotynowanie, ale jego czterech rzekomych wspólników, wobec braku dowodów, uniewinnia. Proces toczy się z udziałem publiczności, w tym dziennikarzy zagranicznych, więc Hitler tym trudniej przełyka porażkę. Taki wyrok oznacza, że niemieckie sądy nie są jeszcze w całości podporządkowane dyktaturze NSDAP i trzeba coś z tym zrobić. Władze III Rzeszy powołują więc sąd specjalny – Trybunał Ludowy (Volksgerichtshof), który ma sądzić przestępstwa polityczne w taki sposób, w jaki życzy sobie władza. Wyroki tego sądu będą ostateczne.

Roland Freisler w mundurze partyjnym NSDAP, 1935 r.
Roland Freisler w mundurze partyjnym NSDAP, 1935 r.

Niemal każdy sprzeciw wobec polityki nazistów Trybunał może uznać za zdradę państwa. Prawo nie chroni już jednostki, ma chronić naród. Freisler postuluje przy tym, żeby śmiercią karać nie tylko zdradę, lecz także sam zamiar popełnienia takiej zbrodni.

Pierwsze posiedzenie Trybunału odbyło się 1 sierpnia 1934 r. Niemcy opanowuje rasistowska gorączka. Ustawa o sterylizacji pozwala pozbawiać zdolności rozrodczych tysiące ludzi. Wkrótce reżim idzie jeszcze dalej – umysłowo chore dzieci, a potem także dorosłych morduje się w specjalnych ośrodkach. Freisler z całą mocą swojej prawniczej argumentacji popiera te eugeniczne zapędy i – niejako przewidując ustawy norymberskie – uznaje, że prawdziwi Niemcy, prawdziwi Aryjczycy nie mogą kalać swojej krwi, wchodząc w związki z ludźmi innych ras. A niestosowanie się do tego to także zdrada państwa.

Nauki u Stalina

Pod koniec lat 30. Freisler, żeby się dokształcić, jedzie do Moskwy, gdzie Stalin rozprawia się ze swoimi rzekomymi przeciwnikami politycznymi. Wśród oficerów Armii Czerwonej trwa krwawa czystka. Freisler z uwagą obserwuje pokazowe procesy i słucha prokuratora Andrieja Wyszynskiego. "Ideologia, jaka kiedykolwiek istniała w tym trockistowskim motłochu, już dawno przepadła i zagubiła się w cuchnącym i obrzydliwym bagnie szpiegostwa. Dla pachołków imperializmu szkoda nawet kuli" – mówi Wyszynski.

Dawny komisarz obozu Roland Freisler bardzo dobrze rozumie tę lekcję i kiedy w 1942 r. obejmie funkcję przewodniczącego Trybunału Ludowego, zaczyna się zwracać do oskarżonych równie kwieciście. Tylko częściej podnosi głos.

Wraz z rozpoczęciem wojny liczba wydawanych przez Trybunał Ludowy wyroków śmierci gwałtownie rośnie. Jeśli w 1936 r. wydano ich 36, to w 1943 r. już 1662. A to oznacza, że na śmierć skazano prawie połowę oskarżonych. Do 1945 r. Trybunał miał zastosować najwyższy wymiar kary wobec 5200 osób. Inne źródła podają, że w czasach, gdy Trybunałowi przewodził Freisler, pomiędzy 1942 a 1944 rokiem, wydano tam łącznie 12 tysięcy wyroków śmierci.

Georg Lindemann zauważał: – Z żelazną konsekwencją Freisler kierował się zasadą: kto nie jest z nami, jest przeciwko nam i trzeba go usunąć. Usunąć do aresztu prewencyjnego, wysłać do obozu koncentracyjnego. Ludzie zaczynali znikać. Wystarczyło podejrzenie.

Freisler chętnie skazuje na gilotynę. Być może, zwyczajem starożytnych, wolałby zmuszać skazańców do wypicia trucizny, ale gilotyna to też bardzo męski sposób kończenia życia – uważa. Albo topór, który stosuje się jeszcze w północnych landach.

Otto Gritschneder, w czasach nazistowskich obrońca w sprawach karnych: "Mieliśmy wrażenie, że był to opętany władzą lubieżnik. Musiał odczuwać wielką rozkosz, gdy patrzył na ludzi drżących ze strachu i skazywał ich na śmierć".

Śmierć grozi Niemcom nawet za słuchanie BBC z Londynu czy Luksemburga. Ludzie mają siedzieć cicho, nie komentować, nie przekazywać sobie informacji, dlatego jeśli ktoś chce się dowiedzieć czegoś poza oficjalną propagandą, zamyka drzwi i okna. Bo ten, kto stanie przed Freislerem w sali Trybunału, praktycznie jest bezbronny.

23 sierpnia 1943 r. Trybunał Ludowy skazuje na śmierć radcę prawnego z Rostoku, bo powiedział w tramwaju, że skoro we Włoszech doszło do przebudowy rządu, to Niemcy powinni zrobić to samo, i że "Führer musi ustąpić, bo zwyciężyć już nie możemy, a nie chcemy spalić się żywcem". Utalentowany pianista Karlrobert Kreiten wieszczy ponuro, że wkrótce "potoczą się głowy nazistów" i także dostaje wyrok śmierci. Podobnie jak krytykująca nazizm Elfriede Scholz, siostra pisarza Ericha Marii Remarque’a. Temu ostatniemu udaje się w porę uciec z kraju.

Zobacz też: "Dyktator". Jak Chaplin wykpił Hitlera

Rozprawa czy przedstawienie?

Procesy, którym przewodniczy Freisler, wyglądają jak przedstawienia teatralne. Scenografią jest wielka sala z długim stołem, popiersiem Hitlera i dwoma pilastrami na tylnej ścianie, między którymi wiszą od sufitu do podłogi czerwone nazistowskie flagi ze swastyką.

Freisler i inni sędziowie wzorem Sądu Rzeszy mają na sobie czerwone togi i birety, ławnicy występują zwykle w mundurach SS lub SA. Gdy przewodniczący wchodzi na salę, jak na komendę wyrzucają ramiona w geście hitlerowskiego pozdrowienia.

Freisler jest mocno łysiejący, ma głęboki dołek w brodzie, ciężkie powieki i opadające kąciki oczu, które sprawiają, że zawsze wygląda na lekko nieprzytomnego. Ale nic bardziej mylnego. Znakomicie zna kodeks karny, żongluje paragrafami, a w miarę jak mówi, coraz bardziej się nakręca. Dowody, niezależnie od ich siły, są bez większego znaczenia. Obrońcy siedzą tak daleko od swoich klientów, że nie mogą się z nimi porozumiewać, a poza tym ich zadaniem jest milczeć, w przeciwnym razie sami trafią do więzienia.

Reinhard Spitzy, referent Hitlera: "To się podobało ludziom podobnym do Himmlera, którzy twierdzili, że właśnie na takich jednostkach można polegać. Ktoś powiedział: »Ludzie o złym sumieniu są jedynymi, którym możemy w pełni zaufać. Będą nam służyć i nie pójdą nigdzie indziej, bo nie mają dokąd«".

Zobacz także: Człowiek, którego nie było. Szpiegowska mistyfikacja II wojny światowej

Hitler to szatan

Freislera nazywają krwawym sędzią. On woli mówić o sobie, że jest politycznym żołnierzem Hitlera i żeby jeszcze bardziej zasłużyć się władzy, postuluje wprowadzenie nowych przepisów, które pozwalałyby skazywać na śmierć niepełnoletnią młodzież, tzw. wczesnych młodocianych przestępców. Na mocy tych przepisów w październiku 1942 r. na śmierć zostaje skazany 17-letni Helmuth Hübener z Hamburga, który usłyszał w radiu BBC, że Niemcy nie tylko manipulują własnym narodem, lecz także przegrywają jako armia. Był tym zszokowany. Zaczął rozrzucać ulotki z tymi informacjami, ale doniósł na niego kolega z pracy i Hübener został ścięty na gilotynie.

Gdy Hamburg wstrzymuje oddech, w Monachium działa już inna grupa młodzieży z tamtejszego uniwersytetu, która zakłada antynazistowską organizację pod nazwą Biała Róża. Hans Scholl należał kiedyś do Hitlerjugend, był na froncie wschodnim, wrócił pozbawiony złudzeń. Razem z siostrą, Sophie Scholl, i kolegami – Willim Grafem, Christophem Probstem i Alexandrem Schmorellem – zaczyna prowadzić akcję, która miałaby uświadomić Niemcom, jaka jest rzeczywista sytuacja. Na murach miast malują hasła: "Precz z Hitlerem" i wieszają plakaty nawołujące do oporu przeciwko reżimowi. "Każde słowo wychodzące z ust Hitlera jest kłamstwem" – głoszą rozrzucane przez nich ulotki. "Kiedy Hitler mówi »pokój«, myśli o wojnie, a kiedy w występny sposób wzywa imię Wszechmogącego – myśli o mocy złego i wzywa szatana".

Na Białą Różę donosi uczelniany woźny. Hans, Sophie i Christoph zostają aresztowani 18 lutego 1943 r. jako pierwsi. Cztery dni później stają przed obliczem Freislera, głównego inkwizytora narodowego socjalizmu.

Członkowie grupy Biała Róża: rodzeństwo Hans i Sophie Schollowie oraz Christoph Probst. Zostali skazani na karę śmierci, wyrok wykonano 22 lutego 1943 r. w Monachium
Członkowie grupy Biała Róża: rodzeństwo Hans i Sophie Schollowie oraz Christoph Probst. Zostali skazani na karę śmierci, wyrok wykonano 22 lutego 1943 r. w Monachium

– Nie mam przy sobie kodeksu... – wrzeszczy podczas rozprawy Freisler, więc sędzia siedzący obok podaje mu kodeks. Freisler jednak teatralnie rzuca go na stół, kodeks ślizga się po blacie i spada na ziemię, a przewodniczący triumfalnie kończy zdanie: – ... ale nie jest mi potrzebny, bo tu przemawia naród! I tak wydamy wyrok!

Nie komentuje jednak śmiałego wystąpienia Sophie, która mówi: "Powiedzieliśmy głośno to, o czym tysiące innych ludzi myśli".

Freisler krzyczy tylko na Hansa (który chce obronić kolegę), żeby się zamknął, jeśli nie mówi we własnej sprawie.

Orzeczenie zapada już po kilku godzinach rozprawy. Sophie i Hans Schollowie oraz Christoph Probst zostają skazani na śmierć przez zgilotynowanie. Wyrok zostaje wykonany jeszcze tego samego dnia. Śmierć nie omija także pozostałych członków Białej Róży. Schmorell i Kurt Huber giną w lipcu 1943 roku, a Willi Graf w październiku.

Freisler pracuje bardzo wydajnie. Bilans roku 1944 to 2100 wyroków śmierci, około sześciu dziennie. Szczególnie lubi sprawy, które wśród opinii publicznej odbijają się głośnym echem, dlatego – gdy przychodzi czas – nie ma wątpliwości, że to on będzie sądził oficerów oskarżonych o spisek w Wilczym Szańcu.

Nieosądzone zbrodnie

3 lutego 1945 r., poranek. Niebo jest jasne, bezchmurne.

Freisler planuje, że tego dnia przekaże w ręce kata kilku kolejnych oficerów. Ale o godz. 10.30 w Berlinie zaczynają wyć syreny alarmowe. 10 minut później nad miasto nadlatują amerykańskie bombowce i rozprawa zostaje przerwana. Freisler opuszcza salę, ale przypomina sobie, że zostawił tam jeszcze akta procesowe, więc wraca i w tym momencie na budynek Trybunału Ludowego spadają bomby. Nie tylko zapalające, lecz także burzące, które wpadają aż do piwnic, gdzie wybuchają i niszczą całe domy.

Gdy go znajdują o godz. 11.08, ma pękniętą czaszkę. Nie żyje. Oberwał belką z rozwalonego bombą sufitu.

Lindemann: – Jestem przekonany, że gdyby nie zginął, walczyłby ramię w ramię z Hitlerem do końca, nie wyobrażam sobie, żeby próbował gdziekolwiek uciekać.

Marion Freisler, wdowa po Rolandzie Freislerze, dostawała aż do śmierci wysoką rentę po mężu, zmarła 21 stycznia 1997 r. w Monachium.

]]>
Marta Grzywacz
urn:uuid:c0ee8aff-1571-4359-84e4-394a3ff9edfc Thu, 24 Jul 2025 11:28:42 +0200 Leni Riefenstahl. "Narcystyczna, przekonana o swym geniuszu walczyła ze społeczeństwem" Pytana o przeszłość i najważniejszy film w jej życiu Leni Riefenstahl lubiła przekonywać, że jest nim fantastyczne "Błękitne światło" z 1932 r., które wyreżyserowała i w którym zagrała główną rolę. https://www.newsweek.pl/historia/leni-riefenstahl-narcystyczna-przekonana-o-swym-geniuszu-walczyla-ze-spoleczenstwem/0emy9v8 Adolf Hitler i Leni Riefenstahl na dorocznym wiecu partii nazistowskiej w Norymberdze, wrzesień 1934 r. Dziękujemy, że jesteś z nami! Pytana o przeszłość i najważniejszy film w jej życiu Leni Riefenstahl lubiła przekonywać, że jest nim fantastyczne "Błękitne światło" z 1932 r., które wyreżyserowała i w którym zagrała główną rolę.

Dziękujemy, że jesteś z nami!
Dziękujemy, że jesteś z nami!

W swoich wyobrażeniach lubiła utożsamiać się z główną bohaterką – żyjącą na obrzeżach alpejskiej wsi tajemniczą dziewczyną, która jako jedyna zna drogę do ukrytych w górach drogocennych niebieskich kryształów. "»Błękitne światło« mówiło o moim własnym losie – wyznawała w pisanych przez ponad dekadę pamiętnikach.

– Junta, żyjąca w świecie marzeń, prześladowana i wypędzona przez własną społeczność, umiera, gdy zostają zniszczone jej ideały. W filmie owe ideały symbolizują migotliwe górskie kryształy. Aż do początku lata 1932 r. ja także żyłam w świecie marzeń, ignorując twardą rzeczywistość swojej epoki, nie rozumiejąc takich wydarzeń jak wojna światowa i jej dramatyczne pokłosie".

Takie domniemane prześnienie wszystkich tragedii nazizmu było dla reżyserki wygodne. Robiąc z siebie naiwną dziewczynę, nie musiała brać odpowiedzialności za to, co robiła i widziała. Z tych mitycznych, rozświetlonych błękitnym światłem szczytów sprowadza ją na ziemię niemiecki reżyser Andres Veiel. Jego dokument "Riefenstahl" można właśnie oglądać w ramach dostępu na festiwalu Millennium Docs Against Gravity.

Veiel sięga do przepastnego archiwum reżyserki. Od pierwszych scen zwraca uwagę widza na to, że wśród tysięcy taśm, negatywów i zdjęć niektóre są starannie posegregowane, oznaczone, inne chaotycznie porozrzucane. "Aby zapamiętać niektóre rzeczy, inne muszą zostać zapomniane" – uprzedza Veiel.

Na archiwalnych ujęciach widać, z jaką fascynacją Riefenstahl komponuje kadry, jak zgrywa marsz stalowych hełmów z orkiestralną muzyką, z jakim zaangażowaniem planuje pracę operatorów (zjazd NSDAP w Norymberdze filmowało 120 osób!). Po latach autorka "Triumfu woli" (1935) oraz "Olimpiady" (1938) próbowała się zasłaniać naiwnością. To nieuświadomienie polityczne – przekonywała w telewizyjnych i prasowych wywiadach – sprawiło, że podjęła się pracy dla nazistów. Lubiła przy tym przyznawać, że gdyby podobne zlecenie złożyli Roosevelt lub Stalin, to dla nich również kręciłaby najlepiej, jak potrafiła. kluczy do jej biografii Veiel szuka jednak głównie w rodzinie i w jej kontaktach z mężczyznami. Ojciec Riefenstahl mógłby być postacią z "Białej wstążki" Michaela Hanekego – oschły, wyzbyty emocji, powtarzający młodej dziewczynie, że wolałby, aby urodziła się chłopcem. W pierwszych wersjach spisywanych po latach wspomnień reżyserka opisywała, jak uczył ją pływać – kiedy miała zaledwie kilka lat, uszył jej lichy kapok i bez słowa cisnął nią do wody. To być może tej męskiej akceptacji będzie potem szukała u czołowych nazistów: Hitlera, Goebbelsa i Speera (ten ostatni po wyjściu z więzienia zostanie jej wieloletnim przyjacielem i doradcą przy kolejnych kontraktach zawieranych z wydawcami).

Ale najbliższym jej człowiekiem zostanie młodszy o 40 lat Horst Kettner – życiowy partner (od 1967 r.), asystent i obrońca przed medialnym światem.

A z tym do końca życia Leni Riefenstahl będzie toczyła pojedynek. Narcystyczna, łaknąca uwagi i przekonana o swoim geniuszu wejdzie właściwie w spór z całym niemieckim społeczeństwem. Momentem kluczowym jest przywoływany przez Veiela odcinek popularnego talk-show "Je später der Abend" 1976 r. Reżyserka zostaje w nim skonfrontowana z działaczką związkową Elfriede Kretschmer przekonaną o tym, że społeczeństwo niemieckie doskonale wiedziało, co robią w podbitych krajach naziści. Podczas rozmowy Riefenstahl jest na skraju wybuchu, podniesionym głosem przekonuje, że w Hitlera wierzyło "90 proc. Niemców".

Riefenstahl sama musiała wiedzieć, jak wyglądały realia II wojny światowej. W 1939 r. naziści wysłali ją, aby kręciła przebieg kampanii wrześniowej w Polsce. Odwiedziła wtedy między innymi Końskie, według niektórych zeznań mogła nawet przyczynić się do śmierci pracujących na rynku miasteczka więźniów. Choć na własne życzenie oddelegowano ją z frontu, w 1940 r. wzięła się do kręcenia adaptacji ulubionej opery Hitlera. Aby to zrobić, na plan sprowadzono kilkudziesięciu statystów – głównie romskich dzieci z pobliskiego obozu koncentracyjnego.

Oglądając film Veiela, trudno jednak nie nabrać wrażenia, że reżyserka była dla niemieckiego społeczeństwa lat 70. postacią szalenie wygodną. Duża część Niemców wciąż podzielała jej poglądy, ale musiała się z tym kryć. Riefenstahl wyrażała je głośno i zbierała krytykę. Świadczą o tym listy i zapiski rozmów telefonicznych, które przez lata odbywała. "Proszę się nie dawać. Wszyscy jesteśmy z panią" – mówili do słuchawki nieznani jej ludzie.

Pod koniec życia (artystka przeżyła 101 lat) prosi Kettnera, aby nagrał ją ostatni raz. W górach idą nad wodospad, na reżyserkę pada jak w 1932 r. jeszcze raz błękitne światło. W tle słychać jedną z rozmów telefonicznych, które przez lata prowadziła. "Tak – Riefenstahl potakuje swojemu rozmówcy. – Niemcy przeznaczone są do wielkości".

]]>
Jakub Korus
urn:uuid:0873caa7-5798-4e94-aa6e-f11e00319d80 Tue, 22 Jul 2025 07:00:00 +0200 Widzieliśmy "Naszych chłopców". Zarzuty prawicy są absurdalne Pierwsze słowo, jakie nasuwa się po obejrzeniu wystawy "Nasi chłopcy" to rzetelność. Pokazywana w gdańskim ratuszu wystawa nie powstała po to, by prowokować, stawiać mocne, słabo ugruntowane publicystyczne tezy, ale by maksymalnie rzetelnie pokazać historię mieszkańców Pomorza Gdańskiego, którzy, choć najczęściej nie czuli się ani Niemcami, ani nazistami w trakcie II światowej poza nielicznymi wyjątkami wbrew własnej woli trafili do Wehrmachtu i na różne fronty toczonej przez Hitlera wojny. https://www.newsweek.pl/polska/polityka/widzielismy-naszych-chlopcow-zarzuty-prawicy-sa-absurdalne/vbjwtcn Wystawa "Nasi chłopcy" w Muzeum Gdańska, 15.07.2025. Dziękujemy, że z nami jesteś! "Stan Wyjątkowy". Duda ułaskawia Bąkiewicza. Nawrocki pozbywa się Czarnka. Sikorski skarży się papieżowi na biskupów Wystawa "Nasi chłopcy" w Muzeum Gdańska, 15.07.2025 Pierwsze słowo, jakie nasuwa się po obejrzeniu wystawy "Nasi chłopcy" to rzetelność. Pokazywana w gdańskim ratuszu wystawa nie powstała po to, by prowokować, stawiać mocne, słabo ugruntowane publicystyczne tezy, ale by maksymalnie rzetelnie pokazać historię mieszkańców Pomorza Gdańskiego, którzy, choć najczęściej nie czuli się ani Niemcami, ani nazistami w trakcie II światowej poza nielicznymi wyjątkami wbrew własnej woli trafili do Wehrmachtu i na różne fronty toczonej przez Hitlera wojny.

Dziękujemy, że z nami jesteś!
Dziękujemy, że z nami jesteś!

Wystawa pokazuje całą wojenną drogę podobnych osób. Od wciągnięcia na niemiecką listę narodowościową i wcielenia do niemieckiego wojska, przez udział w wojnie, próby dezercji i przyłączenia się do walki przeciw III Rzeszy czy to w szeregach partyzantki działającej na terenie ziem polskich czy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, po powojenny wstyd i milczenie.

Każde stwierdzenie jest tu poparte dokumentami, eksponatami i relacjami świadków. Twórcy wystawy dokładają wszelkich starań, by przedstawić historię, o której mówią w całej jej złożoności i w możliwie szerokim kontekście – tak by odróżnić pojedyncze, niereprezentatywne przypadki od ogólnych tendencji.

Zarzuty prawicy są zupełnie nieuzasadnione

Na wystawie nie ma niczego, co by uzasadniałoby polityczną awanturę, jaką rozpętali wokół niej liderzy opinii prawicy. W ich zarzutach najczęściej wraca cytat z jednej z planszy, mówiący o "ekscytacji" jaką w nowych rekrutach do Wehrmachtu wywoływała "możliwość zobaczenia nieznanych dotąd miejsc". Tylko czy to naprawdę tak kontrowersyjne stwierdzenie? Czy młody chłopak wkraczający dopiero w dorosłość całe życie mieszkający w jednej kociewskiej wiosce wśród różnych emocji, jakie odczuwał przy okazji wcielenia do Wehrmachtu, nie mógł też odczuwać ekscytacji?

Wbrew zarzutom prawicy wystawa wcale nie sugeruje, że to była dominująca emocja, a nazistowskie Niemcy oferowali młodym mieszkańcom Pomorza możliwość wojennej przygody. Na tej samej planszy o nowych rekrutach do niemieckiego wojska czytamy też o innych emocjach: strachu i przygnębieniu. Dwa kroki dalej znajdziemy planszę, gdzie przeczytamy o polskich pieśniach religijnych, jakie rodziny rekrutów śpiewały, odprowadzając bliskich na pociąg zabierający przyszłych żołnierzy do miejsca służby – co niemieckie władze traktowały jako kłopotliwą manifestację patriotyczną.

Wystawa jednoznacznie pokazuje, że większość przedwojennych obywateli polskich z Pomorza trafiała do niemieckiej armii pod przymusem. Przypomina, że polscy obywatele służący w takich miejscach jak Francja nawiązywali kontakt z miejscowym ruchem oporu i pomagali w jego działalności. Opowiada też historie ucieczek i ryzyka, z jakim się one wiązały – nie tylko dla dezerterów, ale także dla ich rodzin. Poznajemy np. historię Edmunda Tyborskiego z kaszubskiej wsi Swornegacie – dziś w powiecie chojnickim – który po nieudanej próbie ucieczki do lasu i przyłączenia się antyniemieckiej partyzantki został schwytany przez Niemców, skazany na karę śmierci i stracony przez zgilotynowanie w Kolonii. W ramach odwetu cała jego rodzina, łącznie z kilkuletnim rodzeństwem, została wywieziona do obozu w Potulicach.

Wbrew temu, co sugerują jej prawicowi krytycy, wystawa w żaden sposób nie rozmywa też odpowiedzialności Niemiec za zbrodnie II wojny światowej. Narracja wystawy zaczyna się od opowieści o niemieckim terrorze, wymierzonym w polską ludność Pomorza Gdańskiego, jaki zaczął się w momencie, gdy tereny zostały zajęte przez niemieckie wojsko w 1939 r. Terror jest podstawową metodą rządzenia wcielonymi do Rzeszy terenami. Wielu ich mieszkańców staje przed dramatycznymi wyborami: wpisanie się na niemiecką listę narodowościową albo służba w niemieckim wojsku lub represje wymierzone w całą rodzinę.

"Stan Wyjątkowy". Duda ułaskawia Bąkiewicza. Nawrocki pozbywa się Czarnka. Sikorski skarży się papieżowi na biskupów

Czy możemy już o tym poważnie porozmawiać?

Dużą część wystawy zajmują powojenne losy jej bohaterów, to w jaki sposób ich doświadczenie przez lata nie mogło zostać wyartykułowane w sferze publicznej najpierw PRL, a następnie III RP. Poznajemy historie niszczonych niemieckich odznaczeń, relacji przekazywanych w wąskim rodzinnym kręgu, oficjalnych życiorysów, "gubiących" niewygodne lata w niemieckiej służbie. Jako przykład wystawa przywołuje Tony’ego Halika – podróżnika i osobowość telewizyjną, autora popularnego programu "Pieprz i wanilia". Halik przez całe życie utrzymywał, że w czasie wojny przez Rumunię przedostał się na Zachód, gdzie dołączył do Polskich Sił Zbrojnych. Tak naprawdę został jednak wcielony do Wehrmachtu i skierowany do Francji, gdzie zdezerterował, przyłączając się początkowo do francuskiego ruchu oporu.

Na wystawie pojawia się też sprawa "dziadka z Wehrmachtu" – którego w trakcie kampanii prezydenckiej w 2005 r. wyciągnął Tuskowi Jacek Kurski, co mogło przyczynić się do przegrania przez kandydata PO wyborów. Autorzy wystawy stawiają tezę, że to sprawa dziadka Tuska po raz pierwszy zwróciła uwagę mieszkańcom pozostałej części Polski na to, jak skomplikowane potrafiły być wojenne losy mieszkańców polskich terenów wcielonych do Rzeszy – Pomorza, Śląska, części Wielkopolski. W sumie, jak wyliczają autorzy wystawy, w latach 1941-1945 do niemieckiej armii mogło trafić nawet ok. 500 tys. dawnych obywateli Polski. Narrację wystawy kończy pytanie: czy w ciągu prawie 20 lat, jakie minęły od awantury o "dziadka z Wehrmachtu", jako wspólnota, dojrzeliśmy do tego, by w końcu na poważnie porozmawiać o losach ok. 500 tys. naszych rodaków bez zmieniania tego w polityczną nawalankę?

Wystawa
Wystawa "Nasi chłopcy" w Muzeum Gdańska, 15.07.2025

Polska pamięć może pomieścić też te historie

To, co dzieje się wokół wystawy, pokazuje, że nie do końca, a przynajmniej, że do tej rozmowy nie jest gotowa polska prawica. Na awanturę o dziadka Tuska Jerzy Pilch odpowiedział felietonem, w którym pisał:

W prawie każdej […] polskiej rodzinie żyjącej na Mazurach, Pomorzu, Kaszubach, Wielkopolsce, na Śląsku Górnym, Dolnym i Cieszyńskim znajdzie się jakaś czarna niemiecka owca, wujek, co służył w Wehrmachcie, dziadek, co był w pruskim wojsku, ciotka, co za Niemca się wydała, małolat, co był w Hitlerjugend, w najlepszym razie kuzyn, co synowi dał wpierw Helmut, a po wojnie go przechrzcił, niekoniecznie nawet, na Bolesława.

Znalezienie kogoś na tych terenach, komu nie można wygrzebać w historii rodzinnej niemieckiego śladu, jest praktycznie niepodobieństwem. Słowem, jak się chce znaleźć kogoś genem germańskim czy skazą germańską nieobciążonego – trzeba szukać w dawnej Guberni. Jak się chce na przykład, by prezydent polski miał wszystkich przodków – pod względem germańskich na ich życiorysach plam – nieskazitelnych, powinien się wywodzić – i w ustawodawstwie należy taki punkt wprowadzić – z terenów określanych przez Adolfa Hitlera Generalną Gubernią.

Można powiedzieć, że 20 lat później prawica nie tylko domaga się prezydenta nieobciążonego "niemiecką skazą", ale i wolną od niej historycznej pamięci – i żadnej innej. Innymi słowy, oczekuje, by pamięć Generalnej Guberni przyjęła cała Polska. Prawicowi liderzy opinii – ale też basujący im Władysław Kosiniak-Kamysz czy takie instytucje jak Muzeum Powstania Warszawskiego – zachowują się jakby samo opowiedzenie historii, jaką przedstawia gdańska wystawa, w jakiś sposób umniejszało historię polskiego oporu przeciw Hitlerowi, cierpienia polskiej ludności poddanej nazistowskiemu terrorowi – choć wystawa sporo miejsca poświęca temu, jak wyglądał on na Pomorzu – czy polskie bohaterstwo czasów wojny. W bardziej paranoicznych rejonach prawicowego komentariatu nakręcana jest histeria, że takie wystawy jak "Nasi chłopcy" służą temu, by Niemcy nie wypłacały nam reparacji, a Żydzi mogli nas obarczyć odpowiedzialnością za hitlerowskie zbrodnie.

Tymczasem polska pamięć naprawdę może pomieścić całą polską bogatą historię, w całym jej skomplikowaniu. Bez śląskiej czy pomorskiej pamięci II wojny światowej nasza historyczna pamięć będzie uboższa, niepełna, okaleczona. Jej publiczna artykulacja naprawdę niczego nie odbiera polskim bohaterom walki z nazistowskimi Niemcami. Dobrze, że gdańska wystawa podejmuje tę historię, opór przeciw niej tylko pokazuje, jak jest potrzebna.

]]>
Jakub Majmurek
urn:uuid:c7e0b0de-b383-4153-87ba-555ac283c206 Sun, 13 Jul 2025 08:15:00 +0200 Narodowy bohater okrył się hańbą. To najbardziej wstydliwy epizod w historii Francji W lipcu 1945 r. przed paryskim sądem stanął oskarżony o zdradę stanu niemal 90-letni marszałek Philippe Pétain. Jego proces rozpalił namiętności największe od czasów rewolucji francuskiej – jedni uważali go za najgorszego ze zdrajców, inni za zbawcę ojczyzny. Nawet skazujący wyrok nie przeciął tego sporu. https://www.newsweek.pl/historia/narodowy-bohater-okryl-sie-hanba-to-najbardziej-wstydliwy-epizod-w-historii-francji/4wm7k12 Konny portret marszałka Philippe'a Petaina z 1918 r. Dziękujemy, że jesteś z nami! Marszałek Henri Philippe Pétain, 10 grudnia 1931 r. Dowódcy aliantów w I wojnie światowej. Od lewej: marszałkowie Francji Henri Philippe Pétain; Joseph Joffre; Ferdinand Foch; brytyjski marszałek polny sir Douglas Haig; amerykański generał John J. Pershing. W lipcu 1945 r. przed paryskim sądem stanął oskarżony o zdradę stanu niemal 90-letni marszałek Philippe Pétain. Jego proces rozpalił namiętności największe od czasów rewolucji francuskiej – jedni uważali go za najgorszego ze zdrajców, inni za zbawcę ojczyzny. Nawet skazujący wyrok nie przeciął tego sporu.

Dziękujemy, że jesteś z nami!
Dziękujemy, że jesteś z nami!

Na wyspę Yeu płynie się promem z kontynentalnej Francji pół godziny. Po pokonaniu niedużego odcinka Oceanu Atlantyckiego i wylądowaniu w Port-Joinville trzeba wejść w głąb niskiej zabudowy białych domów i ruszyć w stronę cmentarza miejskiego. To kilkanaście minut spaceru. Tam znajduje się grób największego zdrajcy w dziejach Francji, symbolu kolaboracji z III Rzeszą, człowieka, który był bohaterem I wojny światowej, a skończył zesłany na niewielką wyspę, gdzie zmarł w 1951 r. w imponującym wieku 95 lat. Jego grób jest wciśnięty niemal w mur cmentarza, łatwo go przeoczyć. W oczy rzuca się raczej stojący na środku nekropolii pomnik poległych w I wojnie światowej. Większość turystów nie ma pojęcia, że lokalny cmentarz skrywa najbardziej wstydliwy epizod w historii Francji.

Pétain był więziony w XIX-wiecznym forcie wojskowym na obrzeżach Port-Joinville, ale pod koniec życia, ze względu na stan zdrowia, przeniesiony został do mieszkania na Rue Gabriel Guist’hau, gdzie kilka tygodni później zmarł. Nie było mu dane zostać, tak jak tego pragnął, pochowanym na cmentarzu wojennym w Douaumont, gdzie znajdują się mogiły kilkunastu tysięcy francuskich żołnierzy poległych pod Verdun oraz monumentalne ossuarium z prochami 130 tys. ofiar tej potwornej rzezi. Pétain na zawsze ma pozostać na wyspie Yeu, a jego grób z prostą białą płytą i krzyżem oraz jedynymi słowami: "Phlippe Pétain. Maréchal de France" – ukryty i nieodwiedzany. Napis "Marszałek Francji" jest nieco mylący, bo po wyroku sądu w 1945 r. zdegradowano go do stopnia szeregowca.

Marszałek Henri Philippe Pétain, 10 grudnia 1931 r.
Marszałek Henri Philippe Pétain, 10 grudnia 1931 r.

W 1973 r. grupa desperatów wykradła z cmentarza trumnę z przeklętym marszałkiem i zażądała od prezydenta Georges’a Pompidou, by pochować bohatera w Douaumont. Po kilku dniach policja znalazła uprowadzoną trumnę w podparyskim garażu i Pétain znów udał się na wyspę Yeu, tym razem helikopterem, a nie na okręcie, jak w 1945 r.

Ojciec i zbawiciel narodu

Urodzony w 1856 r. w chłopskiej rodzinie, bardzo religijny chłopiec pierwszy wielki wstrząs przeżył jako 14-latek, gdy upokorzona Francja kapitulowała przed Prusakami pod Sedanem, a w niewoli znalazł się sam cesarz Napoleon III. Cesarstwo skonało w zawstydzającej agonii i narodziła się Trzecia Republika Francuska, która przetrwała dokładnie 70 lat, by paść trupem pod naporem hitlerowskiej armii. W 1940 r. sztylet w serce wbił jej właśnie ów chłopiec ze wsi Cauchy-à-la-Tour, wówczas marszałek Francji. Zgromadzenie Narodowe wyznaczyło go na przywódcę państwa, który podpisał z Hitlerem zawieszenie broni. Niemcy objęli okupacją całą północną i zachodnią Francję, zostawiając na południu twór udający suwerenne państwo. Na jego czele stanął Pétain uważany przez wielu rodaków, a także przez siebie samego, za ojca i zbawiciela narodu.

Jego kariera w armii rozwijała się powoli (pułkownikiem został dopiero po pięćdziesiątce), wykładał w szkołach wojskowych, nie afiszował się z poglądami, choć był konserwatystą – jak miażdżąca większość armii – a w czasie afery Dreyfusa nie zajął stanowiska w tym największym skandalu politycznym i antysemickim ówczesnej Francji. Jednocześnie wiadomo, że był przeciw procesowi rehabilitacyjnemu żydowskiego oficera, bo ten – winny czy niewinny, nieważne – zszargał dobre imię armii. Pétain potrafił być modelowym hipokrytą.

Z jednej strony nie przejawiał geniuszu wojskowego, z drugiej jednak miał rewolucyjne poglądy na taktykę wojenną. Mianowicie stał się fanatycznym orędownikiem zmasowanego, koncentrycznego ognia artyleryjskiego, który miał torować drogę postępom piechoty. To było szokujące, bo we francuskiej armii wciąż dominowała wizja malowniczych szarż kawalerii i marszów tyralierą z rozwiniętymi sztandarami. Z jednej strony był wizjonerem, przewidującym, że przyszła wojna będzie pozycyjna z nawałnicami artyleryjskimi, z drugiej wyznawał prymat działań defensywnych nad atakiem, podczas gdy francuska armia dyszała żądzą rewanżu za hańbę 1870 r. i tworzyła kolejne plany ofensywne. Przywiązanie Pétaina do obrony zamiast ataku spowodowało, że stał się w przyszłości ojcem duchowym Linii Maginota. Ale że zazwyczaj nie szedł na całość, to sprzeciwił się jej poprowadzeniu aż do wybrzeża wzdłuż granicy belgijskiej, co skończyło się dla Francuzów tragicznie, bo w 1940 r. Niemcy najzwyczajniej Linię Maginota obeszli.

W 1911 r. Pétain został dowódcą 33 Pułku Piechoty w Arras i tam poznał podporucznika. Przez kolejne kilkadziesiąt lat ich drogi będą się przecinały, aż wreszcie staną się wrogami, choć to Charles de Gaulle sprawi, że wyrok śmierci na Pétainie nie zostanie wykonany, a staruszek zdrajca wyląduje na wyspie Yeu.

W przededniu wybuchu I wojny światowej pułkownik Pétain, bez widoków na nominację generalską, szykował się już do emerytury i osiedlenia w wiejskim domu, gdy nagle Gavrilo Princip oddał w Sarajewie strzały do arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i Pétain okazał się potrzebny armii. Być może kariera na froncie I wojny światowej jest odpowiedzią na pytanie, czemu Pétain poszedł na układ z Hitlerem. W przeciwieństwie do najważniejszych dowódców nie szafował życiem żołnierzy, nie chciał posyłać oddziałów do bezsensownych ataków na cekaemy, a wśród aroganckiej generalicji wyróżniał się tym, że dbał nie tylko o życie, ale nawet o żywność i lekarstwa dla szeregowców, czym nie zawracali sobie głowy Ferdinand Foch i Joseph Joffre, spiżowi bohaterowie I wojny.

To, że w maju 1917 r. Pétain został wodzem naczelnym, zawdzięczał swojej ostrożności na granicy asekuranctwa i przywiązaniu do defensywy zamiast "parcia naprzód, za wszelką cenę". Armia była wycieńczona, rząd zniecierpliwiony brakiem przełomu na froncie, a społeczeństwo zmęczone i wściekłe. Wszyscy mieli dość bezsensownego wykrwawiania się, a maniackie pragnienie kolejnych "rozstrzygających ofensyw", jakie przejawiał szef sztabu generalnego Robert Nivelle, spowodowało, że Pétain ze swoim "defetyzmem" okazał się najlepszym wyborem. Ta jego ostrożność spowodowała, że stał się doskonałym obrońcą Verdun, które Niemcy koniecznie chcieli zdobyć. Skupienie się na takich sprawach, jak umacnianie terenu, transport, zaopatrzenie wojska w amunicję, prowiant i medykamenty, zamiast szarżowania po wieczną chwałę z okrzykiem "Vive la France!", spowodowały, że Niemcy powybijali sobie na armii Pétaina zęby.

Pétain jednak doprowadzał wszystkich do szału swoim pesymizmem. Gdy wiosną 1918 r. nastąpiła wielka "ofensywa Ludendorffa", nie powstrzymał się przed głośnym mówieniem, że Niemcy najpierw pokonają wojska brytyjskie, a później francuskie. To także ten pesymizm i brak wiary w zwycięstwo sprawiły, że szybko zaniechał oporu przeciw Niemcom w 1940 r.

W międzywojniu Pétain pławił się w sławie, brylował i zaszczycał swoją obecnością rozliczne wydarzenia. W 1934 r. został ministrem wojny, a rok później przyjechał wraz z ministrem spraw zagranicznych Pierre’em Lavalem do Warszawy na pogrzeb Józefa Piłsudskiego. To właśnie z Lavalem, wówczas byłym i zarazem przyszłym premierem Republiki Francuskiej, już za kilka lat mieli stworzyć kolaboracyjne Państwo Francuskie (L’État francais), które znamy jako Francję Vichy. Tyle że po wojnie Laval nie uniknął wykonania kary śmierci. Cała historia Vichy i kabaretowych prób zachowania państwowości francuskiej sprowadza się do politycznych małżeństw i rozwodów Pétaina z Lavalem.

Pétain czy de Gaulle

Wybuch II wojny światowej zastał Pétaina w Hiszpanii generała Franco, gdzie był ambasadorem. Wezwany do Paryża 84-latek objął tekę wicepremiera i od razu zaangażował się po stronie tych, którzy chcieli nie walki, ale rozejmu z Hitlerem. W obliczu sromotnej klęski w 1940 r. zderzyły się dwie wizje Francji – Pétaina i de Gaulle’a, których emanacjami były przemowy radiowe obu wojskowych. Pétain, gęsto faszerując swój tekst zdaniami o honorze, bohaterstwie, podziwie dla odwagi żołnierzy i swoim poświęceniu dla Francji, zapowiedział przerwanie walki z armią III Rzeszy, czyli de facto poddanie się. Następnego dnia de Gaulle z Londynu na falach BBC zapowiedział dalszą walkę i ostateczne zwycięstwo. Francuzi stanęli przed jasnym wyborem i większość z ulgą wybrała Pétaina.

Dowódcy aliantów w I wojnie światowej. Od lewej: marszałkowie Francji Henri Philippe Pétain; Joseph Joffre; Ferdinand Foch; brytyjski marszałek polny sir Douglas Haig; amerykański generał John J. Pershing.
Dowódcy aliantów w I wojnie światowej. Od lewej: marszałkowie Francji Henri Philippe Pétain; Joseph Joffre; Ferdinand Foch; brytyjski marszałek polny sir Douglas Haig; amerykański generał John J. Pershing.

We Francji Vichy triada "Praca, Rodzina, Ojczyzna" zastąpiła hasło "Wolność, Równość, Braterstwo", bombastyczna "Rewolucja Narodowa" zaś idee republikańskie. Propaganda Vichy zrobiła z Pétaina zesłanego przez niebiosa zbawcę Francji, męża opatrznościowego, rozkręcając kult jednostki z operetkowym rozmachem. Choć do śmiechu nie było Żydom, do których wyłapywania i odsyłania do niemieckich obozów zabrały się władze Vichy. I to w sposób nadgorliwy. Przyłożenie ręki do Zagłady przez służby marionetkowego państwa, gdzie tak naprawdę nic ważnego nie mogło się zdarzyć bez zgody Hitlera, jest najczarniejszą kartą w dziejach Vichy.

"Składam moją osobę w ofierze Francji"

Kult marszałka był jednak autentyczny, a nie tylko wykreowany: Francuzi naprawdę uważali Pétaina za tego, kto ocalił ojczyznę. Mimo że walczyła Wolna Francja de Gaulle’a, że krzepł ruch oporu, to starzec na pasku Hitlera nadal był dla rodaków przede wszystkim bohaterem spod Verdun i człowiekiem, który uratował Francję.

Francję Vichy tworzyło dwóch ludzi: Pétain, który zawsze był wojskowym, ale nigdy prawdziwym politykiem, oraz Laval, który był politykiem z bogatym życiorysem. Między Pétainem a Lavalem zgrzytało z powodów ambicjonalnych i osobistych. Laval traktował starego marszałka z wyraźnym lekceważeniem, ale sam stał się jedynie wykonawcą poleceń Niemców i realizatorem "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" przy całkowitej bierności Pétaina. W ciągu trzech lat Francja Vichy wydała Niemcom na śmierć kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Mimo że to Laval organizował eksterminację, to Pétain nie przeciwstawił się jej, a więc milcząco popierał.

Pétainowi zdawało się, że jest kimś więcej niż tylko pacynką Hitlera, że może być dla Führera równorzędnym graczem, a Francja wciąż jest potęgą kolonialną. Tymczasem Rzesza potrzebowała Francuzów wyłącznie jako siły roboczej i producentów żywności, a nie partnerów w czymkolwiek. Francuscy jeńcy i robotnicy w Rzeszy – to miał być wkład kraju rządzonego przez Pétaina we wspólne "budowanie Europy".

Vichy obejmowała południową Francję, ale także rządziła w północnej Afryce, gdzie stacjonowały jej wojska. Amerykanie postanowili zaatakować je w Oranie, Algierze i Casablance, ale Vichy tak naprawdę już od 1940 r. toczyła walki z Brytyjczykami, będąc w istocie militarnym sojusznikiem Hitlera. Z pewnością pamiętacie "Casablancę" z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, a w tym filmie kapitana policji Renaulta, który na końcu postanawia przejść na stronę Wolnych Francuzów. Budzący sympatię Renault jest właśnie przedstawicielem rządu Pétaina w tym marokańskim mieście, ale transfery z wojska i policji Vichy na stronę aliantów wcale nie były częste.

W listopadzie 1942 r. Niemcy zlikwidowali Wolną Strefę, wkraczając do kieszonkowego imperium, i nastała okupacja całego europejskiego terytorium Francji. Fasadowa niezależność L’État francais przestała istnieć, a podległa Pétainowi potężna flota samozatopiła się w Tulonie, aby nie zostać przejęta przez III Rzeszę, ale też nie dołączyć do aliantów. Ten teatralny gest doskonale pokazuje całą politykę nieudolnego balansowania w wykonaniu Pétaina: jak kolaborować, żeby zachować pozory cnoty i udawać, że jest się szlachetnym.

Francja Vichy nie miała już armii, marynarki, nawet terytorium i w zasadzie ograniczała się do budynku Hôtel du Parc w samym mieście Vichy, gdzie urzędował Pétain niczym bohater operetki, który mógłby zaśpiewać "Wielka sława to żart, książę błazna jest wart!". Marszałek nie wierzył już w zwycięstwo III Rzeszy, ale trwał w swoim "poświęceniu" i "dbał", by we Francji nie nastąpiła "polonizacja", czyli zbrodnicza okupacja na wzór tego, co działo się w Polsce. To bałamutny argument. Francji nie groziła "polonizacja", bo stosunek Niemców do Francuzów był zupełnie inny niż do słowiańskich untermenschów. Obroną Francji przed "polonizacją" oraz dbaniem o francuskich jeńców w niemieckiej niewoli Pétain maskował swoją chwiejność i oportunizm. Jego słynne słowa: "Składam moją osobę w ofierze Francji", jakkolwiek błazeńsko brzmią, to wzruszyły i przejęły miliony Francuzów.

Odklejony od rzeczywistości starzec, mimo że w fenomenalnej jak na jego wiek formie fizycznej, nawet po lądowaniu aliantów w Normandii uważał, że zwycięscy Amerykanie powinni jemu przekazać pełnię władzy w wyzwolonej Francji. Oczywiście nie uważał, żeby generał de Gaulle miał mieć coś do powiedzenia w tej kwestii. Coś do powiedzenia jednak mieli Niemcy: zabrali Pétaina z Hôtel du Parc jako więźnia, a ten tuż przed aresztowaniem wysłał jeszcze patetyczny protest do Hitlera. Zredagował także przemówienie do narodu, w którym kreował się na męczennika i niezłomnego patriotę.

Pétain chciał wrócić do Francji i poddać się procesowi, przekonany, że wybrał najlepszą drogę do ocalenia kraju. Tak też się stało – 23 lipca 1945 r. w paryskim Pałacu Sprawiedliwości rozpoczął się proces, który rozpalił namiętności największe od czasów rewolucji francuskiej. Po jednej stronie stali gaulliści i kombatanci ruchu oporu przekonani o zdradzie Pétaina, po drugiej wyznawcy marszałka jako zbawiciela. Ten zaś postanowił nie odpowiadać na żadne pytania sądu, a jedynie odczytał oświadczenie, że w czerwcu 1940 r. Zgromadzenie Narodowe jako przedstawiciel narodu francuskiego powołało go na przywódcę państwa, sąd w tym składzie nie reprezentuje zaś ludu Francji, który on sam uratował przed strasznym losem, a co więcej, przyczynił się do zwycięstwa aliantów (!). "Jeśli nie mogłem być waszym mieczem, to byłem waszą tarczą" – chełpił się. I nie ma powodu uważać, że myślał inaczej. Prawie 90-letni marszałek naprawdę był przekonany, że ratował kraj i dokonywał najlepszych wyborów dla Francji, a nikt inny nie zasłużył się dla niej bardziej.

15 sierpnia 1945 r. sąd skazał Pétaina na karę śmierci, ale wyrok przeszedł większością tylko jednego głosu, stosunkiem 14:13. Jednocześnie większość sędziów optowała za niewykonaniem wyroku, a de Gaulle jako szef Rządu Tymczasowego natychmiast podpisał akt łaski. Pétaina przewieziono do fortu Portalet w Pirenejach, ale że tamten klimat był zabójczy dla bardzo starego człowieka, to po trzech miesiącach zesłano go na wyspę Yeu.

Jeszcze zdążył obejść swoje 95. urodziny, ale jego stan zdrowia się pogarszał. W ostatnich godzinach życia majaczył, wyrzucając z siebie pojedyncze słowa, wśród których powracało "Verdun". Ale według legendy ostatnie zdanie konającego marszałka było składne: "Nie miałem innej miłości niż Francja".

Mogło to zaboleć jego żonę Eugénie Pétain, która od ślubu w 1920 r. zawsze wiernie stała przy boku męża, cokolwiek się działo.

Korzystałem z książek: Jerzy Eisler, "Philippe Pétain", Ossolineum, 1991; Robert O. Paxton, "Francja Vichy. Stara gwardia i nowy ład 1940-1944", tłum. Jacek Lang. Wyd. Bukowy Las, 2011

]]>
Krzysztof Varga
urn:uuid:f15a52a5-056a-4a18-8e95-2e5dd65b03b5 Fri, 11 Jul 2025 08:15:00 +0200 Wciąż są tacy, którzy nie wierzą, że Holokaust zdarzył się naprawdę Choć Holokaust pozostaje jedną z najlepiej udokumentowanych zbrodni w historii ludzkości, wciąż są tacy, którzy nie wierzą w istnienie komór gazowych. https://www.newsweek.pl/historia/wciaz-sa-tacy-ktorzy-nie-wierza-ze-holokaust-zdarzyl-sie-naprawde/t6e6wf9 Fred A. Leuchter, Tennessee, 26 czerwca 1989 r. Irański duchowny Ali Fasihi (z prawej) ogląda makietę niemieckiego obozu zagłady w Treblince, prezentowaną podczas konferencji na temat Holokaustu w Teheranie, 12 grudnia 2006 r. Negacjonista Holokaustu Ernst Zündel po konferencji prasowej przed budynkiem parlamentu w Ottawie, 5 czerwca 1998 r. Deborah Lipstadt i dyrektor Penguin Books Anthony Forbes Watson w drodze do Sądu Najwyższego, Londyn, 11 stycznia 2000 r. David Irving przed rozprawą w sądzie w Wiedniu, 20 grudnia 2006 r. Choć Holokaust pozostaje jedną z najlepiej udokumentowanych zbrodni w historii ludzkości, wciąż są tacy, którzy nie wierzą w istnienie komór gazowych.

W związku z wypowiedziami europosła Grzegorza Brauna i zakłócaniem uroczystości upamiętniającej mord w Jedwabnem przypominamy archiwalny tekst o negacjonistach.

Prowadzone z urzędniczą skrupulatnością rejestry ofiar zagłady, miliony stron dokumentów poświęconych zbrodni, dokumentacja fotograficzna ukazująca ogrom zbrodni, wreszcie zeznania świadków oraz masowe groby – dla niektórych to ciągle zbyt mało, aby uwierzyć w prawdziwość Holokaustu. Po zakończeniu II wojny światowej znalazło się wielu, którzy postanowili podać go w wątpliwość i zapomnieć.

Szczyt aktywności negacjonistów przypadł na lata 80. i 90. XX w., ale ciągle nie brak takich, którzy zaprzeczają Zagładzie lub kwestionują jej skalę. Jak poinformowało Centrum Szymona Wiesenthala, tylko w 2021 r. odnotowano w Europie 1200 wydarzeń negujących lub minimalizujących Holokaust.

Tynk z komór gazowych

W 1988 r. na zlecenie Ernsta Zündela, jednego z czołowych negacjonistów, do Muzeum Auschwitz jedzie Fred A. Leuchter, samozwańczy badacz i producent narzędzi egzekucyjnych ze Stanów Zjednoczonych. Jeszcze w tym samym roku na podstawie jego prac powstaje "Raport techniczny Leuchtera dotyczący rzekomych egzekucji w komorach gazowych w Auschwitz, Birkenau i Majdanku". Do dziś pozostaje jednym z dokumentów najczęściej cytowanych przez tych, którzy nie chcą uwierzyć w zagładę. "Badania" mają być światową rewelacją i historycznym przełomem. Do swoich wniosków Leuchter dochodzi w wyniku badań chemicznych tynku pobranego ze ścian komór gazowych. Jak twierdzi, w tynku jest o wiele mniej śladów związków cyjanowodorów niż w ścianach komór dezynfekcyjnych. Ergo – cyklon B nie był używany do zabijania ludzi, lecz wyłącznie do dezynfekcji (podobne "rewelacje" próbowali opowiadać sędziom byli zbrodniarze z KL Auschwitz).

Irański duchowny Ali Fasihi (z prawej) ogląda makietę niemieckiego obozu zagłady w Treblince, prezentowaną podczas konferencji na temat Holokaustu w Teheranie, 12 grudnia 2006 r.
Irański duchowny Ali Fasihi (z prawej) ogląda makietę niemieckiego obozu zagłady w Treblince, prezentowaną podczas konferencji na temat Holokaustu w Teheranie, 12 grudnia 2006 r.

Cały wyjazd Leuchtera jest oczywiście groteską. W 1990 r., podczas postępowania sądowego wniesionego przeciwko "badaczowi" przez stan Massachusetts, okazuje się, że Leuchter nigdy nie miał uprawnień inżynierskich. Przesłuchiwany przez sąd zeznaje, że nie miał wykształcenia w zakresie biologii, toksykologii ani chemii, czyli dziedzin, na podstawie których formułował tezy zawarte w swoim raporcie.

Dziś krytyczną analizę tego dokumentu, rozprawiającą się z jego antynaukowymi tezami można znaleźć na stronach muzeum Auschwitz. Różnice, o których wspominał Leuchter, można łatwo wytłumaczyć – czas zabijania gazem w komorach gazowych wynosił pół godziny na dobę, natomiast dezynfekcje w komorach dezynfekcyjnych trwały nawet 48 godzin. "Ponadto komory dezynfekcyjne do dziś znajdują się w zamkniętych pomieszczeniach, natomiast ściany komór gazowych w Brzezince znajdują się w stanie ruiny pod stałym oddziaływaniem warunków atmosferycznych, co powoduje zmniejszanie się stężenia związków cyjanowodoru" – czytamy.

Negacjonista Holokaustu Ernst Zündel po konferencji prasowej przed budynkiem parlamentu w Ottawie, 5 czerwca 1998 r.
Negacjonista Holokaustu Ernst Zündel po konferencji prasowej przed budynkiem parlamentu w Ottawie, 5 czerwca 1998 r.

Obalenie tez domorosłego badacza (a Leuchter kwestionował też informacje o tym, ile osób mieściło się w komorach gazowych oraz ile ciał palono w krematoriach) nie przekonuje jednak wszystkich. Nie przekonują ich też zeznania samego komendanta KL Auschwitz Rudolfa Hößa ani dokumenty Centralnego Zarządu Budowlanego w Auschwitz, które stwierdzały, że we wszystkich pięciu krematoriach Auschwitz i Birkenau można było spalić w ciągu doby nawet 4756 zwłok.

Zabójcy pamięci

Negowanie Holokaustu przybiera różne formy i funkcjonuje pod różnymi definicjami. W krajach zachodnich przez lata używano słowa "rewizjonizm", ale historyczka Deborah Lipstadt zaproponowała inne: "zaprzeczanie" (denying). W Niemczech stosuje się głównie pojęcie "Holocaustleugnung", a w Polsce termin "kłamstwo oświęcimskie". Oba ostatnie sugerują, że ktoś zna prawdę, ale celowo ją przeinacza. Jak zauważa Bartłomiej Krupa w tekście opublikowanym na stronach Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, Francuz Pierre Vidal-Naquet proponuje jeszcze inne nazewnictwo i nazywa negacjonistów "zabójcami pamięci".

Deborah Lipstadt i dyrektor Penguin Books Anthony Forbes Watson w drodze do Sądu Najwyższego, Londyn, 11 stycznia 2000 r.
Deborah Lipstadt i dyrektor Penguin Books Anthony Forbes Watson w drodze do Sądu Najwyższego, Londyn, 11 stycznia 2000 r.

Sens tych pojęć jednak jest ten sam – ktoś celowo uznaje, że ustalona i przyjęta przez historyków interpretacja Holokaustu jest albo całkowicie zafałszowana, albo w dużym stopniu przesadzona. Mówiąc na przykładach: zagłady albo w ogóle nie było, albo jej skala była o wiele mniejsza. I tak angielski historyk David Irving, o którym będzie jeszcze mowa, twierdził, że Auschwitz było wielkim ośrodkiem przemysłowym, obozem pracy, a nie obozem zagłady. W Polsce zgodnie z ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej z 1998 r. kłamstwo oświęcimskie jest ścigane z urzędu.

Do zacierania prawdy o Holokauście przyczynili się jeszcze przed 1945 r. sami naziści. W latach 1942-1944 Niemcy niszczyli ślady po masowych grobach w Bełżcu, Sobiborze czy Treblince. Podczas przemowy do generałów w 1943 r. Heinrich Himmler wprost mówił, że masowy mord europejskich Żydów ma być tajemnicą, po której nie zostanie ślad.

"Większość spośród was tu obecnych wie, co znaczy, kiedy 100 zwłok leży obok siebie, kiedy 500 czy kiedy 1000 zwłok leży przed nami. To przejść i pomimo tego – pominąwszy odosobnione przypadki ludzkiej słabości – pozostać porządnym człowiekiem, to nas zahartowało. Jest to, nigdy nienapisana i nigdy niemająca zostać zapisana, chwalebna karta naszej historii" – przemawiał.

Za słowami poszły czyny. Pod koniec 1944 r. podczas akcji likwidacji śladów zbrodni naziści zdemontowali piece i inne urządzenia w krematoriach II i III w KL Auschwitz, po czym wysadzili budynki w powietrze (krematorium IV spłonęło częściowo w czasie buntu Sonderkommando i zostało rozebrane przed końcem 1944 r.). Krematorium V wysadzono w powietrze w przeddzień wyzwolenia obozu, 26 stycznia 1945 r. Działania takie znacząco przysłużyły się po wojnie ludziom pokroju Leuchtera, którzy po latach próbowali podać w wątpliwość fakt i skalę zagłady.

David Irving przed rozprawą w sądzie w Wiedniu, 20 grudnia 2006 r.
David Irving przed rozprawą w sądzie w Wiedniu, 20 grudnia 2006 r.

Portret Hitlera na ścianie

Samozwańczego badacza Leuchtera wysłał do Auschwitz wspomniany już Ernst Zündel. To działający w Kanadzie imigrant – do Ameryki Północnej przybył z Niemiec w 1958 r. – który w latach 80. wyrósł na czołową postać światowego negacjonizmu. W Toronto rozkręcił wydawnictwo, które specjalizuje się w wydawaniu literatury negującej Holokaust oraz wychwalającej III Rzeszę. Wystarczyło sięgnąć po kilka tytułów, m.in deklarujących miłość do Hitlera (część z nich wysyłano nielegalnie do Niemiec), aby szybko zdać sobie sprawę z linii redakcyjnej wydawnictwa. W oficynie miał być powieszony portret Adolfa Hitlera.

Jak czytamy w materiałach muzeum Auschwitz, innym – poza Toronto – ważnym ośrodkiem negacjonistów był działający w Kalifornii IHR – Institute for Historical Review. W ramach swojej działalności IHR organizował między innymi coroczne zjazdy rewizjonistyczne, podczas których prezentowano "najnowsze osiągnięcia" na polu negowania ludobójstwa. W 1992 r. gościem honorowym konferencji był syn zastępcy Hitlera, Rudolfa Heßa – Wolf Rüdiger Heß.

Jedną z najgłośniejszych akcji IHR miało być wyznaczenie w 1979 r. nagrody 50 tys. dol. za dostarczenie dowodów, że w Auschwitz faktycznie istniały komory gazowe. "Kiedy dowody takie przedstawił ocalały z Auschwitz, Mel Mermelstein z Kalifornii, który w komorach gazowych tego obozu stracił matkę i dwie siostry, IHR je odrzucił. Mermelstein zaskarżył więc instytut do sądu, proces wygrał i w 1985 r. otrzymał powyższą sumę wraz z odszkodowaniem za wyrządzone straty i szkody" – czytamy na stronie muzeum Auschwitz.

Problem z negacjonistami istnieje też w Polsce. W 1999 r. oskarżany o kłamstwo oświęcimskie był dr Dariusz Ratajczak z Uniwersytetu Opolskiego. "Nie mogę zgodzić się z poglądem, że w obozach koncentracyjnych polskich nie istniały komory gazowe. W końcu są świadkowie. Natomiast uważam, że liczba 6 mln Żydów zgładzonych w wyniku niemieckiego bestialstwa (…) jest mocno, bardzo mocno przesadzona" – pisał w swojej książce "Tematy niebezpieczne". Sąd Rejonowy w Opolu umorzył wtedy sprawę, uznając jej "niską szkodliwość społeczną".

To nie przypadek, że centra negacjonizmu powstały w drugiej połowie XX w. w Stanach Zjednoczonych oraz Toronto – ułatwiały to tamtejsze przepisy o wolności słowa. W Europie poglądy negacjonistów nie znalazły tak podatnego gruntu. Ich szerzenie utrudniało też to, że większość państw kontynentu – w tym Polska – wpisało zakaz propagandy nazistowskiej oraz komunistycznej do swych systemów prawnych. Ale i Zündel był w końcu zmuszony odpowiedzieć za swoje czyny. Po pierwsze, jeszcze w latach 1985 i 1988 został skazany przez kanadyjskie sądy za publikowanie treści szerzących nienawiść. Po drugie, w 2005 r. został w końcu wydalony z Kanady i poddany ekstradycji do Niemiec. Tam w 2007 r. został skazany na pięć lat więzienia za negowanie Holokaustu.

W wywiadzie dla "Wprost" w roku 2006 były przewodniczący Knessetu oraz ambasador Izraela Szewach Weiss umieszczał Zündela wśród najniebezpieczniejszych światowych negacjonistów. – Zündel został wygnany z Kanady, ale nie uniemożliwiono mu szerzenia kłamstw oświęcimskich. Nadal działa także Roger Garaudy, Francuz, który przeszedł na islam. To właśnie on jest jednym z ojców teorii, że Holokaust to mit, który powstał po to, aby Żydzi mieli pretekst do stworzenia Izraela – mówił. Weiss zwracał też uwagę, że do grupy tej należy zaliczyć m.in. prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada.

To ważne, bo negacjonizm bywa wykorzystywany do doraźnych politycznych celów. W grudniu 2006 r. wielki międzynarodowy skandal wywołał właśnie Iran, organizując w Teheranie "konferencję naukową", na której miano debatować o prawdziwym obliczu Holokaustu. Zaproszono prawie 70 uczestników z 30 krajów – w tym podważających fakt istnienia nazistowskich obozów zagłady badaczy. Przybyli między innymi Francuz Robert Faurisson, Niemiec Benedikt Frings czy Australijczyk Fredrick Töben oraz były lider Ku Klux Klanu – Amerykanin David Duke.

Proces o pamięć

W Teheranie w 2006 r. zabrakło wtedy być może jednego z najbardziej wpływowych negacjonistów – angielskiego historyka Davida Irvinga. Pozycję czołowego rewizjonisty zapewniła mu wydana w 1977 r. "Wojna Hitlera". Pozując na niezależnego historyka działającego w poszanowaniu dla źródeł, Anglik sugerował, że "ostateczne rozwiązanie" miało nie być morderstwem na przemysłową skalę, ale raczej deportacją. Przekonywał jednocześnie, że Hitler nie miał wcale planu całkowitej eksterminacji Żydów (argumentem za był – jego zdaniem – fakt, że nie zachował się wyraźny rozkaz w tej sprawie), a zbrodniom winni byli działający samowolnie esesmani. Zdaniem Irvinga Żydzi ginęli masowo nie w komorach gazowych, ale w gettach (głównie dlatego – sugerował – że nie dbali o higienę).

W wizji Irvinga – powielanej potem przez setki negacjonistów – KL Auschwitz było nie obozem zagłady, ale ogromnym przedsiębiorstwem. Zakładem przemysłowym, a nie miejscem specjalnie zaprojektowanym tak, aby w sposób przemysłowy mordować tam ludzi. "Eksterminację Żydów w czasie II wojny światowej traktuje jako serię lokalnych masakr, zwykle oddolnych, w małym lub żadnym stopniu niepowiązanych ze sobą" – pisał o książce Irvinga na łamach "Rzeczpospolitej" Marek Jan Chodkiewicz.

W 1994 r. w książce "Denying the Holocaust" amerykańska historyczka Deborah Lipstadt oskarżyła Brytyjczyka o fałszowanie historii i negowanie Holokaustu (nazwała go też zwolennikiem Hitlera i jednym z najniebezpieczniejszych rewizjonistów). W 1998 r. Irving wniósł pozew przeciwko autorce oraz jej wydawcy Penguin Books. Rzecz była bez precedensu – wyrok mógł zadecydować o tym, jak o Holokauście wolno będzie od tej pory pisać. Wersja brytyjskiego historyka mogła dostać prawną legitymację (o procesie w interesujący sposób opowiada sądowy thriller "Kłamstwo", który opisywaliśmy na łamach "NWH"). Sprawa była trudna, bo przecież naziści zadbali o to, aby po Zagładzie zostało jak najmniej śladów. W sądzie trzeba było na nowo przedstawiać i weryfikować każdy szczegół dotyczący komór gazowych. Jak chociażby szybkę w drzwiach, zaprojektowaną tak, aby nie stłukli jej tłoczący się, szukający ratunku ludzie. Ostateczny wyrok był jednak dla Irvinga druzgocący.

"Powodowany swoimi poglądami ideologicznymi Irving systematycznie i z premedytacją zniekształcał i manipulował materiałem historycznym; z tych samych powodów przedstawił Hitlera w niemożliwym do usprawiedliwienia, pozytywnym świetle, przede wszystkim w związku z jego stosunkiem do Żydów i odpowiedzialnością za ich traktowanie; że aktywnie zaprzecza istnieniu Holokaustu, że jest antysemitą i rasistą związanym z prawicowymi ekstremistami propagującymi neonazizm" – stwierdzili sędziowie, a obarczony kosztami procesu Irving został doprowadzony do bankructwa.

– To mój prawnik, Anthony Julius, jest prawdziwym bohaterem. Od początku ustaliliśmy, że naszym zadaniem nie będzie przekonywanie sądu, że Holokaust miał miejsce. Zamiast tego rozbierzemy narrację Irvinga na części i wystawimy jego kłamstwa na widok publiczny. Twierdzi, że betonowe budynki wysadzone przez Niemców nie były komorami gazowymi, ale schronami przeciwlotniczymi? Zapytamy więc, dlaczego od kwater SS dzieliły je dwa kilometry. To dzięki takiej strategii wyrok, który zapadł, jest nazywany "najbardziej potępiającym w sprawach o zniesławienie wyrokiem w historii brytyjskiego orzecznictwa" – opowiadała o szczegółach tego procesu Lipstadt.

]]>
Jakub Korus
urn:uuid:e473e8b1-fb8a-4d24-a6ef-9a2081ad5975 Thu, 05 Jun 2025 07:52:31 +0200 Zbrodniarz nr 2. Ukrywał się w górach z kochanką Koniec wojny to jednocześnie początek największego w historii polowania... na ludzi. Cel aliantów był ambitny: złapać i osądzić dziesiątki tysięcy hitlerowskich zbrodniarzy. Wyszło jak zwykle. https://www.newsweek.pl/historia/zbrodniarz-nr-2-ukrywal-sie-w-gorach-z-kochanka/gw76ng5 Proces w Norymberdze. W pierwszym rzędzie od lewej: Hermann Göring, Rudolf Heß, Joachim von Ribbentrop, Wilhelm Keitel. W tylnym rzędzie od lewej: Karl Dönitz, Erich Raeder, Baldur von Schirach, Fritz Sauckel, Alfred Jodl, lata 1945-1946 Pierwsza strona popołudniówki „Correo de la Tarde” z informacją o przebywającym w Buenos Aires lekarzu nazistowskim Josephie Mengele, 11 czerwca 1960 r. Adolf Eichmann na sali sądowej, Jerozolima, 22 czerwca 1961 r. Koniec wojny to jednocześnie początek największego w historii polowania... na ludzi. Cel aliantów był ambitny: złapać i osądzić dziesiątki tysięcy hitlerowskich zbrodniarzy. Wyszło jak zwykle.

Ta historia w ogóle by się nie wydarzyła, gdyby nie pewien prokurator i młodzieńcza miłość dwójki emigrantów. Ich rodzice wyjechali z Niemiec do Argentyny. Tam urodziwa córka mającego żydowskie korzenie byłego więźnia KL Dachau spotykała się z o parę lat starszym chłopakiem. Nicolas na co dzień używał nazwiska Klement, ale nastoletniej Silvii, trochę przez przypadek, wyznał, że jego rodzina naprawdę nazywa się Eichmann.

Dziewczyna – też w całkowitej beztrosce – powtórzyła to nazwisko swojemu ojcu. Były policjant, który stracił wzrok w obozie koncentracyjnym, powiadomił o tym Fritza Bauera. Wtedy był to jeszcze mało znany szef prokuratury we Frankfurcie nad Menem. Informacja o Klemencie/Eichmannie uczyni z niego symbol bezkompromisowych rozliczeń nazistowskiej przeszłości.

Rządy narodowosocjalistycznego terroru uczynił tematem numer 1 w młodym państwie RFN. Zmusił społeczeństwo do zwrócenia uwagi na jego wciąż obecną przeszłość, od której wolało się dystansować i nie uznawać jej za część własnej, osobistej historii – charakteryzował Bauera Ronen Steinke, prawnik i dziennikarz, autor biografii legendarnego prokuratora Hesji.

Krótka znajomość Silvii i Nicolasa – w połączeniu z silną wolą Fritza Bauera – zaowocowała jednym z najgłośniejszych procesów sądowych XX w.

Pierwsza strona popołudniówki „Correo de la Tarde” z informacją o przebywającym w Buenos Aires lekarzu nazistowskim Josephie Mengele, 11 czerwca 1960 r.
Pierwsza strona popołudniówki „Correo de la Tarde” z informacją o przebywającym w Buenos Aires lekarzu nazistowskim Josephie Mengele, 11 czerwca 1960 r.

Rekordowa obława

Wiosną 1945 r. wyłapywanie hitlerowskich zbrodniarzy było jednym z najważniejszych zadań alianckich wojsk. Główny ciężar wziął na siebie CIC (Korpus Kontrwywiadu wchodzący w skład US Army). Wspomagał go brytyjski wywiad. Stworzono specjalną grupę śledczą, która zajęła się gromadzeniem dowodów, tropieniem i zatrzymywaniem zbrodniarzy. Początkowo lista celów liczyła... 70 tys. nazwisk.

– Od Norwegii aż po Alpy Bawarskie prowadzimy największą obławę w historii świata – szczycił się Anthony Eden, szef brytyjskiego MSZ.

W ciągu dwóch tygodni po kapitulacji CIC schwytał wielu prominentnych funkcjonariuszy III Rzeszy, m.in. Heinricha Himmlera i Hermanna Göringa, czyli – po samobójstwie Führera – najwyższych rangą żyjących działaczy NSDAP.

Ten pierwszy wpadł przypadkowo. Kiedy amerykański patrol zorientował się, kim jest, Reichsführer-SS najpewniej połknął schowaną w ustach truciznę i zmarł w trakcie przesłuchania (dane z sekcji zwłok są utajnione do 2045 r.). Z kolei marszałek Göring – przez wiele lat prawa ręka Hitlera i jego bezpośredni zastępca – sam się poddał. To samo zrobili gen. Alfred Jodl (przez cały okres II wojny kluczowy dowódca niemieckiej armii; podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji), adm. Karl Dönitz (po samobójstwie Hitlera prezydent III Rzeszy, autor osławionej taktyki "wilczych stad", czyli zmasowanych ataków U-Bootów na aliancką flotę), feldmarszałek Wilhelm Keitel oraz Albert Speer ("architekt Hitlera", minister odpowiedzialny za przemysł zbrojeniowy).

Zbrodniarz nr 2

Z kolei gen. Ernst Kaltenbrunner za wszelką cenę chciał pozostać na wolności. Wraz z młodą kochanką i paroma zaufanymi podwładnymi ukrywał się w górach, często na odludziu. Wiedział, że dla aliantów jest wyjątkowo ważnym celem. Od początku 1943 r. był szefem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Nadzorował Einsatzgruppen, przeprowadzające masową eksterminację ludności, a później także gestapo.

Wpadł trochę na własne życzenie. Udawał niskiego rangą wojskowego lekarza, ale wciąż nosił na szyi nieśmiertelnik SS z wygrawerowanym znakiem "#2" wskazującym na jego pozycję (wyżej był tylko Himmler).

Do aresztu trafił też Fritz Sauckel. Ten generał SS i SA odpowiadał za program robót przymusowych wykorzystujący pracę 20 mln niewolników (w tym nawet sześcioletnich dzieci).

Zatrzymanych było tak wielu, że alianci musieli stworzyć dla nich ponad 200 obozów. Problem w tym, że nie wymieniali informacji między sobą, brakowało koordynacji i odpowiednich baz danych. Efekt? Niemcom dość łatwo było się wywinąć od odpowiedzialności.

Adolf Eichmann na sali sądowej, Jerozolima, 22 czerwca 1961 r.
Adolf Eichmann na sali sądowej, Jerozolima, 22 czerwca 1961 r.

Trybik machiny śmierci

Przez długi czas na alianckiej liście poszukiwanych nazistów Eichmann był tylko jednym z wielu nazwisk. Łysiejący i muskularny 40-latek uchodził "jedynie" za ważny trybik w machinie masowego mordowania Żydów w Czechosłowacji. Ważny, ale nie kluczowy. Tak jak tysiące innych zaangażowanych w to oficerów i podoficerów.

Formalnie był szefem jednego z kilku wydziałów Departamentu IV Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. RSHA był molochem zarządzającym całym aparatem represji na terenach okupowanych oraz wywiadem, kontrwywiadem itp. W kluczowym okresie całością dowodził wspomniany Kaltenbrunner. Wraz z SS urząd odpowiadał za realizację znacznej części "Ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". To plan władz niemieckich przyjęty w Wannsee w styczniu 1942 r. Zakładał wymordowanie 9 mln europejskich Żydów.

Wydział Eichmanna organizował transporty do obozów zagłady. Z powodu jego ślepego posłuszeństwa, skrupulatności, umiejętności planowania i koordynowania działań wielu instytucji Niemcy wymordowali 6 mln Żydów oraz wysiedlili tysiące Słowian (w tym co najmniej pół miliona Polaków).

Dopiero kolejne przesłuchania zatrzymanych nazistów zaczęły odsłaniać prawdę o działaniach byłego kierownika "żydowskiej sekcji" gestapo. Co prawda, na procesie w Norymberdze – toczonym na przełomie 1945 i 1946 r. – nazwisko Eichmann po raz pierwszy padło dopiero w 20. dniu, ale później pojawiało się regularnie. To pozwoliło nabrać przekonania, że jak mało kto zasłużył, by zasiąść na ławie oskarżonych obok najważniejszych twórców i wykonawców morderczej polityki III Rzeszy. Najbardziej obciążył go, chyba nie do końca świadomie, bliski współpracownik z wydziału i przyjaciel – Dieter Wisliceny.

Mimo wszystko dopiero pół roku później Amerykanie rozesłali raport wskazujący na pilną potrzebę poszukiwania Eichmanna. Nazwali go "jednym z największych zbrodniarzy".

Najciemniej pod latarnią

CIC nie miał pojęcia, że w tamtym czasie Eichmann był... pod amerykańską strażą w kilku obozach dla internowanych, m.in. zaledwie 50 km od Norymbergi. Niedługo po upadku III Rzeszy w czasie rutynowego zatrzymania na lewym ramieniu zauważono u niego 7-milimetrowy tatuaż z oznaczeniem grupy krwi. Na mocy rozkazu Himmlera miał go niemal każdy esesman. Podawał się za urodzonego we Wrocławiu Ottona Eckmana, niewiele znaczącego żołnierza Waffen-SS.

Aliancka niewola była namiastką tego, czego doświadczały ofiary jego zbrodniczej działalności. Brakowało jedzenia i wody. Tysiące żołnierzy spało w samodzielnie wykopanych jamach, a za toalety służyły im płytkie rowy.

Był wielokrotnie przesłuchiwany. Okazywano go byłym więźniom obozów koncentracyjnych. Mimo to alianci wciąż nie mieli pojęcia, z kim mają do czynienia.

W końcu, dzięki pomocy innych internowanych, podpułkownik usunął esesmański tatuaż, zdobył nowe dokumenty i uciekł z obozu. Kilka lat przemieszkał w północnej części Niemiec. W 1950 r. przeniósł się do Argentyny. Znowu zmienił nazwisko. Ściągnął rodzinę. Także Nicolasa, od którego

Silvia usłyszała nazwisko Eichmann.

Zarządca zza biurka

Wśród jego najbliższych wojennych współpracowników był Alois Brunner. Zdaniem Szymona Wiesenthala to "najstraszniejszy spośród żyjących zbrodniarzy III Rzeszy".

"Można powiedzieć, że Eichmann był głową [operacji »Ostatecznego rozwiązania«], a Brunner ręką, jednak pomniejszałoby to rolę Brunnera, który był ręką i głową" – pisał najsłynniejszy "łowca nazistów" i twórca Żydowskiego Centrum Dokumentacji w Wiedniu.

Brunner na rozkaz Eichmanna na miejscu nadzorował deportację Żydów w Bułgarii, Austrii, Niemczech, Czechach oraz w Grecji i południowej Francji. Po wojnie uciekł do Syrii, został doradcą klanu Asadów. Wisiał nad nim zaoczny wyrok śmierci za ludobójstwo, a Izraelczycy kilkukrotnie próbowali go zabić. Austriak zmarł dopiero w 2001 r. w syryjskim więzieniu, gdzie trafił niedługo wcześniej z nieznanych powodów.

Eichmann zazwyczaj zarządzał zza biurka, dlatego wiele ofiar go nie znało. Wyjątkiem były akcje w Wiedniu i na Węgrzech. Tam komendanci obozów śmierci mordowali na jego osobisty rozkaz.

Morderca znad zatoki

Informację pozyskaną od ojca Silvii prokurator Fritz Bauer przekazał izraelskiemu Mosadowi. Wstępne rozpoznanie powierzono nieudolnym współpracownikom. Doszło do serii błędów i zaniechań. Dodatkowo poplecznicy Eichmanna próbowali zmylić tropy. W 1958 r. do Bauera odezwali się m.in. ambasador RFN w Argentynie oraz niemieccy prokurator i ważny polityk. W poufnych rozmowach zapewniali, że Eichmann najpewniej ukrywa się na Bliskim Wschodzie. Doświadczony śledczy od razu zrozumiał, że to skoordynowana operacja dezinformacyjna, a nie przypadek. Wciąż naciskał też na Izrael, by na serio zaczął szukać "Anioła Śmierci".

Dopiero po dwóch latach Mosad ustalił, że mieszkający w Buenos Aires Ricardo Klement to były zbrodniarz. Pracował w fabryce Mercedesa, do której codziennie dojeżdżał autobusem. Wraz z żoną i synami zajmował niepozorny dom niedaleko zatoki Samborombón (obecny adres Calle Chacabuco 4261).

W końcu wiosną 1960 r. doświadczeni agenci Mosadu zorganizowali koronkową akcję uprowadzenia podpułkownika SS i przetransportowania go przez Atlantyk. Dzięki nafaszerowaniu narkotykami Eichmann w samolocie sprawiał wrażenie podpitego pilota wracającego do domu po zakrapianym pobycie w Argentynie.

Wreszcie po dziewięciu miesiącach w izraelskim areszcie Niemiec zasiadł na ławie oskarżonych. Ten proces obserwował cały świat.

W słynnej książce "Eichmann w Jerozolimie" Hannah Arendt relacjonowała, że oskarżony uważał się "za niewinnego w rozumieniu aktu oskarżenia" i tak tłumaczyła jego tok rozumowania: "W świetle obowiązującego wówczas nazistowskiego systemu prawnego nie uczynił niczego złego, gdyż to, co uczynił, to były akty »usankcjonowane przez państwo« (...). Był zawsze szanującym prawo obywatelem, gdyż rozkazy Hitlera, które, rzecz jasna, wykonywał najlepiej, jak umiał, posiadały w III Rzeszy moc prawa".

Ostatecznie pod koniec maja 1962 r. sąd apelacyjny podtrzymał wyrok śmierci. Dwa dni później Eichmanna powieszono.

Sprawiedliwość zwycięzców?

W pierwszych powojennych dekadach w państwach alianckich odbyło się około 2 tys. procesów nazistowskich zbrodniarzy. Aż do czasu sprawy Eichmanna głośniejsze było tylko pierwsze postępowanie toczone przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze.

O jego powstaniu rozmawiano już w 1942 r. Przedstawiciele koalicji antyniemieckiej mieli jednak skrajnie różną wizję rozliczeń. Francuzi opowiadali się za "modelem napoleońskim", czyli dożywotnią izolacją zbrodniarzy na odległej wyspie. Z kolei Churchill chciał wyłapywać winnych i od razu zabijać. Ostatecznie podobne rozwiązania zastosował Związek Radziecki. Część Niemców wywieziono w głąb ZSRR, gdzie słuch po nich zaginął. Inni trafili do obozów "reedukacji", prowadzonych przez sadystycznych speców z Gułagu. Oficjalne dane – najpewniej mocno zaniżone – mówią, że do 1950 r. zmarło w nich 42 tys. hitlerowców. Nieznaną liczbę egzekucji przeprowadzili też siepacze z NKWD i jego następcy. Skrytobójstwa przeprowadzali również agenci Mosadu. Wbrew legendom było ich zaledwie kilka.

Konkretne zapisy o MTW ustalono w czasie konferencji z udziałem przedstawicieli Stanów Zjednoczonych, ZSRR oraz Francji i Wielkiej Brytanii latem 1945 r. W tzw. porozumieniu londyńskim, zaakceptowanym przez 23 kraje, ustalono, że procesy najważniejszych nazistów odbędą się w Norymberdze. Powody były zarówno praktyczne, jak i symboliczne. Intensywne bombardowania aliantów oszczędziły tamtejszy kompleks więzienny i pałac Sprawiedliwości. Do tego miasto było przedwojenną stolicą hitleryzmu. Wiece NSDAP gromadziły tam znacznie więcej zwolenników (nawet 700 tys.) niż łączna liczba mieszkańców (400 tys.).

Akt oskarżenia pierwszego z serii procesów norymberskich liczył zaledwie 25 stron. Na ławie oskarżonych zasiadło 24 najgorliwszych współpracowników Hitlera. Połowę skazano na karę śmierci (m.in. Kaltenbrunner, Keitel, Jodl), a kolejnych trzech na dożywocie (np. Speer). Trzech uniewinniono.

Wyrok trybunału był ostateczny. Właśnie z powodu braku drugiej instancji, ale także ograniczonej możliwości obrony czy wysokości kar ustalanej ponoć nie przez sędziów, ale za kulisami, przez polityków, do dziś toczy się debata, czy proces był "zwycięstwem sprawiedliwości", czy raczej przykładem "sprawiedliwości zwycięzców".

(Nie)udane rozliczenia z przeszłością

Eskalująca zimna wojna spowodowała, że w latach 50. odpowiedzialność za ściganie zbrodniarzy Amerykanie przekazali Niemcom. W efekcie wielu zachodnioniemieckich dyplomatów, sędziów i polityków, robiących kariery w NSDAP, wróciło do zawodu. Identycznie było w służbach śledczych i policji. W 1958 r. był to przypadek aż 33 z 47 najwyższych urzędników policji kryminalnej BKA. Ironią losu jest, że nawet Centralą Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu kierował człowiek z przeszłością w SA i NSDAP.

Łącznie na 5 mln członków zbrodniczych organizacji (np. SS, SA, gestapo) procesowi denazyfikacji poddano tylko 1,5 mln. Często robiono to pobieżnie, bez odpowiedniego badania przeszłości. Kończyło się uwolnieniem od zarzutów, a sam zainteresowany kwalifikowany był co najwyżej jako sympatyk i mógł spokojnie pracować w administracji krajowej lub landowej.

Naziści dysponowali też nieformalną siatką wspomagającą przestępców wojennych. Wykorzystywali nawet stworzone do ochrony ofiar struktury Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mieli wtyki w rządzie i prokuraturze, a zdobyte tam informacje przekazywali ściganym. Kiedy tylko robiło się zbyt gorąco, były esesman czy gestapowiec mógł przepaść bez śladu. Pomagała w tym także część hierarchów Watykanu (dostarczali paszporty umożliwiające ucieczkę za granicę) oraz władz państw Ameryki Południowej i Środkowej (głównie Argentyny i Paragwaju).

W efekcie świat regularnie dowiadywał się o niemieckim zbrodniarzu, który nie tylko nie poniósł odpowiedzialności za swoje decyzje, ale też wiódł długie i spokojne życie wiele lat po zakończeniu wojny. Tak jak choćby wspomniany Brunner czy gen. Kurt Student, który zarządził masakrę setek mieszkańców Krety. Na jego rozkaz tamtejszych mężczyzn masowo rozstrzeliwano, a dzieci i kobiety spalono żywcem. Nazistę próbowano skazać za inne zbrodnie, ostatecznie szybko opuścił obóz jeniecki i zamieszkał w Nadrenii. Cieszył się szacunkiem lokalnej społeczności, został nawet prezesem ogólnokrajowego związku spadochroniarzy. Zmarł dopiero w 1978 r.

Jak wyliczyli specjaliści z Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, po 1949 r. prokuratura w RFN prowadziła śledztwa przeciwko 87 tys. osób podejrzanych o zbrodnie popełnione w latach 1939-1945. Olbrzymia większość – prawie 80 tys. – nigdy nie usłyszała wyroku skazującego. Resztę sądzono w łącznie 900 procesach.

Te nikłe efekty denazyfikacji dobrze obrazuje powojenna sytuacja 29 ministrów, którzy od września 1939 r. zasiadali w rządzie kierowanym przez Adolfa Hitlera (często zajmowali po kilka stanowisk, wszyscy – prócz dwóch – należeli do NSDAP). Wśród nich największą grupę stanowią ci, którzy... popełnili samobójstwo (aż dziewięciu; nierzadko jeszcze przed aresztowaniem, jak Hitler czy najpewniej Bormann, lub w trakcie procesu; jedynie skazany na dożywocie Rudolf Heß zrobił to dopiero po 40 latach życia za kratami). Jedynie wobec siedmiu wykonano wyroki śmierci. Czterech w ogóle nie postawiono przed sądem. Reszta została potraktowana skrajnie łagodnie. Skazanego na siedem lat więzienia wypuszczano po roku (Richard Walther Darré), a tych z dożywociem – po zaledwie czterech (Franz Schlegelberger) czy 10 (Walther Funk).

Infamia bohatera

W takiej sytuacji powierzanie Niemcom tropienia Eichmanna byłoby jak skazywanie sprawy na porażkę jeszcze przed jej rozpoczęciem. Chcąc sprawiedliwości, Fritz Bauer musiał złamać procedury własnego kraju i nieoficjalnie prosić o pomoc Izrael. Dlatego wielu Niemców skazało go na infamię.

Korzystałem z następujących źródeł: A. Paczkowski, P. Machcewicz "Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej", S. Wiesenthal "Prawo, nie zemsta", H. Arendt "Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła", N. Bascomb "Wytropić Eichmanna", R. Steinke "Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem", archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego i Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej

]]>
Maciej Cnota
urn:uuid:ccb4dd29-10ce-4b18-9192-1129873b329d Sun, 18 May 2025 07:48:00 +0200 Związek Radziecki dostał w 1941 r. większe wsparcie od USA niż Ukraina dziś Związek Radziecki w czasie II wojny światowej otrzymał większe wsparcie od Stanów Zjednoczonych niż Ukraina walcząca obecnie przeciw Rosji. Bez alianckich, głównie amerykańskich, dostaw zwycięstwo Armii Czerwonej byłoby niemożliwe. https://www.newsweek.pl/historia/zwiazek-radziecki-dostal-w-1941-r-wieksze-wsparcie-od-usa-niz-ukraina-dzis/b26vjs5 Czołgiści sowieccy w drodze do Sewastopola w amerykańskim czołgu dostarczonym na podstawie umowy pożyczki-dzierżawy, 4 maja 1944 r. Franklin D. Roosevelt podpisuje ustawę, która umożliwi krajom alianckim otrzymywanie pomocy od USA, Biały Dom w Waszyngtonie, 11 marca 1941 r. Amerykańskie jeepy przekazane Armii Czerwonej w drodze na front Oficerowie sowieccy w bazie lotniczej. W tle amerykański P-39 Airacobra, dostarczony przez USA. Gwiazdy symbolizują liczbę zestrzelonych maszyn wroga, 1944 r. Związek Radziecki w czasie II wojny światowej otrzymał większe wsparcie od Stanów Zjednoczonych niż Ukraina walcząca obecnie przeciw Rosji. Bez alianckich, głównie amerykańskich, dostaw zwycięstwo Armii Czerwonej byłoby niemożliwe.

Niemiecki atak 22 czerwca 1941 r. był druzgocący dla sowieckiego państwa. W pierwszych miesiącach Wehrmacht parł nieprzerwanie na wschód. Jesienią walki toczyły się pod Leningradem i Moskwą. Pochłonęły kilka milionów czerwonoarmistów (zabitych, rannych i wziętych do niewoli). Do końca roku armia Stalina straciła większość czołgów, dział przeciwpancernych, bombowców i myśliwców.

Tymczasem produkcja uzbrojenia uzupełniała tylko część ubytków. W październiku 1941 r. pod niemiecką okupacją znalazła się jedna trzecia przemysłu ZSRR, w tym połowa zakładów zbrojeniowych i największe zagłębie węglowo-hutnicze w Donbasie. Ponad 1,5 tys. fabryk ewakuowanych na wschód nie mogło działać na pełnych obrotach, brakowało nie tylko maszyn, ale i surowców. W następnym roku produkcja spadła o 77 proc. w stosunku do 1940 r. Dramatyczna sytuacja zmusiła Stalina, by zwrócić się o pomoc do pogardzanego kapitalistycznego Zachodu.

Już 30 czerwca 1941 r. ambasada ZSRR w Waszyngtonie złożyła wniosek o pilne dostawy i kredyt 1,8 mld dol. (uwzględniając inflację, byłyby dziś warte ok. 37 mld dol.). Chodziło m.in. o samoloty, paliwo i działa przeciwlotnicze. Parę dni później prezydent Franklin D. Roosevelt zapewnił osobiście sowieckiego ambasadora, że udzieli "wszelkiej możliwej pomocy w uzyskaniu amunicji, uzbrojenia i innego zaopatrzenia, niezbędnych do zaspokojenia najpilniejszych potrzeb". Był pod wrażeniem hitlerowskiego blitzkriegu. Publicznie o wsparciu ZSRR wypowiadał się jednak wstrzemięźliwie.

Pomóc diabłu

Wśród Amerykanów dominowały nastroje izolacjonistyczne. W Kongresie nie brakowało przeciwników jakiegokolwiek udziału Stanów Zjednoczonych w "europejskiej wojnie", a tym bardziej dozbrajania komunistycznego reżimu. Roosevelt zdawał sobie z tego sprawę, ale nie chciał klęski ZSRR i wzmocnienia III Rzeszy sowieckim potencjałem przemysłowym. Za główne zagrożenie na świecie uważał nazizm, a nie komunizm. Państwo Stalina stanowiło – jego zdaniem – barierę dla mocarstwowych ambicji Niemiec i Japonii. Podobnie myślał brytyjski premier Winston Churchill, którego kraj po upadku Francji dźwigał główny ciężar walki. Obaj politycy potępiali wcześniej współpracę totalitarnych dyktatorów, która umożliwiła Hitlerowi dominację w Europie, a Stalinowi okupację części Polski, Finlandii i krajów bałtyckich. Niemiecki atak na ZSRR wywrócił jednak geopolityczną szachownicę i stworzył szansę na pokonanie III Rzeszy z pomocą jej dotychczasowego sojusznika – Sowietów.

Franklin D. Roosevelt  podpisuje ustawę, która umożliwi krajom alianckim otrzymywanie pomocy od USA, Biały Dom w Waszyngtonie, 11 marca 1941 r.
Franklin D. Roosevelt podpisuje ustawę, która umożliwi krajom alianckim otrzymywanie pomocy od USA, Biały Dom w Waszyngtonie, 11 marca 1941 r.

"Gdyby Hitler najechał piekło, zrobiłbym przynajmniej przychylną wzmiankę o diable w Izbie Gmin" – komentował Churchill zmianę polityki wobec Stalina.

"Jeśli widzimy, że Niemcy wygrywają, powinniśmy pomóc Rosji, a jeśli Rosja wygrywa, powinniśmy pomóc Niemcom, i w ten sposób pozwólmy im się zabijać tak bardzo, jak to możliwe" – streszczał amerykańską politykę senator Harry Truman z Partii Demokratycznej, późniejszy zastępca i następca Roosevelta.

Pierwszym realnym wsparciem Stanów Zjednoczonych dla Związku Radzieckiego było zniesienie sankcji gospodarczych nałożonych po napaści na Finlandię. Najważniejsze okazało się jednak włączenie do programu Lend-Lease. Ustawa o pożyczce i dzierżawie (Lend-Lease Act) została podpisana 11 marca 1941 r. przez Roosevelta. Zezwalała rządowi na przekazywanie zagranicznym odbiorcom wszelkich produktów, jeśli prezydent uzna to za korzystne dla bezpieczeństwa USA. Nie wymagano zapłaty za zużyty i zniszczony sprzęt, jedynie ocalała reszta miała zostać zwrócona po zakończeniu walk lub spłacona bez oprocentowania. Na takiej zasadzie Amerykanie dostarczyli aliantom produkty i surowce warte w sumie ponad 50 mld dol. (ponad 1 bln dzisiejszych dolarów). Początkowo odbiorcą była tylko Wielka Brytania, na którą przypadło dwie trzecie wojennych dostaw z USA. Z czasem dołączyło ponad 40 uczestników koalicji antyhitlerowskiej i antyjapońskiej. Roosevelt nazywał swój kraj "arsenałem demokracji". Państwo Stalina było jej zaprzeczeniem, ale szybko stało się drugim co do wielkości beneficjentem amerykańskiej pomocy. Wartość dostaw z Lend-Lease dla ZSRR wyniosła 11,3 mld dol., a dodając wsparcie Kanady i Wielkiej Brytanii – ponad 13 mld.

Realizację programu nadzorował najbliższy doradca prezydenta – Harry Hopkins. Znany był z sympatii do ZSRR, niektórzy oskarżali go wręcz o agenturalną działalność. Pod koniec lipca 1941 r. poleciał do Moskwy, aby osobiście zbadać sytuację na miejscu i zapewnić Stalina o bezwarunkowym wsparciu ­Roosevelta w walce z III Rzeszą.

"Rosjanie mają siłę żywą, a my mamy pieniądze i narzędzia, aby dokonać zniszczenia armii Hitlera" – podkreślał Hopkins na śniadaniu w kantynie amerykańskiej ambasady w Moskwie.

"Dajcie nam działa przeciwlotnicze i aluminium, a będziemy mogli walczyć przez trzy lub cztery lata" – usłyszał dwa dni później od gospodarza Kremla.

Sowiecki dyktator chciał m.in. 20 tys. dział przeciwlotniczych i podobnej liczby wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Domagał się też samolotów, czołgów, amunicji, stali, aluminium. 2 sierpnia 1941 r. Stany Zjednoczone utworzyły międzyrządowy komitet ds. udzielenia pomocy wojskowej ZSRR. Aby nie tracić czasu, Wielka Brytania skierowała do Rosji część amerykańskich dostaw, które wcześniej otrzymała. W pierwszym konwoju morskim, który przypłynął 31 sierpnia do Archangielska, wysłała też kilkadziesiąt swoich myśliwców Hurricane z pilotami i mechanikami. 1 października przedstawiciele ZSRR, Wielkiej Brytanii i USA podpisali tzw. pierwszy protokół moskiewski, który zakładał comiesięczne dostawy 400 samolotów, 500 czołgów i 10 tys. ciężarówek. Miesiąc później Roosevelt włączył oficjalnie ZSRR do programu Lend-Lease, informując Stalina, że zatwierdził dostawy wartości 1 mld dol.

Amerykańskie jeepy przekazane Armii Czerwonej w drodze na front
Amerykańskie jeepy przekazane Armii Czerwonej w drodze na front

"Pańska decyzja, Panie Prezydencie, o udzieleniu Związkowi Radzieckiemu nieoprocentowanej pożyczki w wysokości 1 mld dol. na zapewnienie dostaw sprzętu wojskowego i surowców do Związku Radzieckiego, została przyjęta przez rząd radziecki z serdeczną wdzięcznością jako pilna pomoc dla Związku Radzieckiego w jego ogromnej i trudnej walce ze wspólnym wrogiem – krwawym hitleryzmem" – odpisał Stalin w telegramie.

Sowieccy chłopcy w amerykańskich maszynach

Trudności organizacyjne sprawiły, że do końca 1941 r. zachodni alianci, głównie Brytyjczycy, przekazali w sumie ok. 800 myśliwców, 750 czołgów i 1400 innych pojazdów. Część tego sprzętu pomogła już w grudniu 1941 r. w odparciu ofensywy Wehrmachtu na Moskwę. Większe transporty ruszyły po japońskim ataku 7 grudnia 1941 r. na Pearl Harbor i wypowiedzeniu wojny Stanom Zjednoczonym przez III Rzeszę. Amerykańska gospodarka została wtedy przestawiona na wojenne tory. Wkrótce też mogła na masową skalę zaspokajać potrzeby własnej armii i sojuszników.

Łącznie dostarczono 17,5 mln ton sprzętu wojskowego i innych towarów do ZSRR (amerykańskie oddziały walczące w Europie zaopatrzono 22 mln ton). Alianci stworzyli trzy główne morskie szlaki transportowe. Pierwszy przez Pacyfik do Władywostoku, drugi – najdłuższy – do irańskich portów (dalej drogą lądową i powietrzną w rejon Morza Kaspijskiego), trzeci – najkrótszy, ale i najbardziej niebezpieczny – Morzem Północnym i Oceanem Arktycznym do Murmańska i Archangielska. Aby realizować dostawy, Amerykanie zbudowali olbrzymią flotę wielkich statków typu Liberty (długość – 135 m, ładowność – ok. 10 tys. ton). Po japońskim ataku pływały one na trasie pacyficznej pod sowiecką banderą, przewożąc tamtędy prawie połowę dostaw Lend-Lease (ok. 8 mln ton) do ZSRR. Były to transporty bez broni, której przewóz blokowali Japończycy. Z Władywostoku trafiały one następnie w głąb Rosji koleją transsyberyjską. Osobnym korytarzem powietrznym przez Kanadę i Alaskę do Krasnojarska wysyłano gotowe samoloty, które pilotowali kolejno amerykańscy i sowieccy lotnicy.

Na wybrzeżu Zatoki Perskiej powstały montownie samolotów i ciężarówek. Aby ułatwić ich transport, alianci zmodernizowali irańskie porty i drogi, a wcześniej doprowadzili do politycznego przewrotu w Teheranie, zyskując kontrolę nad Iranem. Arktyczne konwoje eskortowały okręty wojenne. Mimo to ofiarą niemieckich ataków padło 85 z ok. 1400 statków transportowych. W sumie stracono ponad 1 mln ton ładunków Lend-Lease, poległo kilkanaście tysięcy marynarzy – amerykańskich, brytyjskich i kanadyjskich. Najtragiczniej zakończył się konwój PQ-17 z czerwca 1942 r., podczas którego na dno poszły 22 z 35 frachtowców, przewożących ponad 400 czołgów, 3350 samochodów, 210 samolotów i prawie 100 tys. ton innych materiałów.

Przez całą wojnę Amerykanie dostarczyli Armii Czerwonej m.in. 14 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 520 statków, 8 tys. dział przeciwlotniczych z 18 mln pocisków, 903 tys. detonatorów, 603 mln nabojów karabinowych. Materiały wybuchowe z zagranicy stanowiły jedną trzecią zużytych przez wojska Stalina. Przysłany sprzęt zwykle przewyższał technologicznie sowiecką produkcję.

Największy as sowieckiego lotnictwa Aleksandr Pokryszkin chwalił szczególnie amerykańskie myśliwce Bell P-39 Airacobra, nazywane popularnie "stalowymi psami". Późniejszy marszałek lotnictwa ZSRR, trzykrotnie wyróżniony tytułem Bohatera Związku Radzieckiego, latał m.in. w eskadrze, która sprowadzała amerykańskie samoloty zmontowane w Iranie. Pilotując airacobrę na froncie, dokonał większości swoich 59 zestrzeleń.

Nakarmić, ubrać, zatankować

Nawet najlepsi piloci nie mogliby jednak latać bez wysokooktanowej benzyny, której ponad milion ton dostarczyli Amerykanie (55 proc. wojennej produkcji w sowieckich fabrykach). Dzięki importowi aluminium powstała ponad połowa sowieckich samolotów, a także tysiące czołgów T-34. Metal ten i różne stopy stali z Lend-Lease były konieczne do produkcji chluby Armii Czerwonej z lat II wojny światowej. Tak samo zresztą jak maszyny przysłane z Ameryki. "Przezbrojenie T-34 w armatę 85 mm wymagało powiększenia wieży – stało się to możliwe dopiero w 1944 r., dzięki otrzymanym w ramach Lend-Lease maszynom, które pozwalały zbudować łożysko o takiej średnicy i naciąć do niego zębatkę" – zauważa rosyjski pisarz i historyk Mark Sołonin.

Ważną rolę podczas wielkich operacji wojskowych odgrywały środki łączności i transportu. Sowiecką logistykę zapewniało ponad 400 tys. amerykańskich samochodów (jeepów i ciężarówek), 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów, 620 tys. ton szyn i aż 4 mln opon. Do tego dochodziło 35 tys. motocykli. W 1945 r. aż dwie trzecie parowozów w ZSRR pochodziło z zagranicy.

Oficerowie sowieccy w bazie lotniczej. W tle amerykański P-39 Airacobra, dostarczony przez USA. Gwiazdy symbolizują liczbę zestrzelonych maszyn wroga, 1944 r.
Oficerowie sowieccy w bazie lotniczej. W tle amerykański P-39 Airacobra, dostarczony przez USA. Gwiazdy symbolizują liczbę zestrzelonych maszyn wroga, 1944 r.

W trakcie całej wojny wyprodukowano tam o połowę mniej aut, niż dostarczyli sojusznicy. Symbolem Lend-Lease stały się ciężarówki Studebaker US-6, z których masowo korzystała Armia Czerwona. Ponad połowa z prawie 200 tys. wyprodukowanych trafiła do Kraju Rad. Miały napęd 6x6 i 6x4, mogły przewozić 2,5 tony, a po modyfikacji nawet 4 tony. Montowano na nich m.in. wyrzutnie rakiet BM-13 (słynne katiusze). Wiosną 1945 r. studebakery przewiozły większość armii atakujących Berlin. Łączność umożliwiały dziesiątki tysięcy radiostacji, setki tysięcy aparatów telefonicznych i 2 mln km kabli, które dostarczyli Amerykanie. Import miedzi sięgał ponad 80 proc. wojennej produkcji ZSRR.

Cywilne transporty w ramach Lend-Lease też miały olbrzymie znaczenie. W 1941 r. Związek Radziecki stracił ukraińskie czarnoziemy, 40 proc. upraw zbóż i całą produkcję buraków cukrowych. Hodowla bydła zmniejszyła się o 40 proc., a trzody chlewnej o 60 proc. Bez 4,5 mln ton żywności z Ameryki (m.in. mąki, masła, mięsa, soli, cukru, jajek w proszku) nie dałoby się wykarmić milionów żołnierzy na froncie i cywilów.

Wielu długie lata po wojnie wspominało smak pierwszej czekolady w życiu, którą zjedli dzięki dostawom "made in USA". Czerwonoarmiści konsumowali miliony konserw z tuszonką (wieprzowym gulaszem), które ironicznie nazywali "drugim frontem" (stanowiły one prawie 20 proc. całej sowieckiej produkcji surowego mięsa). Zdarli 15 mln par skórzanych butów z amerykańskich fabryk, nosili mundury uszyte m.in. z 70 mln mkw. tkanin i 107 tys. ton bawełny od Wuja Sama. Dzięki takim dostawom sowiecki przemysł mógł się koncentrować na produkcji uzbrojenia, w której pomagało m.in. 45 tys. obrabiarek metalu i 104 ciężkie prasy z Ameryki. Zza oceanu pochodziły nierzadko całe zakłady z parkiem maszynowym, w tym wyposażenie czterech rafinerii i fabryki opon.

Formalnie program Lend-Lease skończył się 12 maja 1945 r. W praktyce dostawy kontynuowano do kapitulacji Japonii. Za zdecydowaną większość ZSRR nie zapłacił ani centa. Podczas wojny przekazał jedynie nieznaną ilość rzadkich minerałów i wykonał usługi wartości 2 mln dol. na rzecz aliantów. W maju 1942 r. Niemcy zatopili krążownik Edinburgh z 465 sztabkami sowieckiego złota (4,5 tony, wartości ponad 200 mln dol. według obecnego kursu), które miały być częściową zapłatą za dostarczone materiały (431 sztabek wydobyto dopiero w 1981 r.). Po wojnie Stany Zjednoczone zażądały zwrotu 1,3 mld dol., ale Moskwa proponowała tylko 170 mln. W 1972 r. ustalono dług na 722 mln. Po upadku ZSRR zobowiązanie przejęła Federacja Rosyjska i zakończyła spłatę w 2006 r.

Wojna byłaby przegrana

W ZSRR oficjalnie niewiele informowano o alianckiej pomocy albo minimalizowano jej znaczenie, co do dziś robi propaganda Kremla. Oburzony admirał William Standley, amerykański ambasador w Moskwie, publicznie oświadczył w marcu 1943 r., że "władze rosyjskie najwyraźniej chcą ukryć fakt, że otrzymują pomoc z zewnątrz. Oczywiście chcą zapewnić swój naród, że Armia Czerwona toczy tę wojnę samotnie".

W efekcie w sowieckiej prasie zaczęły pojawiać się doniesienia o Lend-Lease. Jednak sam Standley musiał odejść ze stanowiska, ponieważ prezydent Roosevelt nie chciał psuć relacji z ważnym sojusznikiem. Sowieccy historycy pisali, że zagraniczne dostawy stanowiły jedynie 4 proc. całej wojennej produkcji Związku Radzieckiego i odegrały znikomą rolę w walce Armii Czerwonej. Nieoficjalnie niektórzy partyjni dygnitarze i dowódcy wojskowi przyznawali, że bez zagranicznego wsparcia, głównie amerykańskiego, trudno byłoby pokonać Wehrmacht. Pisał o tym w pamiętnikach m.in. Nikita Chruszczow, który podczas wojny pełnił funkcję komisarza politycznego, pośredniczącego w kontaktach dowódców z kierownictwem partii w Moskwie. Rozgoryczony po odsunięciu od władzy w 1964 r. wspominał "luźne uwagi" Stalina na temat Lend-Lease: "Stwierdził bez ogródek, że gdyby Stany Zjednoczone nam nie pomogły, nie wygralibyśmy wojny (…). Kiedy słuchałem jego uwag, całkowicie się z nim zgadzałem, a dziś zgadzam się jeszcze bardziej (...)".

W podobnym tonie Stalin mówił też podczas spotkania wielkiej trójki w Teheranie pod koniec 1943 r.: "Stany Zjednoczone dały się poznać jako kraj maszyn. Bez tych maszyn, otrzymanych w ramach Lend-Lease, wojna byłaby przegrana". W Jałcie w lutym 1945 r. powiedział do Roosevelta: "Gdyby nie Lend-Lease, zwycięstwo byłoby bardzo trudne".

Anastas Mikojan, wicepremier sowieckiego rządu odpowiedzialny za handel zagraniczny, przyznał po wojnie, że bez Lend-Lease walka Armii Czerwonej trwałaby prawdopodobnie półtora roku dłużej. "Jesienią 1941 r. straciliśmy wszystko i gdyby nie Lend-Lease, amerykańskie zaopatrzenie, broń, żywność i ciepła odzież dla wojska – pytanie, jak by się to potoczyło" – stwierdził nieoficjalnie.

Korzystałem m.in. z książek:

Borysa Sokołowa, "Straszliwe zwycięstwo. Prawda i mity o sowieckiej wygranej w drugiej wojnie światowej"; Seana McMeekina, "Wojna Stalina. Nowa historia II wojny światowej"; Marka Sołonina, "Pranie mózgu. Fałszywa historia Wielkiej Wojny"

]]>
Ireneusz Dańko
urn:uuid:1df213b6-ea30-401e-ba26-e075cbf90f72 Sat, 17 May 2025 08:04:24 +0200 Produkcja uzbrojenia podczas wojny. Systemy USA przyćmiły resztę W Stanach Zjednoczonych masowa produkcja uzbrojenia i sprzętu wojskowego była uważana za rzecz oczywistą. W maju 1940 r. prezydent Roosevelt uruchomił program zbrojeń lotniczych, wzywając do wytwarzania 50 tys. samolotów rocznie. Później ingerował także w planowanie produkcji czołgów, domagając się 25 tys. maszyn rocznie. https://www.newsweek.pl/historia/produkcja-uzbrojenia-podczas-wojny-systemy-usa-przycmily-reszte/nd2dpzz Cykliczna kilkudniowa impreza "D-day Hell" na którą zjeżdżają się pasjonaci militariów i grupy rekonstrukcyjne z całej Polski, Hel 20.08.2011 Okładka książki "Krew i zgliszcza. Tom 2" W Stanach Zjednoczonych masowa produkcja uzbrojenia i sprzętu wojskowego była uważana za rzecz oczywistą. W maju 1940 r. prezydent Roosevelt uruchomił program zbrojeń lotniczych, wzywając do wytwarzania 50 tys. samolotów rocznie. Później ingerował także w planowanie produkcji czołgów, domagając się 25 tys. maszyn rocznie.

Wątpiono wtedy, czy jest to możliwe, lecz "amerykański geniusz przemysłowy", do którego Roosevelt odwołał się w czasie "pogawędki przy kominku" w grudniu 1940 r., sprostał zapotrzebowaniom zbrojeń. W roku 1943 Stany Zjednoczone produkowały więcej niż wszystkie państwa Osi razem wzięte. Eksperci wojskowi przestrzegali Hitlera przed lekceważeniem zdolności USA do wytwarzania towarów użytku militarnego, ale nie zdołało go to odwieść od wypowiedzenia wojny Ameryce. Kilka dni przed atakiem japońskim na Pearl Harbor kwatera główna Führera wydała podpisane przez niego rozporządzenie nakazujące niemieckiemu przemysłowi zbrojeniowemu przyjęcie programu uproszczenia i standaryzacji produkcji, aby mogła ona przybrać prawdziwie masową skalę.

Hitlerowi nie przypisuje się zwykle wielkiego zmysłu strategicznego, ale rzeczywistość potwierdziła przekonanie, jakie żywił on już w początkowej fazie wojny, że produkcja zbrojeniowa na największą możliwą skalę to niezbędny warunek wstępny pomyślnego dla Niemiec przebiegu konfliktu. Przytoczone wyżej rozporządzenie z grudnia 1941 r. zostało wydane po wielu miesiącach, w czasie których próbował interweniować, chcąc nakłonić przemysł i wojsko do współpracy, aby znalazły sposoby wykorzystania potężnych zasobów Trzeciej Rzeszy do osiągnięcia jak największego poziomu produkcji. W maju 1941 r. zorganizował konferencję z udziałem ministra uzbrojenia i amunicji Fritza Todta oraz szefa Zarządu Gospodarki Wojennej i Uzbrojenia Sił Zbrojnych generała Georga Thomasa, na której nakreślił swoje pomysły na podniesienie wydajności gospodarki wojennej.

Zarzucał wojskowym przeciążanie przemysłu skomplikowanymi żądaniami technicznymi i domagał się "więcej prymitywnych, solidnych konstrukcji" oraz "popierania surowej produkcji masowej". Wydał dyrektywę wzywającą trzy rodzaje sił zbrojnych do zmniejszenia liczby typów broni i ich złożoności. Kolejne dyrektywy, z lata i jesieni tamtego roku, nakazywały skupić się na uzbrojeniu, które można było wytwarzać zgodnie z nowoczesnymi metodami produkcji. Wreszcie wspomniane rozporządzenie z 3 grudnia dało wyraz oczekiwaniom Hitlera. "Znaczący jest fakt – mówił Karl-Otto Saur, zastępca Alberta Speera, zeznając przed zwycięzcami w 1945 r. – że praktycznie rzecz biorąc, racjonalizacja [produkcji] w Niemczech została wprowadzona w życie dopiero po nakazie Hitlera z 3 grudnia 1941 roku i że potrzebna była jego interwencja, aby przejść od teorii do praktyki".

Ale na tym ta historia się nie skończyła, gdyż dwa lata później kierujący produkcją silników lotniczych w Niemczech William Werner skarżył się, że ich wytwarzanie nadal jest "silnie naznaczone metodami rzemieślniczymi", i wzywał do produkcji na linii montażowej "według modelu amerykańskiego". Przepaść między tymi dwiema kulturami produkcji okazała się jednak trudna do zasypania, co stało się jednym z głównych czynników, które przesądziły o wyniku wojny.

Produkcja zbrojeniowa państw walczących w drugiej wojnie światowej przyćmiła swoimi rozmiarami wszystko, co widziano wcześniej i później. Chociaż jednak jej skala była ogromna, w rzeczywistości tylko niektóre rodzaje broni, pojazdów i okrętów produkowano masowo w konwencjonalnym znaczeniu tego terminu. Produkcję masową kojarzy się z "fordyzmem", którego korzenie sięgają rewolucji w technikach produkcji zapoczątkowanej w amerykańskim przemyśle motoryzacyjnym (w szczególności przez Henry’ego Forda) w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku.

Fordyzm różnie interpretowano. W Stanach Zjednoczonych był to sposób na zmaksymalizowanie produkcji tanich, standardowych dóbr konsumpcyjnych przez zastosowanie racjonalnej kontroli nad dostarczaniem zasobów oraz części składowych na linię produkcyjną, gdzie montaż był podzielony na łatwe do wyuczenia i powtarzalne czynności.

Z kolei w Związku Radzieckim fordyzm został przyjęty z entuzjazmem przez młody reżim komunistyczny nie tylko jako symbol radzieckiej nowoczesności, ale także dlatego, że racjonalna produkcja masowa mogła zapewnić zwycięskiemu proletariatowi tanie towary. Tylko w Niemczech fordyzm postrzegano ambiwalentnie. Chociaż w latach 20. XX wieku wielbiciele fordowskiego modelu produktywności wprowadzili pewne formy produkcji masowej w kilku sektorach gospodarki niemieckiej, wybuch wielkiego kryzysu w 1929 r. skutkował odrzuceniem amerykańskiego wzorca produkcji na rzecz nacisku na produkcję wyspecjalizowaną i wysoką jakość, czyli dwa czynniki sprzyjające rozwojowi wyrafinowanego i technicznie zaawansowanego sektora zbrojeniowego. Te dwie odmienne kultury produkcji miały potem skutki w czasie drugiej wojny światowej.

Stąd właśnie brała się różnica między seryjną produkcją amerykańskich czołgów Sherman i radzieckich T-34 a relatywnie skromną produkcją niemieckich Tiger i Panther, które znacznie przewyższały jakością wytwarzane masowo pojazdy alianckie, ale były produkowane w całkowicie niewystarczających ilościach.

W praktyce produkcja masowa w takim kształcie, w jakim stosowano ją w okresie międzywojennym do wyrobu standardowych artykułów trwałego użytku konsumenckiego, miała ewidentne ograniczenia przy wytwarzaniu nowoczesnej broni. W pierwszej wojnie światowej seryjna produkcja sprzętu wojskowego nabrała kluczowego znaczenia, dlatego przy wytwarzaniu ręcznej broni palnej, amunicji i artylerii wprowadzono elementy nowoczesnych praktyk fabrycznych, aby zwiększyć wydajność pracowników i zmniejszyć zużycie zasobów. W czasie drugiej wojny światowej uruchomienie produkcji seryjnej oznaczało jednak istotne zwiększenie liczby wytwarzanych produktów złożonych technicznie, od czołgów i pojazdów opancerzonych po silniki lotnicze i płatowce.

Typowy samolot wojskowy składał się z ponad 100 tys. części, dlatego jego produkcja seryjna stanowiła wyjątkowe wyzwanie choćby ze względu na konieczność zorganizowania dostaw podzespołów od setek podwykonawców, aby końcowy montaż mógł przebiegać w miarę gładko.

O ile karabin czy karabin maszynowy można było łatwo wyprodukować z niewielkiej liczby standardowych części, stosując metody znane z czasów pokoju, o tyle zbudowanie samolotu, czołgu czy okrętu podwodnego wymagało specjalnego procesu produkcyjnego. Do zmontowania bombowca Consolidated B-24 Liberator trzeba było blisko 30 tys. rysunków technicznych. Kiedy Henry Ford próbował umasowić wytwarzanie tego samolotu, wykorzystując swoje doświadczenia z produkcji samochodów osobowych i ciężarówek, proces produkcyjny rozbito na 20 tys. operacji wymagających zainstalowania 21 tysięcy zacisków i uchwytów oraz 29 tys. sztanc. W rezultacie uruchomienie owego projektu trwało tak długo, że ten typ bombowca zaczął się już robić przestarzały, gdy ruszyła jego produkcja masowa. Ford był do tego stopnia przekonany o możliwości zastosowania metod produkcji masowej z czasów pokoju do wytwarzania uzbrojenia, że w 1940 r. oświadczył, iż może produkować tysiąc samolotów myśliwskich dziennie za pomocą standardowych maszyn. Po zbadaniu jego oferta została jednak odrzucona, gdyż standardy techniczne dla taniego samochodu rodzinnego dalece odbiegały od wymagań nowoczesnej produkcji lotniczej. Ten sam problem prześladował General Motors przy próbach wyprodukowania szybkiego myśliwca XP-75. Zamiast samemu budować od zera całą maszynę, spółka próbowała ciąć koszty przez zakup gotowych podzespołów z innych konstrukcji lotniczych. Po czterech latach projekt uznano za całkowite fiasko i zarzucono latem 1945 r. Przypadek ten pokazuje dobitnie, jak na wojnie trudno było masowemu producentowi przestawić się z pokojowej produkcji cywilnej na militarną w czasie wojny. Z drugiej strony to też dowód na to, że Stany Zjednoczone mogły marnować swój wysiłek i zasoby na nieudane projekty, a i tak zostawiały w tyle każdą inną gospodarkę pod względem wielkości produkcji.

Liczne problemy związane z seryjną produkcją zaawansowanego uzbrojenia uwypuklały różnicę między produkcją cywilną w czasach pokoju, gdy decyzje o tym, co produkować i w jakiej ilości, są dyktowane przez rynek i upodobania konsumentów, a realiami gospodarki wojennej, w której jest jeden wojskowy konsument, jego wymagania zaś są niepewne, zmienne i bezwarunkowe. Uzyskanie długich serii produkcyjnych i wynikających z tego tak zwanych korzyści skali było regularnie niweczone przez nieprzewidziane zwroty w strategii wojennej, potrzebę dogonienia lub prześcignięcia osiągnięć technicznych przeciwnika albo przerwanie serii produkcyjnych na skutek żądań wojskowych, którzy domagali się krótkoterminowych modyfikacji taktycznych produkowanego od dawna typu broni. W takich warunkach trudno było o standardowe modele, części zamienne i produkcję taśmową.

Ciągłe modyfikacje były wrogiem seryjnej produkcji wojennej. Jak to ujął Alec Cairncross, który kierował planowaniem w brytyjskim Ministerstwie Produkcji Lotniczej, "życie było jedną długą bitwą z bałaganem"10. W ciągu trzech pierwszych lat produkcji niemieckiego bombowca średniego Junkers Ju 88 jego projekt przeszedł aż 18 tysięcy zmian, co niweczyło wszelkie szanse na osiągnięcie długotrwałej serii produkcyjnej. Zmiany projektów dotyczyły zresztą nie tylko końcowego montażu danego samolotu lub czołgu, ale także setek dostawców podzespołów, których produkcję należało skoordynować z głównym zakładem montażowym. Poszczególni dostawcy często znacznie różnili się między sobą zdolnością uruchomienia produkcji seryjnej, gdyż małe spółki miały mniejsze możliwości elastycznego dostosowania się do nowych wymagań lub wprowadzenia wydajniejszych metod produkcji. Produkcja czołgów w Stanach Zjednoczonych, która zgodnie z planem miała wynieść w 1942 r. 42 tys. sztuk, była mniejsza o blisko połowę z powodu niedoborów głównych podzespołów. W Niemczech w środkowej fazie wojny starano się doprowadzić do tego, aby wszyscy podwykonawcy części do zamówień wojskowych zastosowali w swoich zakładach jak najlepsze metody produkcji. Ustalono wtedy, że stosunek najwyższego i najniższego poziomu wydajności wynosi 1 do 5, ale po zracjonalizowaniu metod produkcji udało się go ograniczyć do 1 do 1,511.

Wszyscy główni uczestnicy drugiej wojny światowej, z wyjątkiem Włoch i Chin, rozwinęli w końcu ‒ mimo rozmaitych problemów związanych z wytwarzaniem bardziej złożonej i droższej techniki wojskowej ‒ programy produkcji seryjnej obejmujące elementy konwencjonalnej "produkcji masowej". Ich osiągnięcia w czasie wojny przedstawia Tabela 6.1. Te zbiorcze statystyki zamazują jednak wpływ wywierany na produkcję przez bardzo różne reżimy polityczno-administracyjne oraz zmieniające się wymogi strategiczne, które uzasadniały wybór określonych priorytetów. Japonia i Wielka Brytania skupiły się na seryjnej produkcji samolotów i okrętów, gdyż były krajami wyspiarskimi i takie priorytety odpowiadały charakterowi obranych przez nie strategii. Związek Radziecki i Niemcy budowały niewiele okrętów, ale wyjątkowo dużo uzbrojenia dla wojsk lądowych oraz lotnictwa. Tylko Stany Zjednoczone, mając dostęp do zasobów całej półkuli, mogły wytwarzać uzbrojenie dla sił powietrznych, morskich i lądowych na największą skalę. Poniższe liczby nie uwzględniają też różnic jakości między produktami poszczególnych krajów. Chociaż władze wojskowe generalnie dążyły do unowocześnienia posiadanego sprzętu, aby dorównać przeciwnikowi, było to często trudne do osiągnięcia, gdy produkcja była już mocno nastawiona na wytwarzanie wcześniejszych wersji albo gdy możliwości techniczne danej gospodarki nie pozwalały na modernizację. Niemniej różnica jakościowa rzadko była na tyle duża, żeby zrekompensować niedostateczną ilość. Gdy gospodarki wojenne już dojrzały, wojsko, przedsiębiorcy i rządy współpracowały ze sobą, żeby skupić się na produkcji wybranych typów uzbrojenia, które sprawdziły się w walce i mogły być wydajnie wytwarzane w dużych ilościach, zamiast rozpraszać wysiłek na dużą liczbę zbędnych modeli.

Fragment książki Richarda Overego "Krew i zgliszcza. Wielka wojna imperiów 1931-1945. Tom 2 w przekładzie Tomasza Fiedorka wydanej przez Dom Wydawniczy Rebis. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji "Newsweeka". Książkę można kupić tutaj.

Okładka książki
Okładka książki "Krew i zgliszcza. Tom 2"
]]>
Richard Overy
urn:uuid:3263bb81-8aea-4bc6-a9c7-a414869b430d Sun, 04 May 2025 17:00:00 +0200 Sto lat od ukazania się "Mein Kampf". Produkt chorego z nienawiści umysłu Gdybym wiedział, że zostanę kanclerzem, nie napisałbym „Mein Kampf” – wyznał Hitler. https://www.newsweek.pl/historia/sto-lat-od-ukazania-sie-mein-kampf-produkt-chorego-z-nienawisci-umyslu/t12d4vx Członkowie Służby Porządkowej Memellandu (północno-wschodniej części Prus) z „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Zdjęcie z 22 marca 1939 r. Gdybym wiedział, że zostanę kanclerzem, nie napisałbym „Mein Kampf” – wyznał Hitler.

Czy wiecie, jaki wykonywany zawód wpisał Adolf Hitler do oświadczenia podatkowego w roku 1925? Przyszły twórca III Rzeszy bezskutecznie usiłował się dostać na wiedeńską akademię sztuk pięknych, utrzymywał się ze sprzedaży malowanych przez siebie pocztówek i landszaftów, ale do rubryczki „zawód” wstawił słowo „pisarz”. Właśnie ukazała się jego książka, którą klecił – częściowo dyktując Rudolfowi Heßowi – w twierdzy Landsberg, gdzie odsiadywał wyrok za próbę puczu w Monachium w 1923 r.

Skazano go na pięć lat, co nie było przesadnie dużą karą, ale puczyści cieszyli się całkiem sporym poparciem w Bawarii, i to także wśród aparatu urzędniczego, policjantów i sędziów. Landsberg był prawdziwym sanatorium – Hitler bez ograniczeń przyjmował gości, więźniom nikt nie zabraniał się gromadzić, a nawet biesiadować, przyszłemu wodzowi III Rzeszy przysyłano książki i papier. Twierdza stała się domem pracy twórczej, a rok, który tam spędził (skrócono mu wyrok za dobre sprawowanie), swoistym stypendium pisarskim, w czasie którego powstała „Mein Kampf” – jedna z najobrzydliwszych książek w dziejach świata.

W czasie nieudanego puczu monachijskiego zginęło 16 bojówkarzy NSDAP i to im, jako „męczennikom sprawy”, Hitler zadedykował dzieło swojego życia.

Brednie i biedafilozofia

Z rozmów z prestiżowymi wydawnictwami nic nie wyszło, więc książkę wydała oficyna Franz-Eher-Verlag, należąca do NSDAP i zajmująca się drukowaniem broszur partyjnych oraz gazety „Völkischer Beobachter”. Wydawnictwu szefował Max Amann, były sierżant w jednostce Hitlera na froncie I wojny światowej, gdy ten był kapralem. Od ich żołnierskich czasów cokolwiek się zmieniło – teraz Hitler był szefem Amanna, a ten stał się ślepo mu posłusznym propagandystą. Ale nawet Amann wiedział, że maszynopis w tej wersji nie nadaje się do druku ze względu na ciągłe powtórzenia, niechlujność, błędy merytoryczne. Przez długie tygodnie całe zastępy nazistów oraz zawodowych redaktorów poprawiały bełkot wodza, a i tak to dzieło pozostaje spiżowym pomnikiem grafomanii.

I kiepskiego wyczucia autora, bo Hitler chciał, by jego książka nosiła tytuł „Cztery i pół roku walki z kłamstwami, głupotą i tchórzostwem”, lecz Amann uznał, że jest to komercyjna beznadzieja, i namówił Hitlera na wymyślony przez siebie: „Moja walka”. W ten sposób wydawca przyczynił się do unieśmiertelnienia tych dwóch słów i wylansował jeden z najsłynniejszych tytułów od momentu wynalezienia druku przez Johannesa Gutenberga.

18 lipca 1925 r. miał premierę pierwszy tom, bardzo starannie wydany. Bo „Mein Kampf” składa się z dwóch części: „Rozrachunek” oraz „Ruch narodowosocjalistyczny”. W więzieniu powstał tylko autobiograficzny „Rozrachunek”, pokazujący drogę autora od czasów, gdy był małym Adolfem, wątki ideowe zaś nie są w nim jeszcze tak obecne jak w drugim tomie, pisanym już na wolności. Hitlerowi tak spodobało się bycie pisarzem, że postanowił kontynuować pracę w Alpach, gdzie wynajął, a później kupił za tantiemy z pierwszego tomu, osławiony Berghof, czyli swoją przyszłą oficjalną rezydencję.

Drugi tom ukazał się w grudniu 1926 r., cztery lata później zaś oba tomy połączono i od tego czasu „Mein Kampf” wydawana jest jako jedna bardzo gruba książka.

To naprawdę nudna i przegadana cegła. Wykwit niepohamowanej grafomanii, strasznego wodolejstwa, a także użalania się nad sobą pomieszanego z megalomanią. Pełna zdań w rodzaju: „Jedną z najgorszych oznak upadku w przedwojennych Niemczech była wszechobecna, coraz bardziej szerząca się połowiczność w ogóle i w szczególności. Jest ona skutkiem niejakiej niepewności co do tej czy innej sprawy, jak również efektem tchórzostwa, wynikającego z tej czy innej przyczyny”. Gdyby usiadł do niej porządny redaktor, to musiałby zamaszystymi ruchami wykreślać całe strony.

Ale to przede wszystkim książka przepełniona kliniczną obsesją na punkcie Żydów, których Hitler obwiniał o wszelkie zło na świecie. Produkt chorego z nienawiści umysłu, puszącego się: „Ze słabego obywatela świata przeobraziłem się w fanatycznego antysemitę”. Bo obsesyjnym tematem książki jest kwestia rasowa. To psychopatyczna wyliczanka antysemickich rojeń, przeplatana peanami na cześć potęgi Aryjczyków. Na przemian paranaukowe brednie i mistyczne podniecenie. Program polityczny pomieszany z pisaniem nowej mitologii germańskiej oraz obskurancki biologizm zmiksowany z biedafilozofią.

A jednak ta książka stała się bestsellerem o zasięgu ogólnoświatowym. Została okrzyknięta „biblią narodowego socjalizmu”, choć nie trzeba było jej przeczytać, by zostać żarliwym nazistą. Bo jak zauważył Hitler we wstępie do „Mein Kampf”: „Wiem, że ludzi trudniej da się przekonać słowem pisanym aniżeli mówionym i że każdy duży ruch na tej ziemi zawdzięcza swój rozwój wielkim mówcom, a nie wielkim skrybom”.

I wyczuł emocję tłumów, które o wiele łatwiej porwać gorącą przemową niż literaturą: „Tylko słowo mówione jest w stanie doprowadzić do rzeczywiście wielkich przewrotów, a to mianowicie z ogólnych powodów psychologicznych”. Dużo miejsca poświęcił zdolności do uwodzenia tłumów publicznymi przemowami, bo „ludzie są gnuśni i niechętnie czytają. Tylko kontakt osobisty i siła przekonywania mówcy może zmienić ich ocenę sytuacji”. Niestety, sporo w tym racji.

Prawie nic o Polsce

Prócz Żydów, których obrzucał kalumniami, nienawiścią obdarzył też Francuzów. Bo awersja Hitlera do Francji również nosiła znamiona choroby. Za to z szacunkiem odnosił się do Wielkiej Brytanii i wciąż planował strategiczny sojusz z Londynem. W „Mein Kampf” przedstawił swój pomysł na podział świata: Anglia będzie rządzić na morzach i oceanach, a Rzesza Niemiecka na lądzie. Francuzi zaś byli dla niego narodem „coraz bardziej ulegającym negryzacji” i sprzymierzonym z „międzynarodowym żydostwem”. Te przewiny Francuzów miały być największym zagrożeniem dla „istnienia białej rasy w Europie”.

Obsesja na punkcie Francji była stokroć większa niż na punkcie radzieckich komunistów, o których zaskakująco mało w książce. Rewolucja październikowa i przejęcie władzy przez bolszewików pojawiają się jedynie w kontekście skuteczności propagandy i tego, że nie pisma Lenina sprawiły, że masy poszły za rewolucją, ale tysiące agitatorów, żarliwymi przemowami pociągających za sobą prosty lud. Dopiero pod koniec drugiego tomu, w rozdziale „Orientacja na Wschód albo polityka wschodnia”, Hitler zajął się pobieżnie swoim stosunkiem do Związku Radzieckiego.

Głównym wątkiem w tym rozdziale była kwestia Lebensraum – przestrzeni życiowej dla Niemców, bo Hitler imperium widział jako zasób terytorialny, bardziej niż siłę gospodarczą. Im większy terytorialnie kraj – tym ważniejszy w światowej polityce. Stąd wszystko na wschód od niemieckiej granicy miało być terenem do zdobycia i miejscem osadnictwa dla duszących się na swoich 500 tys. km kw. obywateli Rzeszy. Wprost mówił o agresji na Rosję sowiecką, a władze ZSRR nazywał „nikczemnymi przestępcami” i „szumowinami ludzkimi”. Polską kompletnie się nie interesował, mimochodem raz wspominając o kraju leżącym między Niemcami a Rosją i zarządzanym przez Francuzów.

O wiele bardziej od Związku Radzieckiego interesował się niemieckimi marksistami. „Tak jak hiena nie odstępuje padliny, tak marksista trwa przy zdradzie ojczyzny” – pieklił się na stronach „Mein Kampf”. Skoro marksiści mają „Kapitał” Marksa, to on im odpowie „Moją walką”.

„Mein Kampf” stała się nie tylko promocją idei nazistowskiej, ale też sposobem zarabiania na partię. Pierwszy 10-tysięczny nakład sprzedał się błyskawicznie, a książkę reklamowano jako doskonały prezent pod choinkę. Wydrukowano również luksusowe, numerowane wydanie, sprzedawane za ogromną cenę 100 marek. Kupno „Mein Kampf” stało się nie tylko ostentacyjnym przystąpieniem do obozu nazistowskiego, ale też dowodem statusu, pokazaniem, że jest się modnym i na czasie. Sam Hitler wzbogacił się niesamowicie – na tantiemach zarobił 15 mln marek, co na dzisiejsze przeliczniki oznaczałoby kilkadziesiąt milionów euro.

Już w czasach totalnej władzy Hitlera – między 1933 a 1945 r. – rozprowadzono co najmniej 12 mln egzemplarzy, wciskając je każdemu, komu się dało, nawet nowożeńcom w trakcie ślubów. Oraz młodzieży, bo ta jest niezwykle podatna na wpływy i łatwiej ją zmanipulować. Młodzieżą Hitler interesował się szczególnie, wiedząc, że tam może łowić przyszłych wyznawców. Tak bardzo angażował się w sprawy młodzieży, że piętnował nawet noszenie przez nich zbyt obcisłych spodni, jednocześnie zabiegając o to, żeby nad wiedzę szkolną przedkładali ćwiczenia fizyczne, bo silny, wysportowany Niemiec jest ważniejszy dla narodu niż rachityczny wykształciuch. Dlatego dla młodzieży drukowano broszurki streszczające główne idee zawarte w „Mein Kampf”, by posiadła ogólne idee, a resztę czasu spędzała na dbaniu o tężyznę. Rozprowadzano mocno skrócone i uproszczone wydania, na kształt Biblii pauperum, która kiedyś tłumaczyła w prostych słowach i obrazkach przekaz Pisma Świętego. Ale także sprzedawano w rozlicznych edycjach – taniej kieszonkowej, drogiej oprawionej w skórę, a nawet sześciotomowe wydanie alfabetem Braille’a.

Jak to się stało, że książka Hitlera została całkowicie zlekceważona zarówno przez niemieckich demokratów, jak i za granicą, a jednym z niewielu, który od razu dostrzegł jej grozę, był Winston Churchill? Czemu uznano tę książkę wyłącznie za rojenia wariata i wierzono, że skoro pisze wprost o swoich imperialnych projektach, to znaczy, że ich nie będzie chciał zrealizować, bo to nielogiczne przyznawać się publicznie do swych tajnych planów? Hitler pisał otwartym tekstem, ale demokraci albo wzruszali ramionami, albo wyśmiewali dziwaka. Poza tym mało kto z demokratów przeczytał „Mein Kampf”, bo im się nie chciało i wciąż nie traktowali Hitlera poważnie. Niepotrzebne okazały się lęki Hitlera, że w książce – pisanej w stanie frustracji i poczucia klęski – odsłonił swoje prawdziwe intencje. On wcale nie chciał być czytany masowo, a tym bardziej by czytelnicy przywiązali się do jego wizji. Polityka wymaga lawirowania, więc wyłożone łopatą poglądy nie powinny dotrzeć do bystrych czytelników, bo mogą im się zapalić lampki alarmowe. „Gdybym wiedział, że zostanę kanclerzem, nie napisałbym »Mein Kampf«”– wyznał szczerze Führer.

Nie trzeba było zresztą znać całej „Mein Kampf” – cytaty z książki pojawiały się w prasie i przestrzeni publicznej, rozdawano nawet opaski ze złotymi myślami Hitlera. Ludzie słuchali jego wystąpień, w których powtarzał swoje tezy z książki, tyle że jeszcze dobitniej zapowiadał „zagładę rasy żydowskiej w Europie”.

Po dojściu Hitlera do władzy zaczęto bardzo pilnować praw do zagranicznych wydań książki. Owszem, pozwalano na przekłady, ale nie całości. Niemiecki wydawca dawał imprimatur na wydania wykastrowane z najbardziej rasistowskich poglądów autora oraz tych wątków, w których zapowiadał on agresję militarną na inne kraje. We Francji ukazała się skrócona o trzy czwarte wersja pozbawiona wszystkich antyfrancuskich wątków, prezentująca Hitlera jako piewcę zbliżenia między obu narodami, spreparowana wspólnie przez Franz-Eher-Verlag i francuskie wydawnictwo Fayard. W ramach kampanii odkręcania tego, co napisał w chwilach maniakalnego wzmożenia, Hitler przekonywał dziennikarzy i polityków zagranicznych, że niczego nie pragnie bardziej niż pokoju na świecie.

Naziści mieli rację, chcąc ograniczyć światową popularność „Mein Kampf”. Szczególnie już po wybuchu wojny, bo pełne wydanie książki w Stanach Zjednoczonych i jej masowa sprzedaż przyczyniły się do wzrostu nastrojów antyniemieckich i zmobilizowały czarnych Amerykanów do wysiłku wojennego, gdy dowiedzieli się, co Hitler myśli o Afrykanach.

Prześladowany apostoł

Wątki religijne są w „Mein Kampf” rzadkie, ale jednak bywają i wtedy Hitler wspina się na szczyty egzaltacji: „Wszechmogący Boże, pobłogosław kiedyś naszą broń; bądź tak sprawiedliwy, jak byłeś zawsze; osądź teraz, czy zasługujemy na wolność; Panie, pobłogosław naszą walkę!”. Nie wynikało to z bogobojności Hitlera, ale z jego widzenia siebie jako świętego sprawy nazistowskiej, apostoła antysemityzmu. Nawet w wywiadzie dla znienawidzonej francuskiej prasy wyznał, że książkę pisał „z pasją prześladowanego apostoła”.

Jeśli zrobić ekstrakt z tej książki, to widać, że jest tam sporo przydatnych (jakkolwiek to brzmi) porad, jak należy prowadzić kampanię wyborczą. A więc to, co robisz, rób na sto procent. Nie rozdrabniaj się, nie atakuj pięciu ani tym bardziej dziesięciu przeciwników, ale tylko jednego, za to z całą siłą i bezwzględnością. Nie miej rozterek, wahań, wyrzutów sumienia, nie próbuj ważyć za i przeciw. Hitler był może pierwszym na świecie prawdziwym spin doktorem, twórcą strategii wyborczych, z których czerpią dzisiejsi populiści. Kluczem do politycznego sukcesu był prosty podział świata na naród wybrany i gorsze rasy oraz ludzi na wojowników, próżniaków i zdrajców. Każdy czytelnik i słuchacz Hitlera chciał widzieć siebie jako wojownika, a nie próżniaka czy zdrajcę.

Skarb ukryty na strychu

Historia „Mein Kampf” nie skończyła się wraz z samobójczą śmiercią autora. W czasie procesu norymberskiego w 1946 r. credo Hitlera posłużyło jako dowód oskarżenia wobec nazistów. „Od »Mein Kampf« do komór gazowych Auschwitz i Majdanka prowadziła prosta droga” – mówił Elwyn Jones, zastępca prokuratora brytyjskiego, dowodząc, że siedzący na ławie oskarżonych naziści kłamią, przysięgając, że nic nie wiedzieli o zbrodniczych planach wodza. Żaden funkcjonariusz reżimu, który przeczytał „Mein Kampf”, nie miał prawa udawać zdziwionego, gdy dowiedział się o istnieniu obozów koncentracyjnych.

„Zwykli Niemcy” po klęsce w 1945 r. spalili, wrzucili do rzek, ukryli na strychach, w piwnicach i zakopali w ogródkach miliony egzemplarzy „Mein Kampf” jeszcze przed chwilą stojących na ich półkach. Ale je zabezpieczyli, liczyli na to, że z czasem nabiorą one wymiernej wartości. I faktycznie – po latach te bardziej prestiżowe wydania stały się pożądanym przez kolekcjonerów towarem, bo było ich już bardzo mało, choć wydrukowano ich niebotyczne ilości.

Mimo że „Mein Kampf” po wojnie została obłożona zakazem druku, a prawa autorskie przeszły na rząd Bawarii, który miał pilnować, by dzieło nie było upubliczniane, to na całym świecie pojawiały się rozliczne wydania – wypuszczane zarówno przez neofaszystowskie oficyny, jak i przez komercyjne wydawnictwa. I to w miejscach najdalszych od Bawarii, bo publikowano je w Chinach, Indiach, Korei Południowej, Kolumbii, Brazylii, Indonezji, a nawet w Mongolii. I była czytana przez arabskich fundamentalistów, oczywiście ze względu na nienawiść do Izraela. Wielu nazistów po klęsce znalazło schronienie w krajach arabskich, gdzie wciąż działali promocyjnie na rzecz książki Führera. Jeśli chodzi o takie „księgi objawione”, to z „Mein Kampf” mogą tam konkurować wyłącznie „Protokoły mędrców Syjonu”. Oraz nad Bosforem, gdzie tanie edycje „Kavgam”, jak brzmi tureckie tłumaczenie, cieszyły się szaloną popularnością.

Wydawano także poważne naukowe edycje „Mein Kampf”, przyczyniające się do antyfaszystowskiej edukacji. Takie właśnie wydanie ukazało się w Polsce po raz pierwszy legalnie w 2020 r., opatrzone krytycznym wstępem oraz ogromną liczbą przypisów. I jego lektura uświadamia nam, że nie wolno nigdy lekceważyć książek pisanych przez domniemanych wariatów ani bagatelizować tego, co publicznie zapowiadają, bo naprawdę mogą swoje słowa przekuć w czyny.

Korzystałem z książek: Adolf Hitler, „Mein Kampf. Moja walka. Edycja krytyczna”, wstęp i tłum. Eugeniusz Cezary Król, wyd. Bellona, Warszawa 2025;

Antoine Vitkine, „»Mein Kampf«. Biografia książki”, tłum. Grzegorz Przewłocki, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2013

]]>
Krzysztof Varga
urn:uuid:9be62f52-7db2-435e-b97a-80c9ef20f8ea Wed, 30 Apr 2025 07:44:00 +0200 Recenzja. Christian Goeschel. „Samobójcy. Listy z nazistowskich Niemiec". Nazizm jako samobójstwo W paranoiczną ideologię wpisane było samozniszczenie i śmierć całego narodu, jeśli ten naród nie jest w stanie panować nad światem. https://www.newsweek.pl/historia/recenzja-christian-goeschel-samobojcy-listy-z-nazistowskich-niemiec-nazizm-jako/qfqz6yy pap 19370101 0UY Brytyjski „Daily Express” z 25 maja 1945 r. na pierwszej stronie informuje o samobójstwie Heinricha Himmlera W paranoiczną ideologię wpisane było samozniszczenie i śmierć całego narodu, jeśli ten naród nie jest w stanie panować nad światem.

Samobójstwo Adolfa Hitlera w berlińskim bunkrze 30 kwietnia 1945 roku nie było niczym wyjątkowym, a nawet zaskakującym. Christian Goeschel, autor książki „Samobójcy. Listy z nazistowskich Niemiec”, uważa, że samobójstwo było wpisane w ideologię nazistowską, ponieważ ta opierała się na kulcie śmierci. Jeśli nie można zadać śmierci wszystkim „wrogom ojczyzny”, to należy zginąć „z honorem”, najlepiej pociągając za sobą w otchłań każdego, kogo się da.

Mimo że samobójstwo formalnie było przez nazistów zwalczane i surowo karane – jeśli nieszczęśnik przeżył próbę samobójczą, to mógł spodziewać się kary śmierci – to najwyżsi przywódcy skończyli ze sobą. Jak pisze Goeschel: „Śmierć, zniszczenie i heroiczne samopoświęcenie, gotowość do popełnienia samobójstwa dla Niemiec były kluczowymi nazistowskimi ideami”.

Czytaj też: Co jadł Adolf Hitler i dlaczego testowanie jego jedzenia było koszmarem?

Rozpacz Niemców

Książka Goeschela nie traktuje wyłącznie o odbieraniu sobie życia przez nazistów, ale wszystkich Niemców, i to nie tylko w czasach III Rzeszy, bo opowieść o ostatecznym wyborze zaczyna się w chwili końca pierwszej wojny światowej oraz w momencie nastania Republiki Weimarskiej.

Klęska w I wojnie światowej doprowadziła wielu Niemców do rozpaczy, ale festiwal samobójstw rozpoczął się jeszcze przed jej wybuchem.

Już na początku XX wieku zauważono rosnącą liczbę takich śmierci, zaczęto też rozróżniać skłonność samobójczą wedle religijności, odkrywając, że bardziej skorzy do rozstawania się z życiem są protestanci niż katolicy, u których tabu grzechu śmiertelnego jest silniejsze. U katolików samobójstwa często tuszowano jako śmierć naturalną, żeby nieboszczyk nie został pośmiertnie obciążony anatemą. Jednocześnie przedstawiciele Kościołów zarówno protestanckich, jak katolickich plagą samobójstw obarczali postępującą bezbożną nowoczesność, hedonizm, brak pokory, socjaldemokrację, komunizm, a nawet żydowski spisek, ponieważ one wszystkie skupiają się na przynoszącym przyjemność życiu doczesnym. A kiedy w życiu doczesnym tych, którzy przestali wierzyć w życie wieczne, zaczyna brakować przyjemności – kończą ze sobą.

Samobójcza karuzela rozkręciła się w czasach Republiki Weimarskiej gnębionej kryzysami gospodarczymi i politycznymi, coraz ostrzejszą walką komunistów z potężniejącymi nazistami. Zarówno komuniści, jak i naziści za rosnącą liczbę samobójstw oskarżali ustrój polityczny republiki.

Do tego prasa, komunistyczna, nazistowska, jak i zwykła brukowa czy nawet liberalna, w relacjonowaniu dramatycznych historii ludzi, którzy zdecydowali się na ten krok, widziała oczywiście element walki o sprzedaż i podkręcanie czytelnictwa. Pod wpływem gazetowych sensacji ludzie zaczęli być przekonani, że samobójstwa są zjawiskiem masowym, a ich powodem jest ciągły kryzys społeczno-gospodarczy, nędza, brak nadziei. Robiła się z tego samonapędzająca się tragedia.

Brytyjski „Daily Express” z 25 maja 1945 r. na pierwszej stronie informuje o samobójstwie Heinricha Himmlera
Brytyjski „Daily Express” z 25 maja 1945 r. na pierwszej stronie informuje o samobójstwie Heinricha Himmlera

Hitlerowcy za plagę samobójstw oskarżali traktat wersalski, konieczność spłat reparacji wojennych i wynikające z klęski wojny światowej kłopoty gospodarcze. Hitler już jako kanclerz w 1933 roku oskarżał Ententę i układ pokojowy: „Od podpisania tego traktatu 224 000 ludzi, mężczyzn, kobiet, starców i dzieci, dobrowolnie odebrały sobie życie, niemal wyłącznie z powodu nędzy i niedostatku!”. Hitler, Himmler i inni naziści – którzy sami mieli kiedyś ze sobą skończyć – samobójstwo uważali za zagrożenie dla przetrwania rasy germańskiej.

Przerażająco brzmi taki fragment książki Goeschela: „Przejęcie policji i sądów przez nazistów miało też na celu zapewnienie bezkarności bojówkarzom z SA i SS, którzy mordowali przeciwników politycznych, nawet jeśli nie dosłownie, to doprowadzając ich do samobójstw – co też jest przestępstwem. Zaszczuwając ich i sprawiając, że ci nie widzieli innego wyjścia, niż odebrać sobie życie. Kontrolowany przez nazistów wymiar sprawiedliwości działał pod rękę z nazistowską prasą, urządzającą nagonki na przyszłe ofiary, a po ich śmierci dyskredytujące je”.

Goeschell nie wspomina tego w swojej książce, bo zajmuje się wyłącznie Niemcami, ale popularność samobójstw w Republice Weimarskiej przypomina to, co działo się na Węgrzech w latach 30. na skutek niebywałej popularności piosenki „Smutna niedziela” znanej na świecie jako „Gloomy Sunday”. Skomponował ją w 1933 roku pianista Rezső Seress po tym, gdy rzuciła go narzeczona. Przejmujący szlagier spowodował falę werterowskich samobójstw, a sam Serres w 1968 roku zabił się, skacząc z balkonu swojego mieszkania.

Zobacz też: „Dyktator". Jak Chaplin wykpił Hitlera

Sława „węgierskiej piosenki samobójców” rozlała się na całą Europę (w Polsce śpiewał ją Mieczysław Fogg – nie należy jej mylić z przebojem Fogga „To ostatnia niedziela”), a potem dotarła do Stanów Zjednoczonych, gdzie spopularyzowało ją wykonanie Billie Holiday. Jeśli przyjrzeć się głębiej sprawie „Smutnej niedzieli”, to widać, że jej mordercza popularność była spowodowana nie tylko licznymi zawodami miłosnymi młodych ludzi, ale sytuacją ekonomiczną Węgier, kraju żyjącego w traumie klęski w I wojnie światowej i układu pokojowego w Trianon oraz brakiem perspektyw życiowych dla całego pokolenia.

Samobójstwa z powodu rasy

Tyle że w Niemczech nie popełniano samobójstw pod wpływem piosenek, choć oczywiście robiono to też z powodów zawiedzionych miłości. Odbieranie sobie życia zostało za to w Republice Weimarskiej skrajnie upolitycznione. Policja przypatrywała się samobójstwom komunistów i nazistów, węsząc zbrodnie polityczne, szczególnie pod koniec istnienia Republiki Weimarskiej, gdy walki skrajnej lewicy ze skrajną prawicą osiągnęły apogeum.

Prasa weimarska widziała przyczyny samobójstw w rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej wielu ludzi i spowodowanym kryzysem gospodarczym stanie psychicznym obywateli. W III Rzeszy jako przyczynę samobójstwa uznawano już wyłącznie nieszczęśliwą miłość bądź chorobę psychiczną, bo przecież najdoskonalszy ustrój polityczny wedle propagandy rozwiązał wszystkie problemy ekonomiczne i społeczne, zlikwidował nędzę i bezrobocie.

W innych reżimach, jak faszystowskie Włochy i komunistyczny Związek Radziecki, informacje o samobójstwach zniknęły z mediów na początku lat 30. Totalitarna władza musi pokazać, że coś takiego jak samobójstwo nie istnieje w „najdoskonalszym” systemie politycznym. Choć Sowieci dokładnie śledzili i analizowali tendencje samobójcze wśród obywateli, szczególnie członków partii. Naziści oficjalnie usprawiedliwiali odbieranie sobie życia wyłącznie w przypadku Żydów jako „rasy gorszej” oraz ludzi „eugenicznie słabych”, czyli chorych psychicznie czy fizycznie niesprawnych. Człowiek „eugenicznie odpowiedni” nie popełniał takiego czynu.

Samobójstwo było często jedynym wyjściem dla ludzi, którzy nie mogli bądź nie zdążyli wyemigrować z Niemiec, a których naziści prześladowali. Szczególnie po nocy kryształowej w 1938 roku wielu zaszczutych Żydów pozbawiło się życia. Także po II wojnie wielu ocalonych, nie mogąc znieść traumy Holokaustu, zabiło się, a byli wśród nich znani pisarze, jak Primo Levi czy Paul Celan. Jeszcze w czasie wojny, choć już na emigracji czy w trakcie ucieczki popełnili samobójstwo Walter Benjamin i Stefan Zweig. Wielu zasymilowanych Żydów, czując przynależność do narodu niemieckiego, ale będąc prześladowanymi z powodu pochodzenia, przed śmiercią przypinało ordery za udział w I wojnie światowej, demonstrując przywiązanie do swego kraju.

Na koniec śmierć

To, co w książce Goeschela ciekawe i ważne, to twierdzenie, że w III Rzeszy nie wszyscy, wbrew obiegowej opinii, popierali nazizm, ale istnienie legalnej opozycji i masowy opór nie wchodziły w grę w państwie, gdzie na śmierć skazywano nawet za sam brak wiary w zwycięstwo. Niechęć do nazizmu i wojny nie była sprawą zupełnie niszową. „W odróżnieniu od roku 1914 większość społeczeństwa nie przywitała wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku z radością, obawiając się konsekwencji konfliktu – dotyczyło to zwłaszcza osób, które pamiętały, jak dotkliwie odbiła się na ich życiu pierwsza wojna światowa” – pisze Goeschel.

O ile jednak w początkowym okresie wojny liczba samobójstw spadała, bo wojna, zwłaszcza zwycięska, powoduje zwieranie szeregów „wokół sztandaru”, to z czasem, gdy stawało się jasne, że Rzesza wojnę przegra, coraz więcej osób odbierało sobie życie. Przyczyniały się do tego alianckie naloty dywanowe od 1942 roku, podkopujące morale mieszkańców niemieckich miast. Cywile straciwszy dobytek w atakach lotniczych, tracili też wiarę w niezwyciężoną III Rzeszę, ale wszelki sprzeciw był tłumiony za pomocą terroru państwowego. Zwykły Niemiec bombardowany przez Brytyjczyków i Amerykanów, a z drugiej strony terroryzowany przez własne państwo często nie widział innego wyjścia niż samobójstwo. Na karę śmierci skazywano za najdrobniejsze naruszenie przepisów, stąd nic dziwnego, że wielu ludzi, mając do wyboru śmierć z własnej ręki bądź egzekucję, wybierało to pierwsze.

Im bliżej było do ostatecznej klęski nazistów, tym liczba samobójstw rosła, także wśród żołnierzy na froncie, nie widzących sensu walki, szans na zwycięstwo lub bojących się niewoli w dalekiej Syberii. Martin Bormann, osobisty sekretarz Hitlera, skarżył się na wzrastającą liczbę samobójstw w Wehrmachcie, gdy tymczasem: „Życie pojedynczego człowieka należy do narodu. Dlatego nie może on samowolnie go sobie odebrać. Jeśli mimo wszystko to robi, zapomina o swoim obowiązku wobec narodu”. W tym zawierał się swoisty kompleks Boga nazistów. Jednocześnie Bormann zachęcał do samobójstw tych, którym groziła radziecka niewola. Sam zresztą skorzystał ze swojej rady, połykając cyjanek w pierwszych dniach maja 1945, gdy nie udało mu się uciec z oblężonego Berlina.

Im bliżej klęski, tym więcej było samobójstw rozszerzonych, gdy nazistowski funkcjonariusz zabijał całą rodzinę, zaczynając od potomstwa. Nie tylko Goebbels pociągnął za sobą w niebyt szóstkę dzieci. Stosunek nazistów do aktu pozbawienia się życia był równie paranoiczny jak cała ich ideologia. Hermann Rauschning, rozczarowany hitleryzmem prezydent Senatu Wolnego Miasta Gdańska, który wyemigrował do USA, gdzie zmarł długo po wojnie, napisał, że „nazizm jest pozbawioną jasnego celu rewolucją nihilizmu”, dążącą do samozagłady. Gdy jasne się stało, że wojna jest nie do wygrania, Hitlera i resztę obłąkańców interesowały już tylko śmierć i zniszczenie. Hitler uznał, że Niemcy nie zasługują na przetrwanie, skoro nie mogli zwyciężyć w wojnie totalnej.

Z Führerem na czele, bo według zeznań Hermanna Göringa i Alberta Speera Hitler zawsze brał pod uwagę własne samobójstwo w przypadku przegranej wojny. Wierchuszka nazistowska widziała siebie jako nowych rzymskich wodzów, którzy potrafili rzucić się na miecz w przypadku porażki, ratując przy tym swój honor. Ale bardziej stał za tym strach przed upokarzającą niewolą czy bycie ofiarą linczu, jak Mussolini, który poniósł bardzo niehonorową śmierć, bo został zastrzelony, a potem powieszony głową w dół.

Ta honorowość była żałosna, bo ostentacyjnie podkreślana. Nawet tuż przed śmiercią Hitler nie potrafił zachować się z godnością, o wybuch wojny i klęskę Rzeszy oskarżając Żydów, a swoją śmierć określając jako heroiczne poświęcenie dla narodu.

Zanim jednak ci samobójcy wreszcie ze sobą skończyli, to wymordowali wcześniej miliony niewinnych ludzi.

Christian Goeschel. „Samobójcy. Listy z nazistowskich Niemiec", tłum. Maciej Antosiewicz, Wielka Litera

Czytaj więcej: Hitler zgromadził olbrzymią fortunę. Ile byłaby warta dziś?

]]>
Krzysztof Varga
urn:uuid:68458fd7-b8b1-4a6b-abec-b0f38edd759b Fri, 28 Feb 2025 22:57:00 +0100 Niemieckie wunderwaffe w rękach Rosjan. Stalin planował więcej Ostatnie miesiące II wojny światowej zdecydowały o tym, jak w następnych dekadach wyglądał wyścig zbrojeń między ZSRR i Stanami Zjednoczonymi. Obie strony prowadziły prawdziwe polowanie na sprzęt, technologie i ludzi. https://www.newsweek.pl/historia/niemieckie-wunderwaffe-w-rekach-rosjan-stalin-planowal-wiecej/p4stfng Niemiecka podziemna fabryka samolotów w dawnej kopalni soli, odkryta po zakończeniu działań wojennych, w której produkowano bombowce odrzutowe Heinkel HE 162 Niemieckie rakiety A4 (V2) w bazie Peenemünde na bałtyckiej wyspie Uznam, 1943 r. Hermann Oberth, niemiecki naukowiec, wynalazca, pionier techniki rakietowej, w laboratorium konstrukcyjnym, gdzie prowadzi badania nad swoją pierwszą rakietą na paliwo ciekłe, około 1935 r. Wernher von Braun (w środku) i jego współpracownicy po oddaniu się w ręce wojsk amerykańskich w austriackim kurorcie Oberjoch, maj 1945 r. Inż. Brunolf Baade z makietą pasażerskiego samolotu Baade 152, okładka „Neue Berliner Illustrierte”, 1958 r. Ostatnie miesiące II wojny światowej zdecydowały o tym, jak w następnych dekadach wyglądał wyścig zbrojeń między ZSRR i Stanami Zjednoczonymi. Obie strony prowadziły prawdziwe polowanie na sprzęt, technologie i ludzi.

Rowery, zegarki, złoto, maszyny, całe fabryki. Wszystko było cenne. I brnąc w 1944 i 1945 r. przez zajęte przez Niemców ziemie polskie, a potem dalej na zachód i za Odrę, Sowieci brali wszystko. Jednym z najważniejszych elementów tej bodaj największej w historii kradzieży była operacja o kryptonimie Osoawiachim.

Armia Czerwona zajęła między innymi poligon rakietowy w Bliźnie na Podkarpaciu, później liczne fabryki i zakłady przemysłowe na Śląsku i w Wielkopolsce. Dalej na zachód także potężny kombinat chemiczno-rafineryjny w Policach czy Centralny Ośrodek Testów Lotnictwa Wojskowego w Rechlinie pod Berlinem. W ręce Sowietów wpadł także ośrodek badawczy wraz z poligonem doświadczalnym w Peenemünde, małej portowej wiosce na wyspie Uznam na Bałtyku.

Uciekający przed frontem Niemcy próbowali zacierać ślady swojej działalności, głównie za pomocą ton dynamitu. Mimo tych zabiegów Rosjanie weszli jednak w posiadanie pierwszych samolotów odrzutowych, czyli Messerschmittów Me 262 i Heinkeli He 162, szczątków rakiet i dokumentacji technicznej nowych rodzajów broni. Te znaleziska były cenne, ale jeszcze cenniejsi byli pracujący nad nimi naukowcy. Żeby przyspieszyć rozwijanie własnych projektów militarnych na bazie nazistowskich cudów techniki, Rosjanie musieli skorzystać z wiedzy niemieckich badaczy i inżynierów.

Niemieckie rakiety A4 (V2) w bazie Peenemünde na bałtyckiej wyspie Uznam, 1943 r.
Niemieckie rakiety A4 (V2) w bazie Peenemünde na bałtyckiej wyspie Uznam, 1943 r.

Łowcy umysłów

Osoawiachim była w czasie wojny w ZSRR rodzajem państwowej agencji zajmującej się rekrutowaniem cywilów dla Armii Czerwonej. Tę samą nazwę zachodnie służby nadały tajnej operacji wywiezienia w głąb Związku Radzieckiego 2,5 tys. niemieckich speców od techniki militarnej: konstruktorów pulsacyjnych silników odrzutowych, rakiet i układów ich naprowadzania na cel, znawców technologii budowy okrętów podwodnych, a także fizyków jądrowych. W końcu niemiecki program budowy bomby atomowej, choć niedofinansowany, podążał z grubsza tą samą ścieżką co ekipa Roberta Oppenheimera w Los Alamos.

Rosjanie nie bawili się przy tej rekrutacji w uprzejmości. Wyłapanych na terenie swojej strefy okupacyjnej inżynierów zamykali w obozach, a następnie, nie pytając ich o zdanie, wywozili do ZSRR. Stalin przygotowywał się już do nowego starcia z Zachodem. Budowane pod okiem niemieckich inżynierów centra rozwojowe miały siermiężnej i zacofanej Armii Czerwonej stworzyć militarną przeciwwagę dla supermocarstwa, jakim po II wojnie stały się Stany Zjednoczone. To w dużej mierze za sprawą ściągniętych z terenu Niemiec umysłów ścisłych, a i szpiegów poutykanych w centrach badawczych na Zachodzie, Rosjanie byli w stanie przez powojenne dekady dotrzymać kroku USA czy Wielkiej Brytanii, a na niektórych polach nawet Zachód wyprzedzać. Przynajmniej przez jakiś czas.

Rosjanie dotrzymywali po wojnie kroku Stanom Zjednoczonym w wyścigu technologicznym. Z tą różnicą, że USA inwestowały gigantyczne sumy także w technologie cywilne, a centralnie sterowana rosyjska gospodarka była w stanie sfinansować tylko i aż wyścig zbrojeń. W ZSRR powstawały mniej lub bardziej udane kopie niemieckich konstrukcji – od bombowców i myśliwców odrzutowych po łodzie podwodne i rakiety. Tacy eksperci jak Brunolf Baade z fabryki Junkersa czy wybitny inżynier rakietowy Helmut Gröttrup stworzyli podwaliny pod przyszłe sukcesy sowieckich firm zbrojeniowych.

Zachód już w 1944 r., widząc postępy ZSRR na froncie wschodnim, zdawał sobie sprawę, że Rosjanie zagospodarują technologiczne perełki Führera, opętanego przecież ideą wunderwaffe. W odpowiedzi na operację Osoawiachim amerykański wywiad i armia przeprowadziły operację Paperclip (ang. Spinacz). W jej ramach do Stanów Zjednoczonych trafiło ok. 2 tys. niemieckich ekspertów. Amerykańscy headhunterzy mieli o tyle łatwiej, że część nazistowskich uczonych miała alternatywę w postaci wycieczki do ZSRR (Helmut Gröttrup został porwany przez radzieckie służby i w uzbrojonej obstawie odstawiony do pociągu jadącego do Moskwy).

Na taki "dobrowolny" krok zdecydował się między innymi Wernher von Braun, szef techniczny nazistowskiego programu rakietowego, dzięki któremu 24 lata po wojnie Neil Armstrong jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu.

Ferajna z Breslau

Pierwszy wniosek o rejestrację Verein für Raumschiffahrt, założonego w 1927 r. w jednej z wrocławskich knajp Towarzystwa Podróży Kosmicznych, został odrzucony. Sumiennie wykonujący swoje obowiązki urzędnik uznał, że określenie "podróże kosmiczne" w języku niemieckim nie występuje. I kropka. Grupie amatorów podboju kosmosu rejestracja organizacji powiodła się za drugim razem. Powołali się wtedy na cieszącą się wielką popularnością książkę "Rakietą w przestrzeń międzyplanetarną". Jej autor Hermann Oberth szczegółowo opisywał teoretyczne założenia fizyczne takiej wyprawy. Przekonywał, że loty w kosmos to jedynie kwestia odpowiednich nakładów finansowych, chęci i czasu.

Członkowie ferajny, bazując po trochu na założeniach technicznych Obertha, a po trochu na własnej inwencji i inżynierskich kompetencjach, rozpoczęli eksperymenty z modelami silników rakietowych zasilanych paliwem ciekłym. Swoją działalność finansowali sami, choć w dużej mierze pieniądze na rakietowe zabawki wykładał członek towarzystwa, nieco szalony fan motoryzacji, lotnictwa i wszelakich nowinek Fritz von Opel, wnuk przemysłowca Adama Opla. W 1930 r. w ramach zrzutki entuzjaści kosmosu wykupili sporej wielkości działkę pod Berlinem, gdzie zbudowali centrum testowe.

Niemieckie państwo było w tym czasie pogrążone w głębokim społecznym i gospodarczym kryzysie. Mordercze reparacje wojenne dla Francji rujnowały krajowy budżet, szalało bezrobocie, a rosnąca frustracja ludu stawała się pożywką dla sączącej swoją propagandę NSDAP.

Traktat wersalski miał raz na zawsze rozwiązać zagrożenie militarne ze strony Niemiec. Zakazano im posiadania czołgów, lotnictwa bojowego, okrętów podwodnych, liczebność i nakłady na armię znacznie ograniczono. Ale silniki rakietowe? Żadnych ograniczeń nie przewidziano, to była zupełna nowość. Zresztą prace pasjonatów z Fritzem von Oplem na czele można było uznać za rozwój cywilnych technologii. Przynajmniej do czasu, gdy rząd Republiki Weimarskiej doprowadził do powołania zespołu zajmującego się rakietami. Szefem jednostki został ambitny inżynier w randze kapitana Walter Dornberger.

Hermann Oberth, niemiecki naukowiec, wynalazca, pionier techniki rakietowej, w laboratorium konstrukcyjnym, gdzie prowadzi badania nad swoją pierwszą rakietą na paliwo ciekłe, około 1935 r.
Hermann Oberth, niemiecki naukowiec, wynalazca, pionier techniki rakietowej, w laboratorium konstrukcyjnym, gdzie prowadzi badania nad swoją pierwszą rakietą na paliwo ciekłe, około 1935 r.

Zdjęcie z Himmlerem

W 1932 r. wspomniane towarzystwo entuzjastów kosmonautyki dysponowało już modelem o zasięgu jednego kilometra. Zachęceni postępami entuzjaści zorganizowali pokazy możliwości tej technologii dla kilku wojskowych, licząc na finansowe wsparcie. Pokaz zakończył się katastrofą i wspomniany Dornberger złożył grupie propozycję nie do odrzucenia: armia wesprze projekt pod warunkiem przejęcia pełnej kontroli nad bazą naukową towarzystwa. Część członków zaoponowała, ale pozostali przyjęli ultimatum i przeszli pod kuratelę wojska. Jednym z nich był dwudziestoletni wtedy Wernher von Braun, który wizją lotów międzyplanetarnych zaraził się po lekturze książki Hermanna Obertha. Od wejścia do nowego zespołu rozpoczęła się jego błyskotliwa kariera, a dla spełnienia marzeń o lotach w kosmos von Braun był w stanie poświęcić prawie wszystko. W szczególności po przejęciu w 1933 r. władzy przez Adolfa Hitlera.

Wojskowy ośrodek w Kummersdorf szybko okazał się za mały do prowadzenia testów w otwartej przestrzeni. Wystrzeliwanie rakiet zwracało uwagę okolicznych mieszkańców, wcześniej czy później przyciągnęłoby uwagę zagranicznych służb. Po latach Dornberger wspominał, że młodziutki von Braun zaciągnął go na spotkanie do ministerstwa lotnictwa Rzeszy, na którego czele w 1933 r. stanął Hermann Göring. W ciągu pięciominutowej rozmowy von Braun przekonał rozmówcę, że siły powietrzne powinny włożyć parę groszy w rozwój programu. W 1936 r. ruszyła budowa ośrodka testowego w Peenemünde. Od strony wojskowej program rakietowy nadzorował Dornberger, a dyrektorem technicznym jednego z ważniejszych projektów III Rzeszy został w wieku 25 lat von Braun. Warunkiem awansu była lojalność wobec partii potwierdzona przyjęciem legitymacji NSDAP. Potem von Braun wstąpił też do zbrodniczej organizacji SS. W archiwach zachowało się jego zdjęcie w mundurze esesmana w towarzystwie szefa formacji Heinricha Himmlera.

Wizyta Hitlera w Peenemünde przyniosła jednak rozczarowanie. Wódz nie był specjalnie zainteresowany rakietami, choć hałas wydobywający się z silników robił piorunujące wrażenie. Po zakończeniu prezentacji możliwości prototypowych egzemplarzy odwrócił się na pięcie i odszedł w milczeniu. Ta pochopna decyzja miała go w przyszłości dużo kosztować.

Cztery stracone lata

W październiku 1942 r. odbyły się pierwsze udane próby z rakietą oznaczoną jako A4. Imponujące wrażenie robiły nie tylko prace nad samym silnikiem, ale też nad systemami naprowadzania rakiet na cel wykorzystujące nadajniki radiowe i żyroskop. W bazie na wyspie Uznam trwały równoległe prace nad dwoma projektami. Fi103 było latającym pociskiem, bezzałogowym samolotem długości 8 metrów. Napędzany silnikiem odrzutowym samolot był wystrzeliwany z długiej rampy. Z 2,2 tony masy startowej aż 835 kg stanowił burzący materiał wybuchowy. Zasięg maszyny wynosił 250 km, a prędkość maksymalna 645 km/h.

Model A4 był już pełnoprawną rakietą balistyczną pionowego startu. Mierzącym 14 metrów długości i ważącym przed startem 12 ton monstrum zawierającym tonę materiałów wybuchowych. Rozpędzała się do 2-3 tys. km/h przy zasięgu ponad 300 km.

Wczesną wiosną von Braun i Dornberger odwiedzili Hitlera w Wilczym Szańcu. Wódz wyglądał na załamanego, niedługo wcześniej miała miejsce katastrofa armii von Paulusa pod Stalingradem. Na tym spotkaniu Führer zmienił zdanie na temat rakiet. Hitler, co mu się w zasadzie nie zdarzało, przeprosił Dornbergera za zignorowanie koncepcji pocisków rakietowych cztery lata wcześniej. Tytułem zadośćuczynienia Dornbergera mianował generałem, a von Brauna profesorem.

Wódz zażyczył sobie uruchomienia jak najszybciej produkcji seryjnej, a Goebbels dla wzmocnienia wartości propagandowej kazał przemianować nowe zabawki Führera na Vergeltungswaffe, czyli broń odwetową. Fi103 przemianowano na V1, a A4 na V2.

Wywiad AK na tropie rakiety

O dziwo prowadzone w Peenemünde badania pozostawały poza większym zainteresowaniem alianckich służb wywiadowczych. W 1942 r. pierwsze informacje o tym, co dzieje się na wyspie, dotarły do AK. W 1943 r. wywiad AK poznał wiele szczegółów niemieckiego programu rakietowego i prac w Peenemünde. Uzyskane tą drogą bezcenne informacje o potencjale projektu rakietowego zostały przekazane aliantom. Wraz z planami zaatakowania Londynu. Efektem tej koronkowej roboty były dokonane przez brytyjskie lotnictwo w sierpniu 1943 r. naloty na Peenemünde. W ich wyniku zginęło 123 pracowników ośrodka, część infrastruktury została zniszczona, a Hitler musiał przenieść badania poza zasięg alianckich bombowców.

Wernher von Braun (w środku) i jego współpracownicy po oddaniu się w ręce wojsk amerykańskich w austriackim kurorcie Oberjoch, maj 1945 r.
Wernher von Braun (w środku) i jego współpracownicy po oddaniu się w ręce wojsk amerykańskich w austriackim kurorcie Oberjoch, maj 1945 r.

Prace badawcze i produkcję elementów przeniesiono do Nordhausen w środkowych Niemczech. Do budowy podziemnej fabryki i prac produkcyjnych nazistowska machina zaprzęgła więźniów pobliskiego obozu Dora, podobozu w Buchenwaldzie. W sumie aż 60 tys. osób. Ponad 12 tys. więźniów nie dożyło końca wojny. Świadkowie utrzymują, że von Braun, który kierował robotami, doskonale zdawał sobie sprawę, jaki jest koszt realizacji jego projektu.

Nowy poligon doświadczalny powstał w miejscowości Blizna na Podkarpaciu, skąd V2 były wystrzeliwane w kierunku oddalonego o 300 km poligonu w Sarnakach na Podlasiu. W maju 1944 r. jedna z rakiet testowych spadła na podlaskie bagna, zapalnik nie zadziałał. Prawie kompletną rakietę przechwycił oddział AK, który sprzątnął poszukującym jej Niemcom skarb sprzed nosa i ukrył w pobliskiej stodole. Stamtąd, już w częściach, V2 została przewieziona do Wielkiej Brytanii, a Anglicy na bazie niewybuchu zaprojektowali system zakłócający naprowadzanie V2 na cel. Dwa miesiące później pierwsze rakiety zaczęły spadać na Londyn.

Jednak z powodu fatalnego błędu Hitlera, który w 1939 r. nie dał się przekonać do zwiększenia finansowania projektu, zarówno V1, jak i V2 wciąż jeszcze były mocno niedopracowane. 6 proc. rakiet wybuchało zaraz po starcie, a do celu dolatywała mniej niż połowa. Tymczasem zdolności produkcyjne 500 sztuk miesięcznie były za małe w stosunku do potrzeb. V1 ani V2 nie zdążyły odegrać znaczącej roli militarnej, ale miały duże znaczenie psychologiczne. Nie bez powodu Winston Churchill po pierwszych nalotach V2 próbował ukrywać przed opinią publiczną informacje o tym, co naprawdę spada na angielskie miasta.

Ostatnie V2 Niemcy wystrzelili w kierunku Wielkiej Brytanii w marcu 1945 r. W sumie w atakach rakietowych zginęło 8-9 tys. mieszkańców Wielkiej Brytanii, czyli mniej, niż wynosi liczba ofiar morderczych robót w fabryce pod Nordhausen.

Amerykański sen

Zanim doszło do upadku Trzeciej Rzeszy, von Braun w tajnej misji wysłał za front zachodni swojego brata. Miał przekazać Amerykanom informacje, że licząca 150 osób część zespołu pracująca nad rakietami chce się oddać do dyspozycji USA. Nazistowska przeszłość von Brauna, Dornbergera i spółki, podobnie jak 1,5 tys. innych niemieckich naukowców, nie miała już znaczenia. W istotnej części fundamenty pod budowę militarnego supermocarstwa, jakim USA stały się po II wojnie światowej, zbudowali ludzie z legitymacjami NSDAP.

Inż. Brunolf Baade z makietą pasażerskiego samolotu Baade 152, okładka „Neue Berliner Illustrierte”, 1958 r.
Inż. Brunolf Baade z makietą pasażerskiego samolotu Baade 152, okładka „Neue Berliner Illustrierte”, 1958 r.

Wernher von Braun liczył, że za dolary uda mu się w końcu zrealizować plan lotów kosmicznych. Pisywał książki o technice rakietowej, próbował przekonywać, że loty w kosmos są możliwe. Wspierał go Walt Disney, legenda Hollywood, który uchodził za człowieka sympatyzującego z nazistami już przed wojną, bywał na wiecach amerykańskiej partii nazistowskiej, gościł w Stanach Leni Riefenstahl, nadworną producentkę filmów propagandowych Hitlera. W 1953 r. von Braun zaproponował USA wystrzelenie satelity, ale Amerykanie nie byli tym przesadnie zainteresowani. Jedynie marynarka wojenna finansowała projekt budowy rakiety Vanguard, z którą wiązano pewne nadzieje na stopniową eksplorację przestrzeni kosmicznej. Wszystko zmieniło się w 1957 r., kiedy ZSRR wystrzelił Sputnika, a zaraz potem rakietę z psem Łajka. Von Braun twierdził, że jest w stanie wysłać w kosmos amerykańskiego satelitę w ciągu 90 dni. Amerykanie nadal trwali przy swoim, ale wybudowana przez nich rakieta Vanguard przy transmitowanym na żywo w grudniu 1957 r. starcie wybuchła jeszcze na wyrzutni.

Dopiero wtedy zespół Brauna dostał swoją szansę. Dwa miesiące później USA wystrzeliły pierwszego satelitę na opracowanej przez niemiecką ekipę rakiecie Jupiter. Von Braun, były esesman, został amerykańskim bohaterem narodowym. Kilka lat później prezydent John F. Kennedy powierzył mu misję budowy rakiety Saturn, która zawiezie Amerykanów na Księżyc w ramach programu Apollo.

Misja zakończyła się spektakularnym sukcesem technicznym i propagandowym. Ale gigantyczne zainteresowanie kosmosem i rakietami po kilku latach zanikło. Opinia publiczna przestała się interesować kolejnymi wyprawami, pieniądze na podbój kosmosu się skończyły. Sfrustrowany von Braun przeszedł do sektora prywatnego i jako doradca amerykańskich firm lotniczych wiódł w Stanach spokojne życie. Nigdy nie rozliczył się ze swoją przeszłością. Pytany w wywiadach o wykorzystywanie wycieńczonych pracą więźniów obozów koncentracyjnych, przyznawał jedynie, że zapewne mógł zwracać na to większą uwagę.

]]>
Radosław Omachel
urn:uuid:ec5dc687-5f03-5812-902c-a2a28272e538 Thu, 13 Feb 2025 19:00:00 +0100 Co się wydarzyło w Monachium? Hitler uważał, że dał się oszukać W Monachium brytyjski premier Neville Chamberlain był fetowany jak wielki bohater. A Hitler był wściekły. "Wpadł w pułapkę. Musiał zadowolić się tym, czego publicznie żądał, zamiast dostać to, czego naprawdę chciał" – pisał jeden z historyków. A mimo to po układzie monachijskim Chamberlaina uznano za naiwniaka. Jego reputacja legła w gruzach. https://www.newsweek.pl/historia/co-sie-wydarzylo-w-monachium-hitler-uwazal-ze-dal-sie-oszukac/9056ket Neville Chamberlain i Adolf Hitler Brytyjski premier Neville Chamberlain przemawiający do tłumu na lotnisku Heston po rozmowach w Niemczech z nazistowskim przywódcą Adolfem Hitlerem Neville Chamberlain "Peace in our Time" speech subtitled W Monachium brytyjski premier Neville Chamberlain był fetowany jak wielki bohater. A Hitler był wściekły. "Wpadł w pułapkę. Musiał zadowolić się tym, czego publicznie żądał, zamiast dostać to, czego naprawdę chciał" – pisał jeden z historyków. A mimo to po układzie monachijskim Chamberlaina uznano za naiwniaka. Jego reputacja legła w gruzach.

W majestatycznym gmachu z białego kamienia w centrum Monachium, zwanym tradycyjnie Führerbau, bliźniacze schody z różowego marmuru wiodą na galerię pierwszego piętra. Za ciężkimi drzwiami mieści się obszerny, ponury, kryty boazerią gabinet Führera. Na wprost wejścia stoi oryginalny kaflowy kominek, przed którym 29 września 1938 r. zasiedli Hitler, Mussolini, Neville Chamberlain i premier Francji Édouard Daladier, by decydować o losie Czechosłowacji.

Trzy kilometry dalej, w apartamencie Hitlera na drugim piętrze przy eleganckim Prinzregentenplatz, jest ten sam parkiet, drzwi, sprzęty i półki z książkami co w latach 30. Można usiąść w rogu pokoju, gdzie Chamberlain wręczył Hitlerowi do podpisania niesławny dokument, wyjść na balkon, z którego Hitler pozdrawiał swoich zwolenników i przyjrzeć się miejscu, w którym w 1931 r. zastrzeliła się jego 23-letnia siostrzenica Geli Raubal. Zaskakująco małe sypialnie jej i wuja łączyła wspólna łazienka.

W Führerbau mieści się obecnie szkoła muzyczna, a w apartamencie Hitlera komenda policji. Kiedy byłem tam w listopadzie zeszłego roku, z trudem wyobraziłem sobie te miejsca takie jak w 1938 r. – bez piętrzących się pudeł z instrumentami, pulpitów na nuty, komputerów i białych tablic. Rzadko czuje się obecność tylu naraz upiorów – jakby aktorzy dramatu, jakim był układ monachijski, dopiero co zeszli ze sceny.

Układ w Monachium. Hitler uważał, że pozbawiono go zwycięstwa

Znakomita relacja historyka Johna Lukacsa o Churchillu i Hitlerze z lata 1940 r. nosi tytuł "Pojedynek". Ale ci dwaj nigdy w rzeczywistości się nie spotkali. Ich starcie nie miało w gruncie rzeczy osobistego charakteru, nie było między nimi psychologicznego napięcia. Jeśli już, to do pojedynku doszło między Hitlerem i Chamberlainem. Spotkali się trzykrotnie i szczerze nienawidzili. Chamberlain uważał Hitlera za "gangstera", "najpospolitszego psa, jakiego widział" – jak opisał go swym ministrom (w wersji do protokołu brzmiało to: "Herr Hitler nie miał w sobie niczego niepospolitego").

Niechęć Hitlera była równie silna. Prywatnie nazywał Chamberlaina "der alte Arschloch" – "starym pier****". Niemiecki historyk Joachim Fest, faktyczny autor wspomnień Alberta Speera, notował w swym dzienniku: "Speer opowiadał nam, że po konferencji w Monachium w 1938 r. Hitler miał przez wiele dni zły humor i wbrew swym zwyczajom dawał ujście złości w drobiazgach. Oczywiście nikt nie odważył się spytać o przyczyny, a on sam nie mówił nic. (…) Jak się stopniowo okazało, Hitler czuł, że słabość pozostałych mocarstw pozbawiła go prawdziwego zwycięstwa. Dwa tygodnie później na małym zebraniu powiedział, że został oszukany, i to nie tylko przez tchórzostwo Brytyjczyków i Francuzów. Wahający się Niemcy pozwoliły się bezceremonialnie nabrać. – Nasze kochane Niemcy! – dodał gorzko. – I to komu! Takiemu Chamberlainowi!".

Brytyjski premier Neville Chamberlain przemawiający do tłumu na lotnisku Heston po rozmowach w Niemczech z nazistowskim przywódcą Adolfem Hitlerem
Brytyjski premier Neville Chamberlain przemawiający do tłumu na lotnisku Heston po rozmowach w Niemczech z nazistowskim przywódcą Adolfem Hitlerem

Jest to tak sprzeczne z powszechnym mitem, że nawet dziś trudno przekonać kogokolwiek, że Hitler uważał układ monachijski za szwindel, a nawet swoją porażkę. Ale fakty są oczywiste. Latem 1938 r. poinformował swoich generałów, że jego "niezachwianą wolą jest starcie Czechosłowacji z mapy Europy". Zlecił opracowanie planów wojny błyskawicznej, która – jak wierzył – przyniesie zwycięstwo w ciągu tygodnia. Następnie miał zamiar przenieść 30 dywizji na front zachodni i rzucić wyzwanie Francuzom i Brytyjczykom. Był przekonany, że ani jedni, ani drudzy nie będą mieli ochoty najeżdżać Niemiec ledwie 20 lat po poprzedniej wojnie po to tylko, by zwrócić trzy miliony Niemców Sudeckich krajowi, w którym nie czuli się oni u siebie.

Dla Hitlera Czechosłowacja była doskonałym casus belli, o wiele lepszym niż sfingowane rok później zarzuty przeciwko Polsce. Z biegiem lat uwierzył, że Monachium przyczyniło się do klęski Niemiec. "Powinniśmy byli pójść na wojnę w 1938 r." – zwierzył się w prywatnej rozmowie dwa miesiące przed śmiercią. "Najbardziej sprzyjającą datą byłby wrzesień 1938 r.".

Dziwne więc, że Chamberlain nie zyskał uznania za swój wkład w brytyjskie zwycięstwo. W odróżnieniu od anemicznego pana z parasolem z popularnych karykatur był na swój sposób równie próżny, uparty i skryty jak Hitler, miał te same autorytarne i mesjanistyczne zapędy. W 1938 r. za radą szefów służb, według których druga wojna światowa oznaczać będzie koniec imperium brytyjskiego – i jednocześnie świadom, że jeśli Niemcy uderzą na Czechosłowację, to szanse na uniknięcie wojny będą niewielkie – obrał ryzykowny kurs na konfrontację twarzą w twarz z Hitlerem. Początkowo plan (pod kryptonimem Z) przewidywał, iż o tym, że leci do Niemiec, poinformuje Hitlera dopiero po starcie samolotu, aby dyktator nie mógł odmówić mu lądowania.

"Wiedziałem dobrze, że podejmując tak bezprecedensowe działanie, narażę się na krytykę tych, zdaniem których byłby to dyshonor dla brytyjskiego premiera. (…) Miałem jednak poczucie, że w tak kryzysowej sytuacji, kiedy ważą się sprawy o decydującym znaczeniu dla milionów ludzi, względy takie nie mogą być brane pod uwagę" – powiedział w Izbie Gmin.

Układ w Monachium. Jak Chamberlain dogadał się z Hitlerem

15 września Chamberlain poleciał na pierwsze spotkanie z Hitlerem, co było dla 70-latka sporym przedsięwzięciem ("Jestem twardy i silny" – powiedział brytyjskiemu ambasadorowi, lądując po raz pierwszy w Monachium). W Berchtesgaden poprosił Hitlera, by ten przedstawił mu swe pretensje pod adresem Czechów, a ten – dowartościowany wizytą brytyjskiego premiera – szeroko się nad tym rozwodził. Chamberlain obiecał, że zrobi co w jego mocy.

Przez następne dwa tygodnie Hitler – który nie chciał negocjacji, tylko wojnę – wił się, próbując się zerwać z haczyka, na który sam się nadział. Mnożył żądania. Narzucił nierealny termin. 26 września na berlińskim wieczornym zlocie 15 tys. swych zwolenników gromił rząd w Pradze i pomstował na jego perfidię. Jednak rozbieżność między żądaniami wobec Czechów a tym, co sami Czesi, pod naciskiem Chamberlaina, gotowi byli zadeklarować, zmalała do tego stopnia, że nawet twardogłowi pokroju Goebbelsa zrozumieli, że nie ma usprawiedliwienia dla inwazji. "Nie można prowadzić wojny o drobiazgi". Führer z niechęcią odłożył mobilizację i zgodził się na rozmowy.

Zdaniem czołowego historyka tego okresu Gerharda L. Weinberga, "Hitler wpadł w pułapkę. Musiał zadowolić się tym, czego publicznie żądał, zamiast dostać to, czego naprawdę chciał".

Skądinąd opinia, że gdyby nie Monachium, Hitler mógłby stracić władzę wskutek wojskowego zamachu stanu, wydaje się naciągana. W 1947 r. głównodowodzący Wehrmachtu Walther von Brauchitsch jako jeniec wojenny Brytyjczyków odrzucił tę tezę. Wyraźnie poirytowany mówił: "Dlaczego miałbym podjąć działania przeciwko Hitlerowi? Dlaczego?".

29 września w Monachium Chamberlain był fetowany jak wielki bohater. Było to apogeum Oktoberfest – lokalnego święta, dorocznego ludowego festiwalu piwa. Jak na tę porę roku było ciepło. Przed hotelem, w którym się zatrzymał, brunatne koszule powstrzymywały gęsty tłum. Orkiestra dęta grała lambeth walk. Jak donosił "New York Times", słychać było "radosne wiwaty niczym na amerykańskich stadionach piłkarskich, ilekroć wychodził ostrożnym krokiem szczupły, ubrany w czarny płaszcz, uśmiechnięty Chamberlain".

Nastrój Führera dodatkowo pogorszyło to, że Chamberlain zebrał głośniejsze owacje niż on. I i to gdzie! W Monachium! "Ten Chamberlain!" – skarżył się Mussoliniemu. "Targował się o każdą wioskę, o każdą błahostkę, jak straganiarz na bazarze, o wiele gorzej, niżby to robili sami Czesi! Co on tam ma do stracenia? Co ma z tym wspólnego? Ciągle opowiada o weekendach i łowieniu ryb. Ja nie mam żadnych weekendów – i nie cierpię wędkarstwa!".

Hitler dał wyraz swemu obrzydzeniu do całego przedsięwzięcia, zezwalając na tylko jedno oficjalne zdjęcie ze spotkania, które zrobił jego osobisty fotograf Heinrich Hoffmann. Widać na nim, że jest skrępowany i w złym humorze.

Następnego dnia, przed wylotem do Londynu, Chamberlain wprosił się do apartamentów Hitlera, gdzie nieoczekiwanie wręczył mu wspólną deklarację, którą przygotował tego ranka. Nie skonsultował z nikim zawczasu tego dramatycznego posunięcia – ani z członkami rządu w Londynie, ani z towarzyszącymi mu dyplomatami z Foreign Office, których zostawił w hotelu. W opinii niemieckiego historyka Maxa Domarusa tekst deklaracji opierał się w znacznej mierze na przemówieniu, jakie Hitler wygłosił w poprzednim tygodniu na wiecu w Berlinie. Wzywał w nim "oba narody [do] złożenia sobie uroczystej obietnicy, że nigdy więcej nie będą toczyć ze sobą wojen". Hitler podpisał dokument, ledwie na niego zerkając.

Czy Chamberlain naprawdę ufał Hitlerowi? I w tej kwestii rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż się zwykle uważa. Tego dnia przy śniadaniu powiedział swemu parlamentarnemu asystentowi, przyszłemu premierowi Alecowi Douglasowi-Home, że przede wszystkim chce zastawić pułapkę na Hitlera. "Jeśli podpisze i dotrzyma słowa, w porządku, ale jeśli złamie słowo, Amerykanie przekonają się, jaki to człowiek. Po powrocie do Londynu nadam temu maksymalny rozgłos".

"Przywiozłem wam pokój". Słynna fraza stała się symbolem naiwności

Pierwszą czynnością Chamberlaina po wylądowaniu po południu na Heston było – jak wiadomo – odczytanie "dokumentu, pod którym jest jego i moje nazwisko". Gdyby na tym poprzestał, mniej ucierpiałaby jego późniejsza reputacja. Jednak dwie godziny później, już na Downing Street 10, wedle Home’a za namową żony, wychylił się z okna na pierwszym piętrze i powtórzył wiwatującym tłumom słowa wygłoszone przez Disraelego po Kongresie Berlińskim: "Drodzy przyjaciele, po raz drugi w naszej historii pokój powraca z honorem z Niemiec na Downing Street. Ufam, że przywiozłem wam pokój na nasze czasy".

Neville Chamberlain "Peace in our Time" speech subtitled

Był to duży błąd. Home uważał, że pojął to od razu, gdy tylko wymówił te słowa. Przez cały następny tydzień przepraszał w Izbie Gmin za to, co powiedział "pod wpływem emocji po długim, wyczerpującym dniu i po wielokilometrowej jeździe przez miasto w otoczeniu rozentuzjazmowanych, wiwatujących tłumów". Ale było już za późno. Fraza "przywiozłem wam pokój" na zawsze zszargała jego reputację.

Dwa lata później Chamberlain zmarł na raka. Przygnębiony kwestionowaniem jego uczciwości zarówno przez lewicę, jak i przez prawicę, wierzył jednak, że spisana po otwarciu archiwów historia odda mu kiedyś sprawiedliwość. Tak się nie stało. Churchillowska narracja o wojnie, której można było uniknąć – i o narodzie, który latem 1940 r. ocalał praktycznie tylko dzięki sile woli – niestety umocniła się, sycona potokiem książek i filmów, którym nie widać końca.

Czy nie czas okazać Chamberlainowi nieco współczucia? Ledwie 20 lat po zakończeniu pierwszej wielkiej wojny, w której śmierć poniosło 750 tys. Brytyjczyków, "mieszkańcy tego kraju upadliby całkiem na duchu", gdyby nie byli pewni, że ich przywódcy dokładają wszelkich starań, by uniknąć kolejnego konfliktu. Zaprzepaściłby wszelkie szanse na pokój, gdyby stojąc na lotnisku w Heston, ogłosił, że nadal nie ufa Hitlerowi, że układ monachijski to smutna konieczność, że podpisał go tylko po to, by zyskać czas, bo Wielka Brytania nie jest gotowa do wojny.

Ale taka była prawda. Jak zauważył Chamberlain, trudno grać w pokera z gangsterem bez kart w ręku. Sięgnijmy po najoczywistszy przykład. We wrześniu 1938 r. RAF miał zaledwie 26 szwadronów myśliwców, które mogłyby bronić Brytanii, z czego tylko sześć dysponowało nowoczesnymi jednopłatami. Po Monachium przez rok połowa dochodu narodowego szła na zbrojenia. Dzięki temu latem 1940 r. RAF miał dziesięć razy więcej maszyn niż w 1938 r.

I jest coś jeszcze. Wola dokończenia tej wojny zjednoczyła kraj w stopniu, w jakim nie było to możliwe dwa lata wcześniej. Podczas decydującego starcia gabinetowego w maju 1940 r., kiedy to szef Foreign Office lord Halifax opowiadał się za wysłuchaniem oferty pokojowej Niemiec, rozstrzygające znaczenie miało poparcie Chamberlaina dla opcji wojennej Churchilla. Przekonał się na własnej skórze, że nie można ufać Hitlerowi. Jak cała Brytania.

Neville Chamberlain zasłużył na większe uznanie niż to, jakiego się doczekał, za wkład w naszą najpiękniejszą godzinę.

ROBERT HARRIS jest angielskim powieściopisarzem, dziennikarzem, komentatorem politycznym, autorem takich bestsellerów jak "Vaterland", "Oficer i szpieg", "Konklawe". Wraz z Romanem Polańskim napisał na podstawie własnej powieści "Ghost writer" scenariusz filmu "Autor widmo". Z najnowszym "Newsweekiem" można kupić jego powieść "Monachium".

]]>
Robert Harris
urn:uuid:7acceadb-02fe-4e36-a794-a08522ba2b2a Sun, 05 Jan 2025 08:00:00 +0100 Elita niemieckiej armii była bez szans. "Wieszają się na gałęziach" Latem 1941 r. Niemcy bili Sowietów na wszystkich odcinkach frontu. Poza jednym – podbiegunowym. Elitarne jednostki Wehrmachtu, prowadzone do boju przez starych nazistów, wykrwawiały się w zmaganiach z twardym wrogiem i ekstremalnym klimatem. https://www.newsweek.pl/historia/elita-niemieckiej-armii-byla-bez-szans-wieszaja-sie-na-galeziach/gstv3mh Żołnierze niemieccy w drodze do bunkrów w Laponii, 1943 r. Adolf Hitler przyjmuje meldunek Eduarda Dietla (z lewej) o działaniach na froncie północnym, po prawej: szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałek generał Wilhelm Keitel, 29 grudnia 1941 r Niemieckie dostawy pojazdów konnych na front w Laponii, lato 1943 r. - Latem 1941 r. Niemcy bili Sowietów na wszystkich odcinkach frontu. Poza jednym – podbiegunowym. Elitarne jednostki Wehrmachtu, prowadzone do boju przez starych nazistów, wykrwawiały się w zmaganiach z twardym wrogiem i ekstremalnym klimatem.

Sierpień 1942 r. Włoski pisarz Curzio Malaparte był wtedy w fińskim Rovaniemi, stolicy Laponii. Gościł na suto zakrapianym obiedzie w pałacu gubernatora regionu Kaarlo Hillili. Miejscowi notable i dyplomaci mieli już dobrze w czubie, gdy pod wieczór za oknem rezydencji rozległ się "niezwykły hałas: chór ujadania, miauczenia i chrumkania, jak gdyby gromada psów, kotów i dzikich świń pożarła się między sobą w sieni" – pisał w swoim najsłynniejszym dziele "Kaputt". Po chwili drzwi do sali się otworzyły i ukazał się w nich generał Eduard Dietl "na czworakach, a za nim, jeden za drugim, na czworakach jego oficerowie". Ten osobliwy korowód wkroczył na środek jadalni, po czym, wciąż wydając zwierzęce odgłosy, się zatrzymał. Generał wstał i zasalutował biesiadnikom na powitanie.

Wedle opisów Malapartego wygląd całej grupy nowo przybyłych gości wzbudzał niepokój. Mimo kolejnych kieliszków ponczu z głębi ich oczu bił smutek. Generał był wysoki, "bardziej suchy niż chudy", niczym "drewniany kloc wyciosany prymitywnie przez bawarskiego cieślę". Jego cera miała barwę zielonożółtą. Poruszał się nerwowo, rzucając nagłe spojrzenia, "wzrokiem ujarzmionego, zrezygnowanego zwierzęcia". Z dawnego butnego nazisty, związanego z Hitlerem od 1919 roku, opromienionego sławą wojenną z Narwiku, pozostał jedynie cień. Jeszcze gorzej mieli prezentować się jego oficerowie, w większości dwudziestoparoletni alpenjägrzy z Tyrolu i Bawarii. Wielu z nich wyłysiało, mieli wyraźne braki w uzębieniu, a także "żółte pomarszczone twarze naznaczone piętnem starości, rozpadu i śmierci". "Mają chrystusowe spojrzenie zwierząt" – zauważył Malaparte. "Nawet okrucieństwo, niemieckie okrucieństwo, zostało z ich twarzy starte". Godna politowania aparycja żołnierzy potwierdzała krążące po Finlandii opowieści, wypowiadane konfidencjonalnym tonem o licznych samobójstwach w oddziałach Dietla walczących na Dalekiej Północy. "Wieszają się na gałęziach drzew leśnych albo przesiadują na brzegu jeziora, zapatrzeni w horyzont, aż w końcu strzelają sobie w skroń albo ogarnięci dziwnym szaleństwem, niby szałem miłosnym, błąkają się po lasach na kształt dzikich zwierząt i rzucają się w nieruchomą wodę leśnych jeziorek" – pisał w "Kaputt".

Ten obrazek, zapewne podkoloryzowany, pokazywał, w jakim stanie znajdował się korpus oficerski 20. Korpusu Górskiego generała Dietla po ponad roku zmagań z Armią Czerwoną na rzeką Lizą, na norwesko-fińsko-sowieckim pograniczu. Formacja tkwiła na tych samych pozycjach, jakie osiągnęła latem 1941 r. wyniszczana przez ekstrema klimatu subpolarnego, choroby i odmrożenia, a także zdeterminowanego i sprytnego wroga.

A mogło być inaczej: Niemcy byli bowiem naprawdę blisko przełamania polarnego frontu. Powodzenie operacji "Silberfuchs", jak nazywano natarcie na Murmańsk, mogłoby znacznie wpłynąć na losy II wojny światowej. Co więc poszło nie tak?

Żołnierze niemieccy w drodze do bunkrów w Laponii, 1943 r.
Żołnierze niemieccy w drodze do bunkrów w Laponii, 1943 r.

Absurdalne 100 km

W grudniu 1940 r. oficerowie z Oberkommando der Wehrmacht (OKW) zakończyli wstępne prace nad planami operacji "Barbarossa", czyli uderzenia na Związek Sowiecki. Kwartał później, po konsultacjach z fińskimi sojusznikami, Niemcy doprecyzowali też koncepcję ofensywy na północne rubieże historycznej Laponii. Operacja "Silberfuchs", jak ją nazwano, miała dwa cele. Chodziło o zabezpieczenie strategicznych kopalni niklu znajdujących się w rejonie Petsamo (dziś Pieczenga) tuż pod granicą fińsko-sowiecką. Przede wszystkim jednak Niemcy chcieli zająć Murmańsk. Dla Sowietów to był jeden z kluczowych portów. Dzięki Golfsztromowi, ciepłemu prądowi atlantyckiemu, nie zamarzał on nawet podczas arktycznej zimy. Utrata miasta praktycznie uniemożliwiłaby Moskwie przyjmowanie konwojów dostaw od ewentualnych sojuszników z Zachodu.

Czytaj też: Co jadł Adolf Hitler i dlaczego testowanie jego jedzenia było koszmarem?

Plan operacji "Silberfuchs" zakładał manewr okrążający wyprowadzony jednocześnie na dwóch odcinkach granicy fińsko-sowieckiej w głąb obwodu murmańskiego. Na południu, na wysokości Salli, miał uderzyć XXXVI Górski Korpus Armijny generała Hansa Feige, wspierany przez fiński III Korpus generała Hjalmara Siilasvuo. Natomiast ofensywę na północy – z okolic norweskiego Kirkenes, przez Petsamo na Murmańsk – powierzono Korpusowi Górskiemu "Norwegen" (w styczniu 1942 r. przemianowanemu na 20. Armię Górską) dowodzonemu przez generała Eduarda Dietla, ulubieńca wodza III Rzeszy.

Ten 50-letni wówczas Bawarczyk miał wzorcowy nazistowski życiorys. Był weteranem freikorpsu, który spacyfikował rewolucję w Monachium w 1919 r. W tym samym roku poznał Hitlera, a wkrótce potem wstąpił do NSDAP. Jako członek SA brał udział w puczu monachijskim. Należał do fanatycznych wyznawców nazistowskiego credo. Nie dość, że nienawidził Żydów i bolszewików, to pogardzał nawet Skandynawami, jako "rasowymi odszczepieńcami".

W czasie kampanii norweskiej, wiosną 1940 r., dał się poznać jako wybitny dowódca. Odcięty w Narwiku z pięcioma tysiącami żołnierzy zdołał przetrwać oblężenie pięciokrotnie liczniejszych sił aliantów. Dostał za to jako pierwszy oficer w Wehrmachcie Krzyż Rycerski z Liśćmi Dębu, najwyższe odznaczenie wojskowe III Rzeszy.

Hitler, powierzając Dietlowi zadanie zajęcia Murmańska, liczył na szybki sukces. "Musisz odsunąć [sowieckie] zagrożenie [na Dalekiej Północy], jak tylko kampania [na Wschodzie] się zacznie. Nie czekaj, tylko atakuj!" – prawił mu Führer w trakcie jednej z narad w kwietniu 1941 r. "Musisz opanować te absurdalne 100 kilometrów [za fińską granicą] i zająć Murmańsk. Wtedy będziemy mogli spać spokojnie". Generał z racji uprzywilejowanego statusu brunatnego weterana, zamiast przytakiwać i strzelać obcasami, podzielił się śmiało swoimi obiekcjami. "Ależ Mein Führer, ten teren wygląda jak w czasach, gdy Bóg tworzył świat. To pustkowie bez lasów, dróg i ludzi – tylko głazy i żwir. Ta ogromna dzika strefa chroni Murmańsk jak tarcza" – wyjaśniał Dietl.

Miał rację. Te 100 kilometrów wydawało się absurdalne jedynie z perspektywy map sztabowych. Pomiędzy Petsamo a Murmańskiem rozciągała się bowiem dziewicza tundra. Skaliste wzgórza sięgające 300-400 m n.p.m. przecinały liczne wąwozy, rzeki i jeziora. W lecie temperatura mogła sięgać nawet 30 stopni, a zimą spadać poniżej -40. Z powodu braku dróg, jak tłumaczył Hitlerowi Dietl, zaopatrzenie wielkich jednostek było karkołomnym logistycznym przedsięwzięciem. Można było tego dokonać jedynie dzięki pomocy zwierząt jucznych – koni i mułów – które musiały codziennie przenosić tony towarów, często w ekstremalnych warunkach pogodowych. Zresztą, jak trudno walczyć na tych terenach, wykazała wojna zimowa z przełomu 1939 i 1940 roku. Jeden fiński batalion z łatwością powstrzymał ofensywę aż dwóch sowieckich dywizji. Na tym jednym odcinku ucierpiały z powodu odmrożeń aż 22 tysiące żołnierzy Armii Czerwonej.

Adolf Hitler przyjmuje meldunek Eduarda Dietla (z lewej) o działaniach na froncie północnym, po prawej: szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałek generał Wilhelm Keitel, 29 grudnia 1941 r
Adolf Hitler przyjmuje meldunek Eduarda Dietla (z lewej) o działaniach na froncie północnym, po prawej: szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałek generał Wilhelm Keitel, 29 grudnia 1941 r

Führer ostatecznie zapewnił Dietla, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by przydzielono mu siły konieczne do powodzenia kampanii.

Ale były to tylko słowa. W niemieckiej armii – już rozciągniętej pomiędzy Kretą a Laponią, Pirenejami a Sanem – mnożyły się zadania i brakowało ludzi. Ponadto dowódca Armii Norwegen generał Nikolaus von Falkenhorst, bezpośredni przełożony Dietla, obawiał się angielskiej inwazji. W związku z tym nie zamierzał rzucać wszystkich sił z wybrzeża Norwegii do ofensywy przeciw Rosji. W rezultacie Dietl musiał zadowolić się 2. i 3. Dywizją Górską, które były wspierane przez kilka tysięcy artylerzystów i jednostek pomocniczych, łącznie około 60 tysięcy ludzi, a także 6 tysięcy koni i mułów.

Obie jednostki górskie Dietla składały się głównie z Austriaków. Natomiast kadra oficerska wywodziła się z Niemiec, przede wszystkim z Bawarii. Nie brakowało wśród nich zajadłych nazistów. Pułkownik Georg Ritter von Hengl, trener narciarstwa z niemieckiego teamu olimpijskiego, przeszedł do Wehrmachtu po bujnej karierze w SS. Major Eduard Zorn należał do elitarnego grona posiadaczy Orderu Krwi, przyznawanego uczestnikom puczu monachijskiego. Natomiast pułkownik Georg Hofmeister z 2. DG należał do kręgu przyjaciół żony samego Heinricha Himmlera.

Żołnierzy dywizji górskich obsypano medalami za kampanie w Polsce, Danii i Norwegii. Byli twardzi w boju, niezwykle ambitni, ale jednocześnie przyzwyczajeni do szybkich zwycięstw. Polarna kampania dramatycznie zweryfikowała ich możliwości.

Pierwsza krew

Generał Dietl informował przełożonych, że powierzone mu siły nie gwarantują szybkiego sukcesu na tak trudnym odcinku. Mimo to OKW było pewne zwycięstwa: grubo przed startem kampanii wydrukowano zaproszenia na triumfalny bankiet w murmańskim hotelu Arkitka, mający odbyć się 20 lipca.

Początkowo to założenie mogło się wydawać realne. 22 czerwca 1941 roku, gdy ruszyła machina operacji "Barbarossa", wojska Dietla przeszły z rejonu koncentracji w norweskim Kirenes do bratniej Finlandii i zajęły rejon kopalń niklu wokół Petsamo. Po tygodniu przygotowań, 29 czerwca, nacierały dalej – prosto na niedokończone sowieckie umocnienia graniczne nad rzeką Titowką.

Czerwonoarmiści zostali kompletnie zaskoczeni. Oddziały gen. Aleksandra Żurby liczyły jedynie 6 tysięcy żołnierzy. Biły się dzielnie, ale alpenjägrzy – wspierani przez sztukasy i artylerię – mieli znaczącą przewagę. Rozbili ich w puch w jeden dzień (zginął też Żurba). 30 czerwca niemiecka awangarda doszła nad rzekę Lizę i zatrzymała się, by poczekać na zaopatrzenie i artylerię. Nie wszędzie jednak ofensywa szła tak gładko. Oddziały 2. DG miały za zadanie zdobycie strategicznego Półwyspu Rybackiego, znajdującego się na niemieckiej lewej flance. Walki toczone na skalistych wzgórzach były niezwykle zacięte. Gdy wehrmachtowcy zobaczyli, że Sowieci okaleczają zwłoki ich towarzyszy, przestali brać jeńców. Pojmanych rozstrzeliwano. W kryzysowym momencie w sukurs czerwonoarmistom przyszła flota. Dwa niszczyciele ostrzałem sparaliżowały niemieckie natarcie. To dało piechocie czas na okopanie się i przygotowanie stanowisk artyleryjskich. Gdy sztukasy przegnały rosyjskie okręty, alpenjägrzy byli już zbyt mocno wykrwawieni, by kontynuować atak na sowieckie reduty. 2 lipca wieczorem Dietl nakazał wstrzymanie ofensywy na tym odcinku. W następnych dniach u nasady półwyspu ustabilizowała się linia frontu.

Niemieckie dostawy pojazdów konnych na front w Laponii, lato 1943 r. -
Niemieckie dostawy pojazdów konnych na front w Laponii, lato 1943 r. -

Tymczasem dowództwo sowieckiej 14. Armii, broniącej obwodu murmańskiego, gorączkowo przygotowywało się do obrony przedmościa nad Lizą. Stojącemu na jej czele 46-letniemu gen. Walerianowi Frołowowi nie brakowało frontowego doświadczenia. Zdobył je m.in. w Hiszpanii i podczas wojny zimowej. Przeciwko korpusowi Wehrmachtu rzucił elitarne dywizje strzelców, czyli 14., a przede wszystkim 52. Ta ostatnia, u swych prapoczątków w czasach rewolucji październikowej, została sformowana z polskich komunistów. W tym czasie składała się już głównie z rekrutów z europejskiej części Rosji, w tym z Moskwy i Leningradu. Ale na jej czele w początkach lipca postawiono Polaka rodem z Przasnysza, pułkownika Gieorgija Weszczezerskiego. 52. Dywizja rozlokowała się po obu stronach Lizy na dobrze zakamuflowanych pozycjach. Na pustkowiach po wschodniej stronie rzeki rozlokowano artylerię i moździerze. Łącznie na Niemców czekało około 10 tysięcy żołnierzy, wspieranych przez 80 dział różnego typu. I tak operacja "Platinfuchs" ("Lis Platynowy"), jak nazywano uderzenie na Murmańsk, wkroczyła w decydująca fazę.

Zobacz też: "Dyktator". Jak Chaplin wykpił Hitlera

Orgia barbarzyństwa

W tundrze nie było mowy o żadnym blitzkriegu. Jedna licha droga i bagnisty teren, który nie pokrywał się z niemieckimi mapami sztabowymi, uniemożliwiły korpusowi Dietla szybki marsz. Maszyny, działa i konie grzęzły w bagnach nad Titowką. Dlatego Niemcy mogli wznowić atak dopiero w upalną niedzielę 6 lipca. Zamierzali zamknąć czerwonoarmistów w kotle. 2. DG miała ruszyć prosto na most nad Lizą, a 3. DG pokonać rzekę na południe od przeprawy, na pontonach, a następnie uderzyć na lewą flankę Sowietów, skoncentrowanych wokół traktu na Murmańsk.

Tym razem to ich zaskoczono. Najpierw Sowieci dzielnie bronili zachodniego przedmościa, wspierani przez dobrze wstrzeloną artylerię, a następnie, po dobie walki, wycofali się na wschodni brzeg Lizy, wysadzając za sobą most. Natomiast kilka batalionów z 3. DG bezpiecznie przeprawiło się przez rzekę – prowadzone do boju między innymi przez starego nazibarona Hansa von Prankha – ale ich marsz został wkrótce powstrzymany przez zmasowane kontrataki zdeterminowanych czerwonoarmistów z 52. DS. W poniedziałek 7 lipca niemieckie oddziały po wschodniej stronie Lizy były dziesiątkowane intensywnym ostrzałem, spychane kolejnymi szturmami do wody. Na brzegach leżały dziesiątki trupów, setki rannych czołgały się, szukając ratunku w skalnych załomach. Dlatego też późnym wieczorem Dietl, obawiając się ich odcięcia i masakry, nakazał odwrót wszystkich sił na zachodni brzeg.

Klęska dwudniowej operacji złamała morale alpenjägrów. Zwycięska passa pieszczoszków goebbelsowskiej propagandy została boleśnie przerwana przez "bolszewickich untermenschów". Padły już setki ich kolegów, a zdobycie Murmańska nie zbliżyło się ani na krok.

14. Armia również ponosiła poważne straty. Zdesperowany Frołow na bieżąco uzupełniał je takimi ludźmi, jacy mu się nawinęli. Wysyłał nad Lizę nie tylko pograniczników z NKWD czy marynarzy Floty Północnej, ale nawet kilkanaście tysięcy więźniów politycznych z gułagów. Przestraszeni łagiernicy często nie potrafili korzystać z broni. "Jak nie umiesz strzelać, to rozerwij wroga zębami" – tłumaczyli im komisarze, zanim pognali ich na pozycje Niemców.

Generał Dietl po kłótniach z Falkenhorstem też dostał posiłki w postaci zmotoryzowanego batalionu karabinów maszynowych, liczącego tysiąc żołnierzy, a także fińskiego 14. Pułku Piechoty. Zapewniono mu też wsparcie powietrzne eskadry sztukasów.

Korpus Górski ruszył za Lizę wieczorem 13 lipca, w kolejną upalną niedzielę. Trzy kolumny, łącznie około 12 tysięcy ludzi, ponownie próbowały zamknąć czerwonoarmistów broniących drogi na Murmańsk w kotle, atakując ich z północy i południa. Alpenjägrzy – pod ogniem karabinów i moździerzy – nacierali na wroga okopanego na szczytach wzgórz. Apogeum krwawych zmagań nastąpiło na skalistym płaskowyżu na wschód od Długiego Jeziora. Bitwa przerodziła się w serię brutalnych starć na krótkim dystansie. Porzucono resztki zasad rycerskiej walki. Nie brano jeńców, strzelano do sanitariuszy. Szczególnie Niemcy płonęli żądzą rewanżu, po tym jak Sowieci zbombardowali im jeden ze szpitali polowych. Co prawda do 16 lipca zdobyli kawał terenu po wschodniej stronie Lizy, ale nie byli w stanie przełamać ostatecznie linii wroga wokół szosy murmańskiej. Ponosili olbrzymie straty, podczas gdy Sowieci rzucali do kontrataków kolejne rezerwy. Ostatecznie więc Dietl musiał przerwać natarcie i zająć pozycje obronne.

Po lipcowych zmaganiach obie dywizje górskie były mocno osłabione. Tylko szeregi 2. DG stopniały o 3 tysiące zabitych lub rannych. Dlatego też Dietl domagał się od przełożonych znacznych posiłków, "jeśli ma kontynuować operację". 30 lipca Hitler zadecydował o wysłaniu na Daleką Północ kolejnej elitarnej jednostki Wehrmachtu – 6. Dywizji Górskiej dowodzonej przez gen. Ferdinanda Schörnera, uchodzącego za jednego z najwybitniejszych niemieckich oficerów okresu II wojny światowej. To właśnie jego żołnierze zawiesili swastykę na Akropolu parę tygodni wcześniej.

Cios Albionu

Podróż dywizji Schörnera z Grecji do Laponii miała zająć około miesiąca. W międzyczasie Dietl ograniczył się do działań obronnych. W nocy z 11 na 12 sierpnia udało mu się, sporym kosztem, odepchnąć zmasowaną sowiecką kontrofensywę.

Ostatecznie Korpus Górski nie doczekał się wsparcia w spodziewanym terminie. Angielska flota, grasująca u wybrzeży Norwegii, udaremniła przybycie 6. DG szybszą drogą morską. Ze względów bezpieczeństwa formacja musiała więc podróżować okrężną trasą lądową, co opóźniło jej przybycie o następne sześć tygodni.

Dietl, ze względu na pogarszającą się pogodę, mrozy i pierwszy śnieg, nie mógł dalej czekać. 8 września po raz trzeci wznowił ofensywę, wykorzystując resztki swoich sił, powiększone między innymi o 9. Pułk Piechoty SS. Tym razem przełom był blisko. Po pięciu dniach ciężkich walk zabrakło Niemcom pięciu kilometrów, by zająć drogę murmańską i odciąć Sowietów od dostaw broni i żywności. Dzięki heroicznej postawie 95. Pułku z dywizji Weszczezerskiego i Dywizji Polarnej, złożonej z łagierników, wykrwawili się na tyle, że znów musieli ustąpić. Po kilku dniach, ze względu na trudności z zaopatrzeniem i presję Rosjan, korpus Dietla wycofał się na zachodni brzeg Lizy. Pierwsza klęska armii Hitlera na froncie wschodnim stała się faktem.

Latem 1941 r. w Laponii straty Korpusu Górskiego wyniosły 12 tysięcy zabitych, rannych lub wziętych do niewoli. Po sowieckiej stronie ta liczba wyglądała podobnie.

Linia frontu na Dalekiej Północy, ukształtowana we wrześniu 1941 roku, utrzymała się bez większych zmian aż do sowieckiej ofensywy jesienią 1944 r., kiedy to wypchnięto niemieckie siły z pogranicza północnej Norwegii i Finlandii.

Operacja "Silberfuchs" zakończyła się fiaskiem także na południowym odcinku, czyli na wysokości Salli. Strategiczna linia kolejowa przez Karelię do Murmańska nie została zablokowana.

Murmańsk odegrał kluczową rolę w zmaganiach II wojny światowej. Od grudnia 1941 r. do końca wojny konwoje zachodnich aliantów, Wielkiej Brytanii i USA dostarczyły przez ten port do ZSRR przeszło cztery miliony ton broni i sprzętu dla Armii Czerwonej. Między innymi dzięki tym dostawom udało się wojskom Stalina pokonać III Rzeszę.

Gen. Eduard Dietl zginął w katastrofie lotniczej w Styrii w czerwcu 1944 r. Niesłychane jest to, że ten fanatyczny nazista jest nadal otaczany czcią w rodzinnym Bad Aibling. Pośród lasów i pól na przedmieściach biegnie tam ulica nosząca jego imię.

Korzystałem z: "Miracle at the Litza" Alfa R. Jacobsena, "Hitler’s Arctic War: The German Campaigns in Norway, Finland and the USSR 1940-1945" Manna i Jörgensena oraz najnowszego wydania "Kaputt" Curzio Malapartego (Znak).

Czytaj więcej: Hitler zgromadził olbrzymią fortunę. Ile byłaby warta dziś?

]]>
Wojciech Rodak
urn:uuid:19023437-e89b-4b0a-a307-ec23676b13fe Fri, 03 Jan 2025 20:59:00 +0100 Bitwa na Łuku Kurskim. "Hitler postarzał się po niej o 15 lat" Jeszcze 20 czerwca 1943 roku Hitler zapytany przez sceptycznego Guderiana, po co w ogóle pchać się do Kurska, przyznał, że i jego aż ściska w żołądku na samą myśl o tej ofensywie. 5 lipca operacja "Cytadela" ruszyła. Niedługo później było już po wszystkim. https://www.newsweek.pl/historia/bitwa-na-luku-kurskim-hitler-postarzal-sie-po-niej-o-15-lat/7et27hz Radziecki czołg T-34 w czasie operacji "Cytadela" Niemiecki artylerzysta wzięty do niewoli w bitwie pod Kurskiem, lato 1943 r. Adolf Hitler podczas spotkania z francuskim premierem Pierre’em Lavalem (z lewej) i włoskim podsekretarzem stanu Giuseppe Bastianinim, Berghof, 29 kwietnia 1943 r. Eva Braun i Adolf Hitler z dwoma psami, Wulfem i Blondi, w rezydencji Berghof, 1942 r. Jeszcze 20 czerwca 1943 roku Hitler zapytany przez sceptycznego Guderiana, po co w ogóle pchać się do Kurska, przyznał, że i jego aż ściska w żołądku na samą myśl o tej ofensywie. 5 lipca operacja "Cytadela" ruszyła. Niedługo później było już po wszystkim.

Wiosną 1943 r. wciąż wielu Niemców nie mogło otrząsnąć się z klęski pod Stalingradem. Skrywana prawda o gehennie 6 Armii przebijała się długo, ale nieubłaganie. Propaganda Goebbelsa robiła, co w jej mocy, by zapewnić obywateli, że zwycięstwo jest coraz bliżej, jednak widzieli to już inaczej. Wewnętrzne raporty informowały o coraz częstszych przypadkach głośno wyrażanego niezadowolenia. Listy pisane do kancelarii Rzeszy – nawet jeśli anonimowe – także zdradzały zwątpienie. Niemcy pytali, gdzie jest Hitler?

Prosi się o cios

Führer bywał w Wilczym Szańcu, w Ukrainie, w Berlinie, ale najczęściej w swej alpejskiej willi pod Berchtesgaden. Ale gdzie był wówczas myślami, trudno powiedzieć.

Po Stalingradzie zaprzestał słuchania muzyki, cierpiał na bezsenność, zrobił się nerwowy, unikał wojskowych, których uważał za winnych niepowodzeń. Najchętniej przebywał ze swą suką Blondi, a sekretarki zanudzał opowieściami o swej młodości i rozważaniami o naturze człowieka.

Według Hermana Göringa postarzał się o 15 lat, gen. Heinz Guderian w lutym 1943 r. ujrzał człowieka z oczami pozbawionymi dawnego blasku, policzkami w czerwonych plamach i drżącą lewą ręką.

Jedynie marcowe sukcesy feldmarszałka Ericha von Mansteina, który we wspaniałym stylu odbił Charków, mogły napawać optymizmem i zwiastować lepszą wiosnę. Informacje z Charkowa sprawiły jednak, że zamiast myśleć o sprawnym wycofaniu się z Kaukazu i obronie, Hitler doszedł do wniosku, że Stalin ma coraz mniej asów w rękawie i trzeba zacząć kolejną ofensywę. Jego wzrok padł na leżący pół tysiąca kilometrów na południe od Moskwy Kursk.

Był to ważny ośrodek kolejowy. Właśnie na wysokości Kurska Armia Czerwona wbiła klin długi na 200 km i szeroki na blisko sto kilometrów. Tworzył on łuk czy też wybrzuszenie na linii frontu, które aż prosiło się o cios. Zadać go miał Wehrmacht wyposażony w nowe czołgi PzKpfw V Panther oraz potężne tygrysy – tak narodziła się operacja "Cytadela".

Poza generałami Hitler winił za klęski swych sojuszników. Uważał, że to Włosi, Węgrzy i Rumuni nawalili pod Stalingradem i niektórzy z nich rozglądają się za rozmowami z aliantami. Prowadziło go to do podejrzeń o żydowskie spiski i złości, że państwa sojusznicze wciąż się ze swoimi Żydami należycie nie rozprawiły. Irytację powiększyły informacje z getta w Warszawie, gdzie garstka powstańców nie miała szans, ale sam fakt, że stanęli do walki, był szokiem. Wtedy też zaostrzył się terror przeciwko Żydom w całej Rzeszy.

Po Stalingradzie Hitler przestał słuchać muzyki, cierpiał na bezsenność. Według Göringa postarzał się o 15 lat.

Machina wojenna Niemiec zaczęła już mocno szwankować – brakowało rąk do pracy i poborowych. Reżim zapowiedział ograniczenia w zaopatrzeniu w mięso, nakazywano zamykanie sklepów z towarami "luksusowymi" i przedsiębiorstw, które nie były niezbędne dla wojennego wysiłku, bo ich męski personel wysyłano na front. Kobiety otrzymały nakaz pracy, choć Hitler bał się, że praca kobiet źle wpłynie na przyrost naturalny i osłabi przez to rasę, więc podniósł o rok minimalny wiek kobiet oddelegowanych do fabryk. Uratował też przed wysłaniem na front część artystów.

Wyjątkowo przykry maj

Termin "Cytadeli" zbliżał się, ale wojsko nie było gotowe do ataku. 4 maja zdecydowano o odłożeniu operacji do połowy czerwca. Na domiar złego 13 maja stracona została Afryka Północna i alianci zagrażali Włochom. "W Londynie, po raz pierwszy w czasie wojny, zapanował nastrój prawdziwej radości" – zapisał Winston Churchill, który kazał tego dnia bić we wszystkie dzwony kościelne. Brytyjski premier sukces w Tunezji porównywał do radzieckiego zwycięstwa pod Stalingradem.

Dla zabezpieczenia Italii Niemcy musieli ściągać jednostki z frontu wschodniego. Wcześniej istniała szansa, by półwyspu broniły wycofane z Afryki wojska. W marcu nakłaniał do tego Hitlera Lis Pustyni Erwin Rommel, ale wódz nie chciał o tym słyszeć. Rommla skrytykował za defetyzm i wysłał na urlop zdrowotny. W ten sposób skazał wojska w Afryce na niewolę, do której alianci wzięli blisko ćwierć miliona żołnierzy i zdobyli masę sprzętu.

Niemiecki artylerzysta wzięty do niewoli w bitwie pod Kurskiem, lato 1943 r.
Niemiecki artylerzysta wzięty do niewoli w bitwie pod Kurskiem, lato 1943 r.

Zewsząd płynęły złe wiadomości. Samoloty RAF zniszczyły wielkie zapory wodne w Niemczech. Bombardowania Zagłębia Ruhry trwały w najlepsze. U-Booty przestały siać zniszczenie na Atlantyku i coraz więcej transportów bezpiecznie docierało z USA do Wielkiej Brytanii. Na dnie Atlantyku spoczęło w maju 40 U-Bootów, z grubo ponad tysiącem marynarzy.

A przecież nie był to pierwszy zły miesiąc w tym roku i nic nie zapowiadało, że będzie ostatni.

Do akcji wkroczył też major Martin – czyli trup brytyjskiego żołnierza wyłowiony na wybrzeżu Hiszpanii, przy którym znaleziono dokumenty sugerujące inwazję na Sardynię. W rzeczywistości był to fortel Brytyjczyków mający odsunąć podejrzenie od Sycylii jako celu desantu. Operacja nosiła kryptonim Mincemeat, była pomysłem Iana Fleminga, przyszłego autora książek o Jamesie Bondzie. W rzeczywistości rolę majora Martina odegrał trup bezdomnego, którego ciało zabrano z kostnicy w Anglii, a dokumenty, które rzekomo wiózł, spreparowano, licząc, że wpadną właśnie w ręce Niemców.

Front wewnętrzny

W Monachium ujawnił się ruch oporu w postaci grypy Biała Róża, wiosną 1943 r. przeprowadzono też dwie próby zamachu na Hitlera. Opozycja szybko została unieszkodliwiona, a o zamachach Hitler nawet nie wiedział, ale to pokazuje, że przestano go uważać za nieomylnego i nietykalnego.

Klęski na wciąż odległych frontach to jedno, ale pogorszenie się jakości życia, a przede wszystkim bardzo realna śmierć, jaką niosły bombardowania Niemiec, podkopały morale społeczeństwa. Hitler unikał publicznych wystąpień. O ile w 1940 r. u szczytu potęgi aż dziewięć razy przemawiał do narodu, to w całym 1943 r. tylko trzy razy, w tym raz jedynie przez radio. W gronie najbliższych współpracowników wciąż wykluczał możliwość przegranej czy kapitulacji, ale sam temat najwyraźniej się już pojawił. Jego jedyne tej wiosny publiczne wystąpienie wygłoszone 21 marca z okazji Dnia Pamięci Bohaterów było wyjątkowo krótkie nie tylko dlatego, że miał niewiele do powiedzenia, ale także z powodu obaw przed brytyjskim nalotem. Mimo tyrady przeciw bolszewikom i Żydom nie zdołał wykrzesać ze słuchaczy dawnego zapału do walki. Nie miał także odwagi spojrzeć w oczy mieszkańcom miast zdewastowanych w wyniku nalotów, do których nigdy przecież nie miało dojść. "Pojawić się wśród gruzów zbombardowanego miasta i jeszcze uwiecznić się tam na zdjęciach lub na taśmie filmowej – była to w jego pojęciu rzecz nie do pogodzenia z wodzowskim prestiżem" – pisze jego biograf Peter Longerich.

Goebbels lansował wówczas hasło postawy, która miała być oczywiście niezłomna – propaganda nie chciała już wzbudzać entuzjazmu, lecz kazała Niemcom trwać przy swym wodzu. Wkrótce rzucił pomysł wojny totalnej.

Adolf Hitler podczas spotkania z francuskim premierem Pierre’em Lavalem (z lewej) i włoskim podsekretarzem stanu Giuseppe Bastianinim, Berghof, 29 kwietnia 1943 r.
Adolf Hitler podczas spotkania z francuskim premierem Pierre’em Lavalem (z lewej) i włoskim podsekretarzem stanu Giuseppe Bastianinim, Berghof, 29 kwietnia 1943 r.

Wojna papierowa

Wielu problemów może dałoby się uniknąć, gdyby III Rzesza była sprawnie rządzona. Ale Hitler skupił pełnię władzy i sterował państwem ręcznie. Nie umiał dzielić się kompetencjami, choć w razie niepowodzeń chętnie zwalał na wszystkich odpowiedzialność. Najbliżsi współpracownicy od lat pełnili różne funkcje, ich kompetencje się krzyżowały, dlatego w razie sporów ostatnie zdanie należało do Führera. A to było często zbieżne z sugestią tego, kto doń dotarł. Ale do Hitlera było coraz trudniej się przebić, zaś trudnych spraw przybywało.

Biurokracja nie była w stanie rozwiązać podstawowych problemów. Wódz interesował się głównie wojną, ministrowie podgryzali się nawzajem. Dochodziło do sytuacji absurdalnych. Gdy Goebbels zaproponował zakaz wyścigów konnych, by robotnicy bez żalu mogli pracować w niedziele, najważniejsi ludzie w III Rzeszy z Hitlerem włącznie przez kilka miesięcy spierali się na ten temat, nie podejmując ostatecznie decyzji. Przez te jałowe deliberacje toczone w jednym z najbardziej krytycznych momentów wojny została, jak pisze biograf Hitlera Ian Kershaw, obnażona cała irracjonalność rządów Führera. Rozrost biurokracji i klincz kompetencyjny stały się przyczyną "papierowej wojny", której celem miało być usprawnienie zarządzania państwem. Powołano nawet specjalny komitet trzech, w skład którego weszli przedstawiciel armii feldmarszałek Wilhelm Keitel, reprezentant NSDAP Martin Bormann oraz Hans Lammers jako przedstawiciel kancelarii Rzeszy. Ich prace były torpedowane przez strzegących swych domen ministrów. Goebbels próbował zdynamizować przywództwo Rzeszy i tchnąć w społeczeństwo determinację, głosząc wojnę totalną – walkę bez skrupułów i do ostatniej kropli krwi. Paradoksalnie pomogli mu w tym alianci. Gdy po konferencji w Casablance w styczniu 1943 r. prezydent USA powiedział, że celem sprzymierzonych jest bezwarunkowa kapitulacja III Rzeszy, stało się jasne, że Niemcy nie mają już nic do stracenia. W celach propagandowych wykorzystywano także zbrodnię katyńską, której ofiary właśnie odkryto w masowych grobach pod Smoleńskiem.

Kryzys przywództwa

Raporty mówiły, że "powszechnie panowała złość na reżim, który nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa. Pozdrowienie »Heil Hitler« niemal zniknęło. Wrogie uwagi na temat Hitlera były na porządku dziennym" – pisze Kershaw. A gdy pod koniec czerwca bomby spadły na Kolonię i uszkodziły słynną katedrę, tamtejsi katolicy widzieli w tym karę bożą za rozpętanie wojny.

Hitler siedział w Alpach, inni ważni ludzie III Rzeszy także się rozjechali po kurortach i swych posiadłościach. Goebbels utyskiwał w swych "Dziennikach", że całe kierownictwo partii i państwa jest na urlopie. To ministra propagandy prowadziło do gorzkich wniosków na temat nie tylko kryzysu przywództwa, ale i samego przywódcy – czyli Hitlera, który nie podejmuje decyzji i słucha się niewłaściwych ludzi.

Także niby najwierniejszy sojusznik, a kiedyś mistrz polityczny Hitlera, Benito Mussolini, stracił zapał do walki. "Pogrążył się w depresji, zalegając w łóżku i próbując odciąć się od rzeczywistości" – pisze Antony Beevor w swej historii II wojny światowej.

Eva Braun i Adolf Hitler z dwoma psami, Wulfem i Blondi, w rezydencji Berghof, 1942 r.
Eva Braun i Adolf Hitler z dwoma psami, Wulfem i Blondi, w rezydencji Berghof, 1942 r.

Ściskanie w brzuchu

Führer chciał odzyskać inicjatywę na Wschodzie, ale siły niemieckie zamiast rosnąć, malały. Wycofywanie się z Kaukazu, kłopoty pod Leningradem, przerzucenie wojsk do Włoch i do Francji, a samolotów do obrony miast III Rzeszy nie mogło pomóc. Produkcja tygrysów szła wolniej, niż zakładano. Guderian zwracał też uwagę, że pantery nie są jeszcze dopracowane i mają masę usterek. Kwestionował też prestiż ataku na rejon Kurska. Wszak nikt na świecie nie wiedział, gdzie leży to miasto. Ale nie przekonał Hitlera, jedynie operacja "Cytadela" była stale odkładana. Teraz miała się rozpocząć 3 lipca, lecz ostatecznie zaatakowano dwa dni później.

Sowieci zbierali siły. Dostawy od Amerykanów poprawiały ich zdolności bojowe, przemysł daleko od frontu produkował pełną parą. Poza główną linią obrony Sowieci przygotowali Front Stepowy – drugi pas obronny. Niemcy, chcąc dokonać przełomu, musieliby z sukcesem wbić się na głębokość 200 kilometrów. Armia Czerwona, mając blisko dwa miliony żołnierzy, miała się bronić przed siłami niemal trzykrotnie mniejszymi. Także czołgów wojska Stalina miały więcej, bo 3800 wobec 2700 niemieckich. Owszem, te z krzyżami na boku były często lepsze, ale przeciw nim stało jeszcze 20 tysięcy dział. Braki w sprzęcie były tak dotkliwe, że jedna z kompanii Dywizji SS "Das Reich" była zmuszona używać… zdobycznych T-34.

Jeszcze 20 czerwca Hitler zapytany przez sceptycznego Guderiana, po co w ogóle się pchać teraz na Wschód, przyznał, że i jego aż ściska w żołądku na samą myśl o tej ofensywie. Dwa miesiące później było już po wszystkim. Ból brzucha nie opuścił już Hitlera aż do maja 1945.

Korzystałem m.in. książek Antony’ego Beevora, Winstona Churchilla, Iana Kershawa, Petera Longericha oraz "Dzienników" Josepha Goebbelsa

]]>
Andrzej Brzeziecki
urn:uuid:eecc8b23-caaa-4e8e-928d-6565010f6088 Fri, 06 Dec 2024 08:00:00 +0100 Co sprawiło, że Churchill stał się wielkim liderem? "To historia odkupienia" Lord Randolph Churchill mówił rzeczy, których żaden syn nie powinien usłyszeć od swojego ojca. Wszystko, co Winston Churchill dostał od niego, to wrogość i pogarda – mówi słynny historyk Andrew Roberts, autor jednej z najlepszych biografii legendarnego brytyjskiego premiera. https://www.newsweek.pl/historia/co-sprawilo-ze-churchill-stal-sie-wielkim-liderem-to-historia-odkupienia/dcg5nt0 Winston Churchill w czasie II wojny światowej Winston Churchill podczas wojny burskiej, 1899 r. Winston Churchill w 1914 r. Winston Churchill, Franklin D. Roosevelt i Józef Stalin podczas konferencji w Jałcie, Krym, luty 1945 r. Lord Randolph Churchill mówił rzeczy, których żaden syn nie powinien usłyszeć od swojego ojca. Wszystko, co Winston Churchill dostał od niego, to wrogość i pogarda – mówi słynny historyk Andrew Roberts, autor jednej z najlepszych biografii legendarnego brytyjskiego premiera.

Co sprawiło, że Churchill stał się wielkim liderem?

– Połączenie odwagi fizycznej i moralnej. W polityce mówił to, w co naprawdę wierzył. Niezależnie od tego, co pokazywały sondaże i jakie były nastroje w kraju.

Brał udział w wielu wojnach, a na froncie nieustannie ryzykował.

– Uczestniczył w ostatniej szarży kawalerii Imperium Brytyjskiego. Uciekł z więzienia w Afryce Południowej. Wchodził na dach Ministerstwa Lotnictwa podczas londyńskiego Blitzu. Chciał wziąć udział w lądowaniu w Normandii na pokładzie jednego z niszczycieli. Kule wiele razy świstały mu koło ucha.

Opisuje pan taką scenę: Churchill jest na froncie w czasie I wojny. Niemcy strzelają, a on tłumaczy, że nie ma sensu się schylać, bo gdy się schylasz, kula i tak już przeleciała...

– Kiedyś powiedział, że nie ma nic równie ekscytującego w życiu, jak to, gdy do ciebie strzelają bezskutecznie. Przez całe życie był tam, gdzie toczyła się akcja. Uwielbiał to. Wierzył, że nie można naprawdę zrozumieć wydarzeń, jeśli nie było się fizycznie na miejscu.

Tyle razy ominęła go śmierć, że w końcu uwierzył, że jest naznaczony. I ma nad sobą coś, co nazywał "niewidzialnymi skrzydłami". Wierzył, że czeka go wielka misja. Jako 16-letni chłopiec powiedział swojemu przyjacielowi, że na świecie nastąpią wielkie wstrząsy i wielkie wojny. I że zostanie wezwany do ocalenia Londynu i Anglii. Było to pół wieku przed II wojną światową.

Napisał pan, że powinniśmy być szczęśliwi, że miał skórę nosorożca i nigdy nie przejmował się krytyką. Co sprawiło, że był tak pewny siebie?

– Cóż, był wnukiem księcia. Urodził się w pałacu 30 listopada 1874 r. i od razu był na samym szczycie wiktoriańskiego społeczeństwa. Ludzie z jego środowiska i klasy w tamtych czasach byli bardzo pewni siebie. On też. Nie dbał zbytnio o to, co myślą o nim inni, co oczywiście nie zawsze jest dobre w demokratycznej polityce. Ale bardzo przydało mu się to w latach 30., w dekadzie niełaski, kiedy był zakrzykiwany w Izbie Gmin, potępiany, nieustannie atakowany w prasie. A on i tak myślał i mówił swoje. Nieustannie ostrzegał przed Hitlerem i nazistami. Aż zrozumiano, że ma rację.

Winston Churchill podczas wojny burskiej, 1899 r.
Winston Churchill podczas wojny burskiej, 1899 r.

Bał się, że umrze młodo. Gdy miał 30 lat, przemawiał w parlamencie. I nagle zabrakło mu słów. Wszyscy zamilkli.

– Wiedziano, że jego ojciec umarł wcześnie na rzadką chorobę mózgu. Utrata mowy była jednym z objawów. Wielu jego krewnych też zmarło młodo. Tak więc gdy miał 20 lat, martwił się, że nie zostało mu wiele czasu. Czuł, że musi działać szybko. To jeden z powodów, dla których był tak energiczny.

Podkreśla pan, że uczył się na swoich pomyłkach. Było ich bardzo wiele.

– Nie da się napisać hagiografii Churchilla. Popełniał w swoim życiu błąd za błędem. Pomylił się w kwestii praw wyborczych kobiet – był przeciw. Pomylił w kwestii przywrócenia standardu złota – co bardzo zaszkodziło brytyjskiej gospodarce. W czasie kryzysu abdykacyjnego stał po stronie Edwarda VIII. No i kampania dardanelska w czasie I wojny – to był największy błąd w jego karierze. Straciliśmy 147 tys. ludzi. Ale, jak sam powiedział swojej żonie, Clementine: "Nie powinienem był nic robić, żeby nie popełniać błędów". I uczył się na błędach. Był człowiekiem, który popełnił wiele pomyłek, ale wyciągnął z nich wnioski. Jest to więc w pewnym sensie historia odkupienia.

Przede wszystkim jednak dostrzegł trzy rzeczy – wzrost pruskiego militaryzmu, zagrożenie nazizmem, a następnie zagrożenie dominacją sowieckiego komunizmu w Europie Wschodniej. Bardzo często był jedyną osobą, która przed tym ostrzegała, a to całkowicie przyćmiewa sprawy, w których się mylił.

Jego rodzice nie mieli o nim najlepszego zdania. Gdy Churchill był w akademii wojskowej, ojciec postrzegał go jako "drugorzędnego i trzeciorzędnego". Zapowiadał, że jego życie "zdegeneruje się w nędzną, nieszczęśliwą i daremną egzystencję". Jego amerykańska matka, Jennie, nie zwracała na niego uwagi. Miał nieszczęśliwe dzieciństwo, które niejednego by zniszczyło.

– Lord Randolph Churchill mówił rzeczy, których żaden syn nie powinien usłyszeć od swojego ojca. Wszystko, co Winston Churchill dostał od niego, to wrogość i pogarda. Wielu zdruzgotałoby takie wychowanie, ale nie Winstona. Przyniosło dokładnie odwrotny skutek. Lord Randolph był znaczącym mężem stanu i politykiem epoki wiktoriańskiej. Winston robił wszystko, żeby stać się kimś większym od niego. Pokonać go. I udało mu się to.

Winston Churchill w 1914 r.
Winston Churchill w 1914 r.

Matka też nie interesowała się Winstonem. Była pięknością, ówczesną celebrytką. Miała romanse z ludźmi z elity – księciem Walii, austriackim ambasadorem etc. Ale w końcu dostrzegła talent syna. Ojciec nigdy. Pewnie by w końcu docenił Winstona, ale umarł młodo.

Jest wiele legend o Churchillu. Choćby ta, że był nieustannie pijany.

– Od 6 wieczorem aż do 3 rano – kiedy szedł spać – miał przy sobie szklaneczkę szkockiej. Ale, jak powiedział mi jego ostatni prywatny sekretarz, był to zasadniczo płyn do płukania ust. Ogromna ilość wody gazowanej i bardzo mało whisky. Jeśli dodawano zbyt dużo whisky, kazał rozcieńczyć. Poza tym miał żelazną odporność na alkohol. W ciągu II wojny światowej był tylko jeden dzień, w którym Churchill się upił. Nie ma żadnego przykładu na to, że podejmował decyzje po pijanemu. Lubił popisywać się tym, ile wypił. Ale w rzeczywistości – jak sam mówił – "alkohol zawsze był jego sługą, a nigdy panem".

Bez Churchilla historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. O wiele, wiele gorzej

Przez niemal całe życie tonął w długach. Dlaczego? Przecież świetnie zarabiał. Już jako młody człowiek był najlepiej opłacanym korespondentem wojennym na świecie.

– Nie odziedziczył fortuny. Ojciec był rozrzutnikiem, podobnie matka. On sam miał tendencję do wydawania tyle samo lub więcej, niż zarabiał. Jak powiedział jego przyjaciel: "Winston zawsze zadowalał się tym, co najlepsze. A »wszystko, co najlepsze« kosztuje bardzo dużo pieniędzy". Był ciągle spłukany, ale nie przejmował się tym, ponieważ wiedział, że dzięki pisaniu będzie w stanie spłacić swoje długi. Był najlepiej opłacanym dziennikarzem w Wielkiej Brytanii. I targował się o swoje gaże. Ale czasami popadał w poważne trudności, dobijały go wydatki. Dwukrotnie w latach 30. istniało zagrożenie, że będzie musiał sprzedać Chartwell, swój ukochany wiejski dom w Kent. Churchillowie mieli tam 18 służących...

Przestał być zadłużony dopiero w wieku 70 lat, gdy podpisał kontrakt na swoją historię II wojny światowej.

Napisał więcej niż Szekspir i Dickens razem wzięci. Jak to zrobił?

– Był niesamowicie pracowity. No i ucinał drzemkę. To był jego sposób na zamianę jednego dnia w dwa. Zaczynał pracę o 8 rano. Zostawał w łóżku do południa. Czytał depesze, dyktował artykuły, dyktował rozkazy, pisał do ambasadorów... Wykonywał całą papierkową robotę. Następnie wstawał, kąpał się, jadł lunch. I pracował przez całe popołudnie. Potem miał 45 minut drzemki. Wstawał i pracował do północy. Jego generałowie i ministrowie nie byli w stanie tego zrobić. Byli wyczerpani, często wściekli. A premier – świeży jak stokrotka. To był to również jego sposób, żeby utrzymać produkcję na niezwykle wysokim poziomie – napisał 37 książek i 800 artykułów. W 1953 r. przyznano mu literackiego Nobla. Jest być może jedynym człowiekiem w historii, który był rozczarowany, gdy powiedziano mu, że dostał to wyróżnienie. Bo liczył, że dostanie Pokojową Nagrodę Nobla.

Przewidział, jakie zagrożenie będzie stanowić Hitler, gdy inni tego nie rozumieli. Dlaczego właśnie on?

– Był historykiem i widział wcześniejsze próby germanizacji Europy i zniszczenia europejskiej równowagi sił. Postrzegał więc nazizm jako historyczne zagrożenie. Był także filosemitą. Lubił Żydów, dorastał z nimi, wspierał syjonistów. Również dlatego dostrzegł zło Hitlera znacznie wcześniej niż osoby siedzące z nim w ławach poselskich. Wielu ludzi z jego klasy społecznej było antysemitami.

Był wreszcie kimś, kto widział fanatyzm z bliska – podczas swojej kariery wojskowej w Afryce i Azji. Jako młody człowiek doświadczył bezgranicznego fanatyzmu mahdystów w Sudanie. Był więc w stanie dostrzec, o co tak naprawdę chodziło Hitlerowi.

Zabawmy się w alternatywną historię: co by było, gdyby zabrakło Churchilla? Jakie by to miało znaczenie dla dziejów świata?

– Gdyby premierem zamiast niego został lord Halifax, prawdopodobnie zawarłby pokój z Hitlerem w maju 1940 r., po katastrofalnej klęsce armii brytyjskiej i ewakuacji z Dunkierki. A gdybyśmy zawarli pokój z Hitlerem, wydarzyłoby się wiele strasznych rzeczy.

Gdyby Wielka Brytania wypadła z gry, Hitler byłby w stanie najechać Rosję z całą swoją potęgą. Mógłby wygrać. Ale możliwe, że Stalin zdołałby go powstrzymać. I w razie wygranej Stalina nic nie powstrzymałoby go przed dotarciem aż do Paryża.

A zawarcie pokoju z Niemcami w 1940 r. można by łatwo zrozumieć. Rosja była po stronie Hitlera jako sojusznik, Stany Zjednoczone bardzo izolacjonistyczne. Wydawało się, że nie ma żadnej szansy na pokonanie III Rzeszy. Potrzebny był Churchill jako premier, by przedstawić swój irracjonalny i romantyczny argument za kontynuowaniem walki. Bez niego historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. O wiele, wiele gorzej.

Dlaczego był tak dobrym wojennym przywódcą?

– Gdy został premierem w maju 1940 r., powiedział: "Czułem się, jakbym kroczył z przeznaczeniem. Całe moje poprzednie życie było przygotowaniem do tej godziny i do tej próby". Bardzo w to wierzył.

Winston Churchill, Franklin D. Roosevelt i Józef Stalin podczas konferencji w Jałcie, Krym, luty 1945 r.
Winston Churchill, Franklin D. Roosevelt i Józef Stalin podczas konferencji w Jałcie, Krym, luty 1945 r.

Pomogło to, że do wybuchu II wojny światowej brał udział w pięciu kampaniach na czterech kontynentach. W I wojnie światowej zajmował ważne stanowiska i uczył się wojennego fachu. Wojna go fascynowała. Zgłębiał jej historię, pisał o niej. Rozumiał mentalność żołnierzy. Zagłębiał się w szczegóły dotyczące tego, czy marynarze powinni grać w warcaby na łodziach i ile kurtek przeciwdeszczowych powinno przypadać na statek. Nie było rzeczy, którą uznawał za zbyt nieważną. Chciał zawsze wybrać najlepszego człowieka na dane stanowisko, a potem wspierał go na dobre i na złe. Ale potrafił być naprawdę bezwzględny, jeśli chodzi o zwalnianie ludzi, którzy się nie sprawdzali. Lubił mieć wokół siebie najtwardszych i najmądrzejszych, nie chciał potakiwaczy. A politycy, którzy gardzą potakiwaczami, to rzadki gatunek.

Miał rację, gdy mówił, że całe jego poprzednie życie było "przygotowaniem do tej godziny". Spójrzmy na rzeczy, które musiał zrobić podczas II wojny światowej: wykorzystać wielkie zdolności oratorskie, porwać ludzi, stać się przywódcą. To były rzeczy, o których myślał od czasów szkolnych, których uczył się od wybitnych osobistości.

Twierdzi pan, że w 1940 r. został premierem, bo tego zażądał...

– Wyznaczenie premiera miało miejsce dzień przed inwazją Hitlera na zachodzie. Ale oczywiście wtedy nikt nie wiedział, że tak się stanie. Chamberlain musiał zdecydować, czy powiedzieć królowi, że premierem powinien zostać Churchill, czy lord Halifax. Churchill pisał o tym momencie. Twierdził, że zapadła bardzo długa cisza, a na końcu lord Halifax się wycofał. Ja w to nie wierzę. Churchill uważał, że na tym etapie wojny to on musi być premierem. Dlatego myślę, że zrobił to samo, co zawsze, gdy pragnął jakiejś posady: zażądał jej. Inni mieli wsparcie w parlamencie, ale nie mieli moralnej zdolności, by odmówić mu posady, która w oczywisty sposób mu się należała. To on przez lata ostrzegał przed Hitlerem, a inni milczeli.

Król też nie chciał, by Churchill został premierem. Ale już miesiąc później uznał, że jest właściwą osobą na to stanowisko. Szybko się zaprzyjaźnili.

Często zapominamy, że Churchill był wtedy stary. W chwili zakończenia wojny miał ponad 70 lat. Trudno zrozumieć, jak temu wszystkiemu podołał.

– Mam 61 lat i nieraz czuję się wyczerpany (śmiech). W gabinecie mam mapę wszystkich miejsc, które Churchill odwiedził podczas II wojny światowej – poza tymi w Wielkiej Brytanii. Pokonał 180 tys. km, a został premierem w wieku 65 lat. Te podróże były bardzo istotne. To Churchill był spoiwem, które trzymało Wielką Trójkę razem. Roosevelt latał rzadko – zmagał się z paraliżem. Stalin bał się latania i tylko raz opuścił Związek Radziecki. I to właśnie zadaniem Churchilla było latanie dokoła świata, a było to wtedy i niebezpieczne, i niewygodne. Energii dodawała mu świadomość, że musi się przyczynić do zniszczenia nazistów.

Stalin nim gardził. A Churchill – choć nienawidził bolszewików od samego początku i już w 1917 przed nimi ostrzegał – napisał w czasie wojny o Stalinie: "Lubię tego człowieka".

– Stalin gardził wszystkimi zachodnimi przywódcami. Był bardzo cyniczną i paranoiczną osobą. Zakładał, że zachodni przywódcy próbują go oszukać. Ale jednym z najgorszych błędów Churchilla było to, że zaufał Stalinowi. Uwierzył w to, co Stalin powiedział o integralności i niepodległości Polski i Europy Wschodniej na konferencji w Jałcie. Oczywiście w czasie wojny Churchill musiał się dogadać ze Stalinem. Nie było innego sposobu, aby pokonać Hitlera. Ale dziwi mnie to, że nawet w jego prywatnych zapiskach z tamtych lat nie znalazłem ani jednej uwagi krytykującej Stalina.

Ale już w 1946 r. wygłosił słynne przemówienie o "żelaznej kurtynie".

– Był pierwszą osobą na Zachodzie, która ostrzegała przed zagrożeniem stwarzanym przez stalinizm dla Europy Wschodniej i całej Europy. Przemówienie, które wygłosił w Fulton 5 marca 1946 r., było bardzo niepopularne, oskarżono go o podżeganie do wojny. Z pewnością nie spodobało się to ówczesnemu rządowi brytyjskiemu. Potępiono je w prasie, amerykańskim Kongresie i brytyjskim parlamencie. Ale Churchill znowu miał rację.

Co myślał o Polakach? Czarna legenda mówi, że rozkazał zabić Sikorskiego.

– To oczywiście bzdura. Podziwiał Polaków ogromnie. Mówił o nich wiele razy w swoich wspaniałych przemówieniach podczas II wojny światowej. Szczególnie podziwiał tych Polaków, którzy walczyli w RAF podczas bitwy o Anglię. Dostrzegał też ironię wojny, polegającą na tym, że Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę z powodu Polski, a Polska i tak skończyła pod totalitarną dyktaturą. Częściowo było to też jego winą, ponieważ uwierzył w kłamstwa Stalina. Pytanie, co mógłby zrobić, gdyby w nie nie wierzył. Nawet jeśli Stalin kłamał w Jałcie, to w Polsce nadal stacjonowała potężna część Armii Czerwonej. Churchill i tak nie widział żadnego sposobu na przywrócenie niepodległej Polski.

Dziś oskarża się go o różne rzeczy, m.in. o to, że był rasistą. To przyczyna, dla której niszczono jego pomniki.

– Churchill chodził do szkoły w czasach, gdy Darwin jeszcze żył, a ludzie wierzyli w hierarchię ras. Bez względu na to, jak absurdalne i nieprzyzwoite może nam się to wydawać dzisiaj, wtedy uważano to za fakt naukowy. Churchill nie zmienił zdania na ten temat przez całe swoje długie życie. Ale wniosek, jaki z tego wyciągnął, był dokładnym przeciwieństwem tego, jaki wniosek wyciągnęli Hitler i naziści – wierzył, że Brytyjczycy mają głęboką odpowiedzialność i obowiązek wobec ludności imperium. Na przykład chroniliśmy Indie przed Japończykami. Staraliśmy się poprawić jakość życia rdzennej ludności Imperium Brytyjskiego. I nieraz nam się to udawało.

Kto jest dziś najbardziej podobny do Churchilla? Porównywano do niego Zełenskiego. Netanjahu i Trump mają jego popiersia w swoich gabinetach...

– Zełenski rzeczywiście pokazał przywództwo w stylu Churchilla, kiedy odmówił opuszczenia Kijowa. Netanjahu mierzy się z wyzwaniem w stylu Churchilla – musi odpierać ataki na swój kraj. A jedyne, co łączy Trumpa z Churchillem, to groźby bankructwa.

Jest też ktoś w polskiej polityce, kto jest wielbicielem Churchilla, dużo o nim czyta i go cytuje. To wasz minister spraw zagranicznych Radek Sikorski. To cudowne, że Churchill, który urodził się 150 lat temu, nadal inspiruje tak wielu ludzi.

Andrew Roberts, baron Roberts of Belgravia (ur. 1963 ) – słynny angielski historyk, dziennikarz i członek Izby Lordów. Autor wielu książek, z których najbardziej znane są monumentalne biografie. "Napoleon Wielki" (2015) jest uważana za najlepszą biografię Napoleona w języku angielskim. Z kolei "Churchill: Walking with Destiny" (2018) uznano za najlepszą z niezliczonych biografii Churchilla (przed Robertsem napisano ich ponad tysiąc).

]]>
Maciej Nowicki
urn:uuid:c4fbd17d-a734-44a6-a97a-1dd972783c61 Sat, 12 Oct 2024 17:07:53 +0200 Radykalne słowa Kaczyńskiego. Tuska porównał do Jaruzelskiego Nawet jak na Jarosława Kaczyńskiego było to przemówienie skrajne. Najbardziej — to słowo klucz do niego — radykalne od wielu lat. Prezes PiS porównał rządy premiera Donalda Tuska do tego, co robił Hitler w latach 30. w III Rzeszy. Gen. Wojciecha Jaruzelskiego uznał za dobrodusznego przy premierze. W narracji Kaczyńskiego wszystko, co dobre, jest atakowane. https://www.newsweek.pl/polska/polityka/radykalne-slowa-kaczynskiego-tuska-porownal-do-jaruzelskiego/hgfdl34 Jarosław Kaczyński Nawet jak na Jarosława Kaczyńskiego było to przemówienie skrajne. Najbardziej — to słowo klucz do niego — radykalne od wielu lat. Prezes PiS porównał rządy premiera Donalda Tuska do tego, co robił Hitler w latach 30. w III Rzeszy. Gen. Wojciecha Jaruzelskiego uznał za dobrodusznego przy premierze. W narracji Kaczyńskiego wszystko, co dobre, jest atakowane.

Dlaczego tak niebywale ostro? — To jest jak wojsko. W wojsku też nikt nie chce wstawać o 5 rano, ale jak dowódca rozkazuje, to wszyscy wstają. A jak ktoś nie chce, to dostanie strzała i wszyscy wtedy będą wiedzieć, że trzeba być karnym — tłumaczy jeden z polityków PiS.

Jarosław Kaczyński, przemawiając na sali gimnastycznej przy szkole w Przysusze miał za sobą ściankę wspinaczkową. Wspiął się, ale na wyżyny radykalizmy. Nawet ludzie zgromadzeni na tym kongresie dziwili się tonowi prezesa. Wedle Kaczyńskiego jest gorzej niż w stanie wojennym. Tusk jest gorszy niż gen. Wojciech Jaruzelski. Ba! Według niego władzę Donalda Tuska — "demokrację walczącą" — można porównać do lat 30. w III Rzeszy — czasów Adolfa Hitlera.

— Po co o Hitlerze mówił prezes? — Nie wiem. Donald Tusk mówił o Norymberdze, więc Kaczyński teraz o Hitlerze — domyśla się jeden z polityków obecnych na kongresie PiS.

Prezes nakreślił wizję starcia totalnego. Kto jest patriotą — ten jest po stronie PiS, a kto po drugiej stronie — ten jest za Niemcami lub Rosją. Polska może być wręcz europejskim mesjaszem — państwem, które może zablokować tworzenie europejskiego państwa z założonym przez Niemcy chomąto.

"Zduraczenie" i litania ataków

Zwykłym obywatelom wedle prezesa grozi teraz "zduraczenie". Tak Jarosław Kaczyński — za prof. Ryszardem Legutką — nazwał cel premiera Donalda Tuska i europejski główny nurt w polityce, "elity spod ciemnej gwiazdy". "Zduraczenie" rozumiane jako ogłupianie i przerabianie Polaków w tępych konsumentów. A w ogóle to te elity spod ciemnej gwiazdy mają "szaleńcze plany przebudowy świata". Co ciekawe, sam Kaczyński upokorzył niedawno prof. Legutkę, usuwając go z fotela szefa delegacji PiS do Parlamentu Europejskiego i wypychając z list PiS do PE. Prezes PiS lubi wiec powoływać się na kogoś, kogo jako polityka sam się pozbył. Prezes hołubił prof. Piotra Glińskiego jako najlepszego ministra kultury. Co ciekawe, w samym PiS-ie "Glina" — jak o nim mówią — uznawany jest za wyborczy balast, a pod koniec rządów już był mentalnym emerytem.

Kaczyński wyrecytował litanię ataków, jakie — w jego ocenie — dokonują się na naszych oczach. Przywołajmy niektóre: atak na religię, atak na Kościół (tu powtórzył po raz kolejny, że Kościół jest "depozytariuszem jedynego powszechnie znanego systemu wartości", a alternatywą dla niego jest nihilizm), atak na prawa człowieka, atak na TVP, atak na szkołę, atak na praworządność, atak na prokuraturę, atak na wolność słowa, atak na prezesa NBP.

Każdy z tych ataków jest wedle prezesa PiS radykalny. Gdy rząd zmniejsza liczbę lekcji religii w szkole z dwóch do jednej, to dla prezesa jest to jak rok 1950 i jak stalinowskie rugowanie religii. W narracji prezesa Donald Tusk jest zdrajcą Polski i sługusem Niemiec — ba! wedle Kaczyńskiego Tusk "groził użyciem obcych wojsk" dla przywrócenia porządku w Polsce. Da jasności: Tusk w czasie powodzi mówił, że na zalanych terenach nie należy się bać żołnierzy w niemieckich mundurach, to sąsiedzi z zachodu mogą pomagać utrzymać bezpieczeństwo.

Kaczyński żądał, by nie marudzić, nie płakać i nie bić się w piersi, ale się bić z wrogami. A po drugie: konsolidować się i aktywizować. Dla PiS to oznacza wybory władz regionalnych partii, stworzenie nowego komitetu prowadzącego "akcję bieżącą" złożonego z młodych wilków. Ma też połączyć się z Suwerenną Polską i szukać kolejnych środowisk do współpracy. I jednocześnie "odkłamywać" osiem lat rządów PiS.

Za to kampanię prezydencką PiS chce sfinansować także z datków od sympatyków i członków.

Jest z kogo wyciskać te datki. Poparcie dla PiS to wciąż ponad 30 proc. Partia liczy ok. 45 tys. członków. Ma posłów i europosłów. Do Przysuchy na kongres — jak podają organizatorzy — zjechało się 1,2 tys. osób. W PiS można usłyszeć: partia spłaciła 32 mln złotych długów z tytułu kredytów na kampanię parlamentarną 2023 r. i resztę za dwie kolejne (samorządową i europejską). Do spłaty zostały ok. 3 miliony. Ale wpłaty od sympatyków i członków są spore, więc PiS zaraz będzie mogło wyjść na zero.

]]>
Jacek Gądek
urn:uuid:62f43e62-9ea7-4c8d-a6f2-3eebd2f20959 Fri, 27 Sep 2024 16:19:00 +0200 Brunatni księża. Wierzyli w Jezusa i Hitlera, gorzko się rozczarowali W Hitlerze widzieli Zbawcę Świata, Jezusa Chrystusa. W biblijnym wezwaniu do czynienia ziemi poddaną – Rzeszę bez lewactwa, homoseksualistów i Żydostwa. Sami siebie skazali na czyściec – Kościół ich ledwie tolerował, a NSDAP wyklęła, kiedy tylko przestali być przydatni. https://www.newsweek.pl/historia/brunatni-ksieza-wierzyli-w-jezusa-i-hitlera-gorzko-sie-rozczarowali/4p03k8v Ksiądz Josef Roth wita się z Adolfem Hitlerem podczas zgromadzenia NSDAP w Norymberdze Dr Philipp Haeuser wygłasza płomienną mowę polityczno- -teologiczną przed audytorium złożonym z członków NSDAP Nauczyciel Richard Kleine w szkole w Duderstadt , 1963 r. Opat Albanus Schachleiter na zlocie NSDAP Ks. Anton Heuberger przy grobie swego brata Georga na cmentarzu wojskowym w Požarevacu koło Belgradu W Hitlerze widzieli Zbawcę Świata, Jezusa Chrystusa. W biblijnym wezwaniu do czynienia ziemi poddaną – Rzeszę bez lewactwa, homoseksualistów i Żydostwa. Sami siebie skazali na czyściec – Kościół ich ledwie tolerował, a NSDAP wyklęła, kiedy tylko przestali być przydatni.

W roku 1996 podczas kwerendy w Archiwum Federalnym w Berlinie Kevin P. Spicer natrafił na listy katolickiego księdza Karla Koeniga, który w pierwszej połowie XX w. sprawował posługę w archidiecezji Paderborn. Ich treść jest dla niego od razu bardzo klarowna – ksiądz był zagorzałym wyznawcą narodowego socjalizmu wpojonego Niemcom przez NSDAP. Ciekawość prowadzi Spicera dalej – do zbiorów archiwum Berlin-Dahlwitz, w którym uczynni pracownicy podsuwają mu kolejne listy księży, którym bliska była nazistowska ideologia. Historyk – który prowadzi wtedy badania na temat księży berlińskich i ich stosunku do Trzeciej Rzeszy – jest zdumiony, że nazwisk jest aż tyle. Zdaje sobie sprawę, że trafił na nieeksplorowany dotąd wątek.

Badania kontynuuje przez kolejne jedenaście lat. Po ostatniej kwerendzie, czyli latem 2005 r., Spicer decyduje, że materiału ma już dość. Zebrał i sklasyfikował ponad stu – jak nazwie ich potem – brunatnych kapłanów, księży Hitlera. Katolickich duchownych, którzy – z różnych pobudek – całym sercem zaangażowali się w budowanie Trzeciej Rzeszy, choć dla wielu miało się to skończyć wielkim rozczarowaniem. Co ciekawe, część zagadek biograficznych udaje się historykowi rozwiązać również dzięki archiwom diecezjalnym na terenach Polski – na Warmii czy Dolnym Śląsku. Żeby wymienić tylko kilka nazwisk brunatnych księży: Scholz Anton (wyświęcony w Berlinie), Muller Josef (wyświęcony w Bambergu), Kwastek Richard (wyświęcony we Wrocławiu).

"Uświadomiłem sobie – wspomina rok 1996 autor, który pracę badawczą łączy z posługą katolickiego księdza – że antysemityzm obecny w moim Kościele stanowił dla tych księży wygodny pomost, ułatwiający im przyjęcie wielu aspektów nazistowskiej ideologii rasowej. Mimo wątpliwości, które początkowo żywiłem, moja formacja historyka i ciekawość skłaniały mnie do odłożenia na bok wszelkich zastrzeżeń natury teologicznej i kontynuowania badań" – czytamy w książce "Księża Hitlera. Kler katolicki i narodowy socjalizm" Kevina P. Spicera, która ukazała się właśnie w Polsce nakładem wydawnictwa słowo / obraz terytoria.

NSDAP nie była na dłuższą metę zainteresowana rojeniami i westchnieniami brunatnego kleru. Kościół katolicki, podobnie jak protestancki, był potrzebny nazistom tylko w początkach działalności

"Usłysz nas, potężny Boże"

Jednym z pierwszych momentów przełomowych dla brunatnych kapłanów jest weekend z 1 na 2 września 1923 r. Delegacja grup volkistowskich i paramilitarnych wybiera księdza Josefa Rotha, weterana piechoty z I wojny światowej, na przewodniczącego nabożeństwa celebrowanego w Norymberdze z okazji Dnia Niemiec. Członkowie bojówek obchodzą go na pamiątkę zwycięstwa nad Francją w bitwie pod Sedanem w roku 1870. Na miejscu gromadzi się ponad 100 tys. osób, w tym Adolf Hitler i generał Erich Ludendorff.

Do tłumu wypełniającego norymberską Deutschhernwiese, boisko i przylegający park – jak opisuje Spicer – Roth wygłasza płomienne kazanie. Nie o miłości bliźniego, a o zemście i zniszczeniu. Jeżeli Niemcy wypełnią swoją misję, powstanie nowy lud (Volk), to "moc żydowskich pieniędzy i pachołków zagranicy" zostanie złamana. Niemcy muszą być silne, muszą się bronić i nie mogą poddawać się naukom o miłości bliźniego. Niemcy – grzmi dalej kapłan i w ogóle nie kłóci mu się to z teologią katolicką – mają naśladować Chrystusa, "heroicznego mocarza, który został rzucony do stóp swych wrogów, ubiczowany i nikogo nie prosił, by nad nim płakał, gdy szedł w Jerozolimie na krzyż". Mowę kończy młody kapłan dwuznaczną modlitwą.

"Usłysz nas, potężny Boże, niebieski Wodzu (Führer), który prowadzisz swe zastępy do bitwy! Prowadź nas, choćbyśmy nawet mieli paść i spocząć w grobie. Niech Twoje imię będzie błogosławione. Twoje niech będzie królestwo, moc i chwała na wieki wieków!". Tłum wiwatuje i odpowiada "Amen".

W książce Kevin P. Spicer zalicza Rotha do tzw. starych druhów (alte Kämpfer), czyli tych, którzy wspierali Hitlera jeszcze w latach 1919-1933 i nie załamali się po klęsce puczu w Monachium. Ksiądz Roth – choć ukrywał to przed przełożonymi w seminarium – już od demilitaryzacji wspierał ruchy paramilitarne. Wiarę w Boga łączył z gorącym antysemityzmem. Był przekonany, że katolicy i chrześcijanie muszą "wyeliminować Żydów z życia społecznego".

Dr Philipp Haeuser wygłasza płomienną mowę polityczno- -teologiczną przed audytorium złożonym z członków NSDAP
Dr Philipp Haeuser wygłasza płomienną mowę polityczno- -teologiczną przed audytorium złożonym z członków NSDAP

Setki kapłanów

Kartoteka, którą zgromadził Spicer, liczy ponad 130 nazwisk księży podobnych do Rotha, którzy oddali swoje usługi NSDAP. Jak zauważa autor, pobudki były zróżnicowane. Jedni brzydzili się upadkiem moralnym, za który winili Republikę Weimarską – liczyli, że narodowy socjalizm zrobi z tym porządek, powstrzyma staczanie się Niemców w otchłań nędzy, pornografii i kabaretów. Dla innych parasol partii miał być bezpiecznym schronieniem w walce z kościelnymi przełożonymi – złudnie liczyli, że dzięki brunatnym towarzyszom uda im się ukryć swoje problemy z celibatem czy alkoholizm. Inni wreszcie – o tym będzie jeszcze mowa – byli skrajnymi antysemitami. Antysemityzm pielęgnowany od wieków przez Kościół katolicki doskonale rymował im się z tym wykrzykiwanym przez nazistów na wiecach.

Ale było w tym też – zauważa Spicer – marzenie o wielkim zbawieniu. Niemiecki kler, podobnie jak reszta niemieckiego społeczeństwa, złamany klęską I wojny światowej czekał na narodowego zbawcę, który wyciągnie Niemcy z otchłani i obroni je przed moralną zgnilizną i bolszewizmem. "W latach dwudziestych i trzydziestych XX w. na przykład często zdarzało się, że w całych Niemczech na niedzielnych mszach katolicy wysłuchiwali kazań, w których ich duszpasterze ostrzegali przed złem niemoralności i komunizmu" – pisze historyk.

Swoje zrobiła też schizofrenia kościelnych władz. Niemieccy hierarchowie – póki mieli jeszcze ku temu siłę, czyli w latach dwudziestych – przeciwstawiali się ideologii nazistowskiej, krytykowali Hitlera i jego popleczników, skłaniali się ku partiom centrum. Potem – rozmiękczeni konkordatem, zawartym między III Rzeszą a Stolicą Apostolską niedługo po wejściu nazistów do rządu, w lipcu 1933 r. – stopniowo tracili rząd dusz. O otwartym pójściu katolików na wojnę z NSDAP nie mogło być mowy. Rzymskokatoliccy duchowni pamiętali jeszcze o bismarckowskim Kulturkampf, którego jednym z celów było osłabienie Kościoła, a pytania o lojalność katolików wobec kraju zadawano na porządku dziennym. Watykan nie chciał odpowiadać na nie na nowo. Lawirował więc, nie podejmując wobec brunatnych księży żadnych zdecydowanych akcji.

Pod parasolem kurii

Jednym z takich nieujarzmionych kapłanów był dr Philipp Haeuser, jeden z najbardziej zagorzałych wyznawców Hitlera. Ten biblista oraz proboszcz ze Straßbergu niemal od początku obnosił się ze swoim uwielbieniem dla NSDAP. Dzięki możnym protektorom i przyjaciołom w kurii nie udawało się go zdyscyplinować przez lata.

Wychowany w surowej katolickiej rodzinie od roku 1900 do 1909 był nauczycielem. Potem – znużony pracą z młodzieżą – oddał się działalności naukowej. Do nazistów zbliżyła go teologia. Już jedna z jego pierwszych prac poświęcona była "Listowi do Barnaby" – materiałowi otwarcie wrogiemu wobec judaizmu, pochodzącemu z początków chrześcijaństwa. W kolejnych też ujawniały się antysemickie tendencje. Złamany wojenną przegraną Niemiec wydał w 1921 r. głośną książkę "My, katolicy niemieccy, i współczesne ruchy rewolucyjne", w której z odrazą pisał o socjaldemokratach, zwolennikach bliskiej przecież Kościołowi Partii Centrum, bolszewikach i Francuzach. Dostawało się również Żydom. Zachęcony jej sukcesem szedł dalej. W "Kwestii żydowskiej" narzekał: "Rewolucja weimarska jest przede wszystkim dziełem Żydów […] Winą za zniszczenie siły i bogactwa ludu, które dokonało się w ciągu ostatnich czterech lat od rewolucji, należy po wielekroć obarczyć Żydów. Żyd jest obecnie niepodzielnym panem świata".

Czy kuria zareagowała na takie słowa katolickiego kapłana? Nic bardziej mylnego. Haeuser miał możnego opiekuna w postaci ks. dr. Franza Xaviera Eberlego, wikariusza generalnego Augsburga. Przez dwie kolejne dekady kolega z seminaryjnych czasów będzie go brał w obronę. Ale ważniejsze były jego związki z NSDAP. Haeuser kilkukrotnie spotykał się z Hitlerem, a książkę "Moje niemieckie walki i dokonania" wysłał Rudolfowi Heßowi.

W 1938 r. pod pseudonimem Gottschalk opublikował tekst "Niemiecki światopogląd radości i jego zacięta walka z pesymizmem żydowsko-kościelnym". Zdaniem Spicera był to jeden z najostrzejszych ataków na Żydów dokonanych przez brunatnych kapłanów (tekstu nie chciały opublikować nawet wydawnictwa związane z NSDAP). Haeuser przekonywał w nim, że Kościół katolicki jest skażony "duchem żydowskim" – lękliwym i pesymistycznym. Przeciwstawiał mu niemiecki światopogląd "religii radości" – religię narodowych socjalistów.

Hitler jako Chrystus Zbawiciel

Brunatnym kapłanom bez trudu mieszały się wyznania wiary – w Boga oraz Führera. Jednym z nich był Richard Kleine, urodzony w diecezji Hildesheim, wieloletni nauczyciel gimnazjum w Duderstadt (kiedy umrze w roku 1974, lokalna gazeta opisze go jako "dobrego i szanowanego człowieka i kapłana). Adolfa Hitlera uważał Kleine za "gwiazdkowy dar Boga dla narodu niemieckiego". Był święcie przekonany, że Kościół katolicki, jego Kościół, nie dość mocno wspiera działania partii nazistowskiej.

Nauczyciel Richard Kleine w szkole w Duderstadt , 1963 r.
Nauczyciel Richard Kleine w szkole w Duderstadt , 1963 r.

W liście do biskupa swojej diecezji Kleine pisał: "Jako ksiądz katolicki cierpię nieopisanie z powodu wstydu, który katolicyzm przyniósł Führerowi i jego ruchowi, jak dotąd niczego w tym względnie nie naprawiwszy. […] Zgrzeszyliśmy bardzo ciężko przeciwko naszemu Führerowi. A przecież Adolf Hitler jest zbawcą i wielką nadzieją naszego ludu (Volk). […] Jest łaskawym darem, zesłanym nam z nieba".

Opat Albanus Schachleiter na zlocie NSDAP
Opat Albanus Schachleiter na zlocie NSDAP

Charakterystyczne dla działań brunatnych kapłanów – zwraca uwagę w książce Spicer – było to, że chcieli oni przerzucić most pomiędzy Kościołem a państwem. Próba ta – udowadnia to dobitnie – musiała skończyć się niepowodzeniem. Choć takie było wielkie eschatologiczne marzenie kleru, który uwierzył w Hitlera jak w zbawcę, NSDAP nie była tym zainteresowana. Kościół katolicki, podobnie jak protestancki, był potrzebny nazistom tylko w początkach działalności, jako element spajający naród. Miał być narzędziem pomocnym, gdy trzeba było legitymizować partię, ale na dłuższą metę niepotrzebnym. Od początku NSDAP kierowała się przecież ku neopogaństwu, gardziła biblijnym nadstawianiem policzka, kpiła z kleru, widząc w nim przedstawicieli dawnego świata, który miał zejść z dziejowej sceny.

Żeby zwiększyć szanse dialogu chrześcijan z partią, ksiądz Kleine wpadł nawet na pomysł powołania grupy ekumenicznej – protestantów i katolików zjednoczonych w służbie NSDAP. Zaprzęgli nawet do tego teologię, aby naukę Kościoła jak najbardziej zbliżyć do ideologii nazistów. Próby te były jednak groteskowe. Dowodem niech będzie fakt, że od roku 1939 Kleine kolportował swoją rozprawę pod tytułem "Czy Jezus był Żydem?". Przekonywał w niej, że Jezus – choć potomek Żydówki Maryi – począł się z Ducha Świętego, był więc wolny "od wszelkich negatywnych cech żydowskich". Na jeszcze większą ironię zakrawa fakt, że po wojnie Kleine zaangażował się w powstający wtedy ruch ekumeniczny. Wspominał, że już dawno podejmował starania o współpracę z protestantami. Już nieco ciszej opowiadał o tym, że w nieodległej przeszłości podstawą tej współpracy była wspólna nienawiść do Żydów. Tak wielka, że "odżydzić" trzeba było nawet Jezusa.

Przekonanie to nie osłabło nawet wtedy, kiedy dokonywała się Zagłada. Jak cytuje Spicer, jeszcze w 1943 r. Kleine chwalił się w liście do przyjaciela, że to jego wysiłki przyczyniły się do "rozwiązania kwestii żydowskiej w katolickich kręgach teologicznych". Chciał usunięcia z chrześcijaństwa "wszystkiego, co żydowskie", kiedy w obozach na dobre płonęły już piece.

Ks. Anton Heuberger przy grobie swego brata Georga na cmentarzu wojskowym w Požarevacu koło Belgradu
Ks. Anton Heuberger przy grobie swego brata Georga na cmentarzu wojskowym w Požarevacu koło Belgradu

Bez grzechu

Po wojnie kapłanów poddano takim samym zasadom denazyfikacji jak innych obywateli – w specjalnym kwestionariuszu musieli wytłumaczyć się z tego, co robili przed wojną i w jej czasie, ich odpowiedzi były potem weryfikowane z oficjalnymi dokumentami. Potem dzielono ich na kategorie – od najbardziej zagorzałych wyznawców nazizmu po tych najmniej oddanych. Księża rzadko trafiali do pierwszej kategorii.

Początkowo pogromcy III Rzeszy wierzyli, że Kościół katolicki sam się oczyści, ale – jak pisze Spicer – już w 1946 r. stracili cierpliwość, bo brunatnych kapłanów jakoś nie rozliczano. Hierarchowie tłumaczyli to niechęcią do odpowiedzialności zbiorowej oraz… brakami kadrowymi. Wielu uciekinierów i powojennych migrantów przybywało do nowych Niemiec z terenów od wieków katolickich – dlatego duszpasterzy miało bardzo brakować.

Wyjątkiem był chyba tylko los księdza Philippa Haeusera. 14 maja 1947 r. trybunał denazyfikacyjny zaliczył go do kategorii pierwszej – głównych winowajców. Wraz z agentami gestapo, członkami SS i przywódcami NSDAP trafił na pięć lat do obozu w Ratyzbonie. Esesmanów nazywał "przyjemnymi towarzyszami" odsiadki. Za murami więzienia wszedł w rolę kapelana nazistów. "Wszyscy traktują mnie z najwyższym szacunkiem" – wspominał z zadowoleniem. Zmarł na wolności 25 lutego 1960 r.

]]>
Jakub Korus
urn:uuid:a907f641-3191-4e4d-84ef-703f09917196 Sat, 14 Sep 2024 08:30:00 +0200 Zabić Hitlera. "Działał sam, nie był ani marionetką gestapo, ani agentem" Jestem niezniszczalny! Jestem nieśmiertelny! – powtarzał w euforii Führer. Był 20 lipca 1944 r. Godzinę wcześniej przeżył kolejny zamach na swoje życie. Jeden z 42, których doliczyli się historycy. https://www.newsweek.pl/historia/zabic-hitlera-dzialal-sam-nie-byl-ani-marionetka-gestapo-ani-agentem/mew1vkk Zamach na Hitlera. Hermann Göring i Martin Bormann podczas inspekcji sali konferencyjnej po zamachu w Wilczym Szańcu, 20 lipca 1944 r. Claus Schenk Graf von Stauffenberg, autor nieudanego zamachu na życie Hitlera 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu Maurice Bavaud był pochodzącym ze Szwajcarii studentem teologii. Pod koniec 1938 r. kupił pistolet. Jego zamiarem było zastrzelenie Hitlera Georg Elser dokonał nieudanego zamachu bombowego na życie Adolfa Hitlera w piwiarni Bürgerbräukeller w Monachium w 1939 r. Jestem niezniszczalny! Jestem nieśmiertelny! – powtarzał w euforii Führer. Był 20 lipca 1944 r. Godzinę wcześniej przeżył kolejny zamach na swoje życie. Jeden z 42, których doliczyli się historycy.

Za każdym razem, gdy wychodził cało, propaganda wmawiała Niemcom, że na czele Tysiącletniej Rzeszy stoi pomazaniec Boży, który poprowadzi ich ku szczęściu, władzy nad światem i dobrobytowi.

Hitler zawsze był podejrzliwy, ale po lipcowym zamachu w Wilczym Szańcu pod Kętrzynem stał się wręcz obsesyjnie nieufny. Przed grudniową naradą z Führerem dowódcy frontu zachodniego musieli oddać broń i teczki. Potem byli obwożeni po okolicy, by stracić orientację w terenie. Gdy już zasiedli do stołu z wodzem, za każdym krzesłem stał uzbrojony strażnik. – Nikt z nas nie śmiał wyciągnąć z kieszeni nawet chusteczki do nosa – wspominał jeden z generałów.

Bodaj ostatni zamach miał zorganizować jego przyjaciel, architekt, a pod koniec wojny minister uzbrojenia Albert Speer. Stało się to po tzw. rozkazie Nerona, gdy Hitler nakazał zrównać Niemcy z ziemią, by nic nie dostało się w ręce wroga. Speer nie chciał – to jego wersja – wykonać rozkazu. 19 marca 1945 r. razem z innymi spiskowcami zamierzał wpuścić szybem wentylacyjnym trujący gaz do schronu Hitlera w Berlinie. Ostatecznie był wierny wodzowi do końca. Hitler zabił się sam 30 kwietnia 1945 r.

Hermann Göring i Martin Bormann podczas inspekcji sali konferencyjnej po zamachu w Wilczym Szańcu, 20 lipca 1944 r.
Hermann Göring i Martin Bormann podczas inspekcji sali konferencyjnej po zamachu w Wilczym Szańcu, 20 lipca 1944 r.

Nowe spodnie Führera

20 lipca 1944 r. Naradę w Wilczym Szańcu w ostatniej chwili przyspieszono o pół godziny, na 12.30, bo miał przyjechać Benito Mussolini.

O 12.25 Claus von Stauffenberg spytał, czy może się odświeżyć i zmienić koszulę. Jednorękiemu pułkownikowi pomagał jak zwykle osobisty adiutant porucznik Werner von Haeften. W pośpiechu złożyli bombę, ale zdążyli umieścić zapalnik tylko w jednym z dwóch ładunków wybuchowych. Drugiego nawet nie włożyli do teczki.

Gdy Stauffenberg wszedł na salę, gen. Heusinger raportował już, co się dzieje na froncie wschodnim. Pułkownik miał miejsce blisko Hitlera, bo po tym, jak w Afryce Północnej nie tylko stracił rękę i oko, także słabo słyszał.

Sala (z żelbetonowym dachem) miała 40 metrów kwadratowych, na środku stał wielki dębowy stół, zastawiony mapami i otoczony 25 krzesłami dla uczestników, adiutantów i stenografów.

Ledwo Stauffenberg położył teczkę metr od Führera, wymamrotał – jak zeznali świadkowie – że ma pilny telefon i szybko opuścił salę. W czasie narad z Hitlerem wciąż ktoś wchodził, wychodził, telefonował, przynosił mapy. Wyjście pułkownika w nikim więc nie wzbudziło podejrzeń.

Około 12.42 salą wstrząsnął wybuch. – Pewnie jakieś zwierzę weszło na pole minowe – uznał bez emocji stojący dalej wartownik. W okolicy często strzelano, ćwiczyła obrona przeciwlotnicza. Stauffenberg był 200 metrów od budynku. Pewny, że Hitler nie żyje, odleciał z adiutantem do Berlina, by pokierować operacją Walkiria, która miała odsunąć zwolenników Hitlera od władzy.

Tymczasem w sali narad, gdy już rozwiał się dym i opadł kurz, świadkowie zobaczyli: roztrzaskany stół, o który opierał się Hitler; wygiętą podłogę; zawalony sufit i ściany. "Nie było nic, prócz jęków rannych i gryzącego swądu spalenizny oraz zwęglonych strzępów map i dokumentów" – wspominał gen. Walter Warlimont. Prawie wszyscy mieli pęknięte błony bębenkowe i wstrząśnienia mózgu. Jeden z adiutantów stracił oko i nogę, a generał Korten – ten, który ustąpił Stauffenbergowi miejsce blisko wodza, miał wyrwane wnętrzności i wkrótce zmarł.

Ogłuszony Hitler leżał w otwartych drzwiach. Miał rozcięte czoło, oparzenia na prawej łydce i lewej ręce, także poważnie stłuczone lewe ramię. Lekarze usunęli mu z nóg ponad 100 drzazg. – Mam zniszczone nowe spodnie! – wrzasnął.

Traudl Junge, jedna z jego sekretarek, wspominała po wojnie: "Omal nie wybuchnęłam śmiechem. Nigdy nie był porządnie uczesany, ale teraz wyglądał jak jeż, włosy stały mu dęba na głowie. Czarne spodnie porwane w wąskie paski zwisały mu od pasa jak trzcinowa spódniczka.

Führer uśmiechnął się i pozdrowił sekretarki: "No, moje panie, jeszcze raz się udało". W odwecie za zamach zwolennicy Hitlera zamordowali pięć tysięcy osób. Stauffenberga i jego adiutanta rozstrzelali już następnego dnia. Stojąc przed plutonem egzekucyjnym, pułkownik miał powiedzieć: "Niech żyją święte Niemcy". Mózg spisku, generał major Wehrmachtu Henning von Tresckow, rozerwał się granatem.

"Popełnili zdradę stanu w imię honoru Niemiec" – mówi o spiskowcach znakomity brytyjski historyk Roger Moorhouse.

Hipochondryk i przeznaczenie

Odkąd w styczniu 1933 r. Hitler stanął na czele rządu, przysługiwała mu specjalna ochrona. Miał obsesję na punkcie zdrowia, szczególnie od 1935 r., kiedy wmówił sobie, że usunięty polip z jego krtani to złośliwy rak. Oprócz hipochondrii prześladowała go myśl, że zginie z rąk zamachowca. Wciąż dopytywał i uzgadniał najdrobniejsze szczegóły ochrony, a jednocześnie wierzył w los i przeznaczenie. Był przekonany, że zawdzięcza życie nie służbom bezpieczeństwa, ale nadprzyrodzonej ochronie.

Claus Schenk Graf von Stauffenberg, autor nieudanego zamachu na życie Hitlera 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu
Claus Schenk Graf von Stauffenberg, autor nieudanego zamachu na życie Hitlera 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu

Był całkowicie nieprzewidywalny. Nie było czegoś takiego jak rozkład dnia – wstawał późno, "pracował" do późnej nocy, najczęściej – jak opisują jego biografowie, m.in. Ian Kershaw – godzinami perorował do swoich pochlebców i sługusów. Taki styl życia utrudnia zadania zamachowcom, ale też nie ułatwia pracy ochronie.

Od początku miał wrogów, także wśród swoich byłych współpracowników. Jednym z nich był Otto Strasser, który latem 1930 r. powołał Czarny Front, złożony z prawicowców zrażonych do Hitlera (do delegalizacji w 1933 r. organizacja liczyła nawet pięć tysięcy aktywnych członków).

Strasser uciekł z Niemiec najpierw do Wiednia, potem do Pragi. W 1936 r. namówił tam żydowskiego studenta Helmuta Hirscha (pochodził ze Stuttgartu, w Pradze studiował architekturę), by dokonał "heroicznego czynu" i zainicjował bunt pozbawianych wszelkich praw obywatelskich Żydów w Niemczech. Hirsch miał podłożyć walizkę z ładunkiem wybuchowym w siedzibie NSDAP w Norymberdze. Został zatrzymany już na granicy, a wiosną 1937 r. stracony.

Albo gestapo miało informatora w Czarnym Froncie, albo Strasser cynicznie "wystawił" Hirscha, by zdobyć rozgłos.

Zabić Szatana

Hitlera chciał zabić też żarliwy katolik urodzony w Szwajcarii Maurice Bavaud, rocznik 1916. Wrażliwy, przeciętnie inteligentny; bez przerwy czytał dzieła filozofów i śpiewał chorał gregoriański.

W seminarium zaprzyjaźnił się z Marcelem Gerbohayem, fantastą i najpewniej schizofrenikiem. Niewykluczone, że połączyła ich miłość. Gerbohay wmówił sobie, że jest spokrewniony z carskim rodem Romanowów (po latach utrzymywał, że jest nieślubnym dzieckiem Charles’a de Gaulle’a). Obaj wymyślili, że trzeba zabić Hitlera, bo z jednej strony zagraża katolicyzmowi, a z drugiej jest zbyt miękki wobec Stalina. Jest po prostu wcieleniem Szatana.

Bavaud postanowił zbliżyć się do nazistów, udawać ich entuzjastę – nauczył się niemieckiego, by w oryginale przeczytać "Mein Kampf". W wakacje 1938 r. wyjechał do rodziny w Baden-Baden. Nie mógł znaleźć pracy, choć jego kuzyn Leopold Gutter był wysokim urzędnikiem ministerstwa propagandy (oczywiście zgłosił jego przyjazd na gestapo).

Maurice Bavaud był pochodzącym ze Szwajcarii studentem teologii. Pod koniec 1938 r. kupił pistolet. Jego zamiarem było zastrzelenie Hitlera
Maurice Bavaud był pochodzącym ze Szwajcarii studentem teologii. Pod koniec 1938 r. kupił pistolet. Jego zamiarem było zastrzelenie Hitlera

Bavaud ustalił, że Hitler najchętniej przebywa w górskiej posiadłości w Berchtesgaden, ale dużo łatwiej będzie zastrzelić Hitlera w Monachium 8 albo 9 listopada, gdy weźmie udział w pochodach w rocznicę nieudanego puczu z 1923 r.

Dobrze wybrał miejsce – blisko kościoła św. Ducha, gdzie pochód zwalniał. Bavaud z bliska zobaczył Hitlera, już wyciągnął zza pazuchy pistolet, ale nie przewidział, że las hajlujących rąk wiwatującego tłumu zasłoni mu Führera.

Postanowił zabić Hitlera w Berchtesgaden. Wsiadł w pociąg, potem przeszedł 5 km. Ale zrobiło się ciemno, uznał, że musi porzucić "świętą misję" i wrócić do domu. Wpadł banalnie – nie miał biletu, więc zatrzymała go policja kolejowa i przekazała gestapo, bo miał przy sobie broń, naboje, mapy Monachium i Berchtesgaden.

W czasie przesłuchań najpierw utrzymywał, że działał na zlecenie wpływowej osoby, ale jej nie wyda. Psycholog uznał w ekspertyzie: "Fanatyk religijny, który działał samotnie, wiedziony źle pojmowanym mistycyzmem". Sławny, okrutny Sąd Ludowy uznał jednak, że jest winny i skazał go na śmierć (w uzasadnieniu sędzia stwierdził, że "wykazywał się sprytem, inteligencją i zręcznością"). Władze Szwajcarii nie interweniowały – nie poprosiły o łaskę, nie wniosły o złagodzenie kary; nawet nie poinformowały rodziny Bavauda, co się z nim dzieje.

Brutalnie przesłuchiwany przez gestapowców, siedział w bloku śmierci berlińskiego więzienia aż do 14 maja 1941 r., kiedy został zgilotynowany.

Wszędzie tam, gdzie był Hitler, pilnowały go już podwójne warty. W pociągu specjalnym zainstalowano baterię przeciwlotniczą. Ale i tak powtarzał, że "szwajcarski snajper" Bavaud potwierdził jego wiarę w to, że "nic nie da się zrobić, by powstrzymać zamachowca idealistę, który gotowy jest zginąć, by wykonać zadanie".

Samotny wilk

Georg Elser też był idealistą. Uznał, że "sytuację w Niemczech można zmienić tylko poprzez usunięcie obecnego przywództwa" – zeznał w czasie śledztwa. Ale po kolei.

Monachijska piwiarnia Bürgerbräukeller mogła pomieścić nawet trzy tysiące gości, którzy sadowili się po obu stronach długich drewnianych stołów na krzyżakach. Ale nie była to zwykła knajpa – odbywały się tu bowiem polityczne wiece i prelekcje. Często, jeszcze zanim stanął na czele Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP), przemawiał w Bürgerbräukeller Hitler.

Elser, rocznik 1903 r., pochodził z raczej biednej rodziny w Wirtembergii, był najstarszym synem z pięciorga dzieci pobożnej matki i brutalnego ojca. Pracował jako stolarz, ale w 1929 r. stracił pracę, jak wielu u progu kryzysu światowego. Nie interesował się polityką, ale instynktownie i bezkompromisowo uważał nazistów za zło. Przemowy Hitlera przypominały mu tyrady wiecznie pijanego ojca. Krótko był związany z komunistami.

Georg Elser dokonał nieudanego zamachu bombowego na życie Adolfa Hitlera w piwiarni Bürgerbräukeller w Monachium w 1939 r.
Georg Elser dokonał nieudanego zamachu bombowego na życie Adolfa Hitlera w piwiarni Bürgerbräukeller w Monachium w 1939 r.

W maju 1938 r. poszedł zobaczyć nazistowski pochód. Gdy nie krzyczał "Sieg Heil!" i znajomy go ostrzegł, że w ten sposób lepiej się nie wyróżniać, odpowiedział: "Pocałuj mnie w dupę!". I ostentacyjnie zaczął pogwizdywać.

Jesienią 1938 r. po konferencji w Monachium, gdy Francja i Anglia oddały Czechosłowację na łaskę Hitlera, Elser był pewny, że żadne ustępstwa go nie zatrzymają i aby nie doszło do wojny, trzeba go zabić. Wyjechał do Monachium, ale inaczej niż Bauvad uznał, że najlepszym miejscem na zamach jest piwiarnia. Sprawdził, że nawet wtedy, gdy jest tam Hitler z oficjelami, bez problemu można być w ich pobliżu. Pomyślał, że zdąży zorganizować wszystko w ciągu

12 miesięcy, do listopada 1939 r. Najpierw ukradł swojemu pracodawcy – producentowi uzbrojenia – zapalnik i trochę prochu strzelniczego. Potem zatrudnił się w kamieniołomie, gdzie podbierał materiał wybuchowy i ukradł detonator. Nie miał doświadczenia z tymi materiałami, więc próbował w polu koło swojego domu. Wiosną znów pojechał do Monachium, by sporządzić dokładny plan piwiarni.

Znalazł idealne miejsce: za podestem i mównicą był gruby kamienny filar, który podpierał galerię biegnącą przez całą długość jednej ze ścian. Eksplozja w tym miejscu miała nie tylko zabić Hitlera i jego świtę, ale spowodować zawalenie całej galerii.

Ubiegał się o posadę w piwiarni, ale go nie chcieli. Obmyślił więc prosty plan. Codziennie o godz. 21 szedł tam na kolację, potem chował się do pomieszczenia gospodarczego i czekał na zamknięcie lokalu. Wtedy przy latarce całą noc mógł cierpliwie pracować do ok. 7.30, gdy przychodzili pierwsi pracownicy.

Najważniejsze było wydrążenie wgłębienia w kamiennym filarze, by zmieściła się bomba. Musiał też niezauważalnie spiłować drewnianą boazerię i nie zostawić nawet pyłku (gruz i resztki drewna wynosił w worku). Prace ciągnęły się, ale był cierpliwy. Nocą dłubał w piwiarni, za dnia – dopieszczał bombę i mechanizm, który ją zdetonuje.

Chciał być w chwili wybuchu bezpieczny w Szwajcarii, więc regulator czasowy bomby działał aż 144 godziny. Dwa miesiące po rozpoczęciu pracy umieścił ładunek z zegarem nastawionym na 8 listopada

1939 r. na godzinę 21.20, czyli dokładnie w środku dorocznego przemówienia Hitlera w rocznicę puczu Hitler przyleciał z Berlina zgodnie z planem. Był zmęczony, spieszył się, wojna trwała już od września, plany ataku na Francję były gotowe. Nawet chciał odwołać uroczystości, ale zdawał sobie sprawę, że są zbyt ważne w narodowosocjalistycznym kalendarzu i ludzie spekulowaliby, co się dzieje z ich Führerem. Chciał jednak jeszcze tego samego wieczora wracać do stolicy, a że mgła uniemożliwiała loty, musiał jechać pociągiem i przemówił do Starych Bojowników godzinę wcześniej niż zazwyczaj.

Przemawiał do 21.07 i szybko wyszedł. Bomba bezgłośnie tykała i wybuchła dokładnie o 21.20, jak zaplanował Elser. Na miejscu zginęły trzy osoby, 67 było rannych (pięć śmiertelnie). Policja kryminalna pracowała cały dzień, by znaleźć powody wybuchu.

Hitler wyjechał z Monachium pociągiem o godz. 21.31; o zamachu dowiedział się w czasie postoju w Norymberdze. Rzecz jasna uznał, że "Opatrzność oszczędziła go do wielkich rzeczy". Himmler bez czekania na śledztwo zadepeszował do swoich podwładnych: "Nie ma wątpliwości, że wywiad brytyjski maczał w tym palce".

Elser do Szwajcarii nie dotarł. Pod granicznym parkanem napatoczył się na patrol. – Co pan tu robi? – zapytali. – Czekam na znajomego – odpowiedział. Mało przekonujące tłumaczenie. Strażnicy rutynowo go przeszukali. Znaleźli w kieszeniach: cęgi do przecięcia parkanu; zapalnik; pocztówkę z widokiem Bürgerbräukeller; znaczek partii komunistycznej; szkic projektu bomby.

Po co to miał przy sobie? Najpewniej, by uwiarygodnić się władzom Szwajcarii, że to on dokonał zamachu. Pogranicznicy powiadomili gestapo. 13 listopada, pięć dni po aresztowaniu, Elser przyznał się do zamachu.

Gdy następnego dnia Himmler pokazał akta sprawy Hitlerowi, ten był pod wrażeniem zamachowca. "Inteligentne oczy, wysokie czoło i zdeterminowany wyraz twarzy" – ocenił Elsera po zdjęciu i dodał: "Nie mógł działać sam. Co za idiota prowadził to śledztwo".

Elser był dla nazistów tajemnicą. Nie pił, nie chodził do kościoła, nie miał kontaktów z Żydami, solidny obywatel pochodzenia robotniczego – czyli idealny wyborca NSDAP, który powinien kochać Hitlera. Uznali, że musiał być sprowadzony na złą drogę przez agentów wywiadu brytyjskiego i tak trzeba go – wbrew faktom – propagandowo przedstawiać.

Elser trzymał się swojej wersji nawet wtedy, gdy osobiście torturował go Himmler. Świadek opisywał: "Miotając dzikie przekleństwa, wbijał z całej siły swoje buciory w ciało skutego Elsera".

Goebbels od razu zarządził, by propagandowa machina obciążała Brytyjczyków, a jednocześnie, by wykorzystać zamach do umocnienia popularności Hitlera i opisywać jako boską interwencję. Zewsząd płynęły gratulacje (pierwszy pogratulował ocalenia papież Pius XII). A w tle toczyły się walki o wpływy między rozbudowanymi służbami ochrony a także ustaleniem, jakim cudem Elser mógł całymi tygodniami pracować w piwiarni nocą, skoro co roku – o czym wszyscy wiedzieli – odbywają się tam rocznicowe uroczystości.

Za ochronę piwiarni odpowiadał Christian Weber, stary druh Hitlera. Niegdyś stręczyciel i bokser, teraz pławił się w hedonizmie i utuczył na korupcji. Po zamachu stracił tę fuchę, bo władzę nad wszystkimi służbami ochrony Hitlera przejął wszechmocny Reinhard Heydrich. Historia z niego zadrwiła – w 1942 r. w Pradze zginął z rąk czeskich zamachowców, bo złamał reguły, które opracował: uwielbiał jeździć odkrytym samochodem.

Elser był więźniem obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Miał służyć jako fałszywy świadek w procesach przeciw Brytyjczykom, dzięki czemu podlegał szczególnemu traktowaniu; miał dwa pokoiki z warsztatem, spory przydział papierosów i swobodę gry na zrobionej przez siebie cytrze. Pięć lat siedział w całkowitej izolacji, przed jego drzwiami stał tylko milczący wartownik z SS. Nawet on musiał – samotnik – czuć, że brakuje mu kontaktu z ludźmi.

Obozowe przywileje spowodowały powojenne spekulacje, że Elser nie był żadnym samodzielnym zamachowcem, ale współpracownikiem gestapo. Słynny niemiecki antynazista pastor Martin Niemöller, więzień obozów, stwierdził w 1946 r., że Elser był sierżantem SS, a samym zamachem kierował Hitler.

Elser, gdy wojna była przegrana, stał się nieprzydatny. Przeniesiono go do Dachau. Na bezpośredni rozkaz Himmlera wszyscy więźniowie specjalni, tacy jak Elser, mieli być straceni. 9 kwietnia 1945 r. esesman strzelił mu w tył głowy. Ciało spalono. Tydzień później gazety napisały, że Elser nie żyje w wyniku alianckiego nalotu na Monachium.

Historycy dopiero w latach 70. XX w. ustalili bezspornie, że Elser działał sam, nie był ani marionetką gestapo, ani agentem brytyjskiego wywiadu. Został oczyszczony z wszystkich zarzutów, a w 1998 r. w Königsbronn, gdzie mieszkał, odsłonięto jego pomnik.

Korzystałem z: Roger Moorhouse, "Polowanie na Hitlera", Znak 2006; Traudl Junge, "Z Hitlerem do końca. Wyznania osobistej sekretarki wodza III Rzeszy", Bellona 2003; Alan Bullock, "Hitler. Studium tyranii", Znak 2024

]]>
Waldemar Kumór
urn:uuid:7f3a0115-f79f-4346-80bb-70c3be733b6e Sat, 07 Sep 2024 16:00:00 +0200 Władza robi to, co jej się opłaca politycznie. Pomoc KARCIE nie kalkuluje się medialnie Ministerstwo Kultury „nie znajduje sposobu” aby pomóc Ośrodkowi KARTA. Najstarsza i największa organizacja pozarządowa zajmująca się historią jest na skraju bankructwa, dlatego prosi o pomoc społeczeństwo. https://www.newsweek.pl/historia/wladza-robi-to-co-jej-sie-oplaca-politycznie-pomoc-karcie-nie-kalkuluje-sie-medialnie/345trw7 14.07.1990, Podkowa Leśna, Polska. Ostatnie zebranie redakcyjne podziemnej “Karty”. Od lewej: Piotr Miztner, Katarzyna Madoń-Mitzner, Alicja Wancerz-Gluza, Wojciech Widłak, Jerzy Modlinger, Elwira Milewska-Zonn, Sławomir Dąbrowski, Katarzyna Grochola, Zbigniew Gluza. Fot. Bartłomiej Binder-Frycz, zbiory Fundacji Ośrodka KARTA Ministerstwo Kultury „nie znajduje sposobu” aby pomóc Ośrodkowi KARTA. Najstarsza i największa organizacja pozarządowa zajmująca się historią jest na skraju bankructwa, dlatego prosi o pomoc społeczeństwo.

Newsweek: Uda wam się przetrwać?

Prof. Jerzy Kochanowski, przewodniczący Rady Fundacji Ośrodka KARTA: Max Weber powiedział, że tylko jedna kasa w każdym kraju jest bezdenna – kasa państwowa. Kto utrzymuje dobre stosunki z państwem i jest państwu posłuszny, co ostatnio obserwowaliśmy, ten żyje. Natomiast ci, którzy próbują być niezależni i robią wiele rzeczy nawet za państwo, jak większość NGO-sów, niestety, cierpią. Mniejszych lub większych klęsk KARTY było sporo. Od początku jednak wpisywano je w rachunek ośrodka, który jest niezależny i nie ma stałych źródeł finansowania. Zawsze się jakoś udawało wydobyć z kryzysu. Tym razem nie będzie to takie proste, dlatego zwróciliśmy się z apelem do społeczeństwa.

Wydawałoby się, że ośrodek badający historię Polski, naszych sąsiadów, innych krajów zaspokoi oczekiwania PiS łakome na narrację historyczną i treści patriotyczne

– Może i przez chwilę tak było, ale jak tu wspierać kogoś, kto nawołuje do pojednania z Ukraińcami? Kto od zawsze nawoływał do rozbrojenia tzw. rzezi wołyńskich?

PiS też do tego nawoływało.

– Owszem, tylko inaczej. PiS mówiło, że Ukraina powinna posypać głowę popiołem, a KARTA, żebyśmy usiedli, wysłuchali się i spróbowali zrozumieć siebie nawzajem.

Czytałam pierwszy komunikat historyków KARTY i ukraińskich dotyczący Wołynia. Był to w zasadzie protokół rozbieżności.

– Nie udało się ustalić wspólnego stanowiska, ale podjęto próbę. Podobna sytuacja dotyczy Niemiec. Tu także KARTA zrobiła bardzo dużo dla wspólnego zrozumienia. Zaczęliśmy publikować książki i materiały źródłowe w obu językach. Chcieliśmy zrobić coś, coby ograniczyło wzajemne oskarżenia o niewiedzę. Żeby wyjść jakoś ze stereotypu i pokazać, że pamięć może być różna, bo jest inaczej uwarunkowana. KARTA opublikowała na przykład książkę o tym, jak byli traktowani w nazistowskich Niemczech homoseksualiści. Albo o chłopcu z mieszanego niemiecko-liberyjskiego związku, żyjącego w narodowosocjalistycznym państwie Hitlera. To rzecz, którą młodzież powinna czytać w szkole, żeby się otworzyć na inność, a zamknąć na rasizm.

Dlaczego obecna władza, która deklaruje, że ceni prawdę i wolność słowa, nie pochyliła się nad losem ośrodka?

– Dostaliśmy bardzo mgliste informacje z Ministerstwa Kultury, że pomyślą, że zobaczą… Każda władza robi to, co jej się opłaca politycznie i medialnie. Coś, co przekłada się na natychmiastową skuteczność i klikalność. Pomoc KARCIE, która porusza tematy niepopularne, trudne, często niewidoczne dla społeczeństwa, jest nieopłacalna.

To dla kogo to robicie?

– Dla wszystkich, którzy chcą wiedzieć więcej. Kiedy potrzebowałem zdjęć do książki, poszedłem najpierw do archiwum KARTY. Szkoły we współpracy z KARTĄ prowadzą konkursy i programy edukacyjne, dziennikarze i historycy w archiwach KARTY szukają materiałów źródłowych.

Alicja Wancerz-Gluza, współzałożycielka KARTY, szefowa programów edukacyjnych i innowacyjnych: Ośrodek ma ogromne zbiory. Spuścizny opozycjonistów: Jacka Kuronia, Jana Lityńskiego, Adama Michnika i innych. Kolekcję "Solidarność – narodziny ruchu", czyli oryginalną dokumentację z lat 1980-1981, wpisaną na listę UNESCO "Pamięć Świata". Spuścizny pisarzy, artystów i naukowców, 6 tys. nagrań w archiwum historii mówionej i 500 tys. unikalnych zdjęć. Zrealizowaliśmy program dokumentacji imiennej ofiar II wojny światowej, przez 25 lat we współpracy z Memoriałem prowadziliśmy "Indeks represjonowanych", czyli bazę obywateli polskich – ofiar zbrodni sowieckich. Przez te 42 lata pracy podjęliśmy dziesiątki inicjatyw, które miały zachować pamięć historyczną społeczeństwa.

Kto wpadł na pomysł założenia "KARTY"?

A.W.G.: Zaczęło się w czasach Solidarności od grupy przyjaciół. Byłam ja – wówczas nauczycielka języka polskiego w liceum, świeżo po studiach, mój chłopak Zbyszek Gluza – z wykształcenia inżynier elektryk, który powiedział, że prędzej dokona sabotażu, niż będzie pracował w zawodzie, więc został redaktorem w piśmie "Informatyka", i kilka osób związanych z Teatrem Ósmego Dnia. Każde z nas angażowało się w Solidarność trochę inaczej, ale ten czas przeżywaliśmy wspólnie. I razem też doszliśmy do wniosku, że Solidarność zaczyna odchodzić od swoich ideałów.

Jeśli zabraknie KARTY, to zabraknie kogoś, kto dba o naszą wspólną pamięć – nie bacząc na własny zysk – prof. Jerzy Kochanowski

Czyli?

A.W.G.: Odbieranie jednostce podmiotowości, trochę zaczął się wkradać autokratyzm przywódców, poza tym nie odpowiadał nam bogoojczyźniany rys solidarnościowej kultury. Zaczęliśmy pracować nad własnym pismem, ale wybuchł stan wojenny a my wsiąkliśmy w działania konspiracyjne. Zbyszek miał malucha, więc stał się gońcem podziemnych "Informacji Solidarności", ja i Kasia Madoń (później Mitzner) zajmowałyśmy się wyszukiwaniem mieszkań dla ukrywających się czy na konspiracyjne spotkania. I tak dociągnęliśmy do sylwestra 81/82, bardzo smutnego, gdy doszliśmy do wniosku, że to, co robimy, jest nieefektywne i że powinniśmy wrócić do koncepcji pisma, które pomoże ludziom rozbitym, osamotnionym, przerażonym ogarnąć rzeczywistość, da im odrobinę wsparcia. 4 stycznia 1982 r. spotkaliśmy się: Zbyszek, ja, Kasia Madoń i Aldona Jawłowska. Zbyszek jako redaktor miał maszynę do pisania, z pomocą kalki przygotowaliśmy siedem pierwszych egzemplarzy. Nasi przyjaciele mieli to przepisać i puścić dalej.

O czym pisaliście?

A.W.G.: W pierwszym numerze o konsekwencjach stanu wojennego: "Wojskowy pucz nie pozostawił komfortu niezdecydowania. Nikt nie zachowa swojego azylu. Każdy musi podjąć los: prześladowcy, ofiary lub przeciwnika". W jednym z kolejnych napisałam tekst o strachu przed aresztowaniem, uwięzieniem, wywózką do lasu. Został odczytany przez Radio Wolna Europa. Wtedy nasze pismo to była tylko jedna kartka papieru, musieliśmy ważyć słowa, żeby zmieścić przekaz, ale też od razu pojawiła się nazwa "Karta". W nawiązaniu do Karty Praw Człowieka i Obywatela i do czeskiej Karty 77. Z czasem, gdy nauczyliśmy się innych technik powielania, podziemna "Karta" stawała się coraz grubsza. Niestety, było sporo odpadów, które trzeba było bezpiecznie wyrzucić z dala od miejsca druku lub zniszczyć. Czasem paliliśmy je w "zaprzyjaźnionych" piecach. Kiedyś w sierpniu, upał na dworze, a u nas piec buzuje na cały regulator i czarny dym wali z komina. Innym razem materiał źle się spalił i w powietrze poszły wydrukowane skrawki papieru.

Łatwo o wpadkę.

A.W.G.: Która w końcu nastąpiła. 4 marca 1985 roku Zbyszek został aresztowany. Przewoził swoim maluchem masę "bibuły". Zatrzymali go za jakieś wykroczenie drogowe i wszystko znaleźli. Byliśmy miesiąc po ślubie. Po powrocie z pracy zastałam porewizyjny bałagan w mieszkaniu, w powietrzu unosił się dym papierosowy, a na stole leżała kartka: "Aleńko, to może potrwać dłużej, bądź dzielna, Zbyszek". Wieczorem przyszli przyjaciele, żeby mnie pocieszyć. Pamiętam, że wypiliśmy butelkę Vinpromu, którą miałam w domu. Wie pani co to Vinprom?

Nie mam pojęcia.

A. W.G.: No nie! Wino ziołowe, bułgarski Vermut – słodki. W dużych butelkach, litrowych. Upiliśmy się tym chyba z emocji, bo było nas pięć osób i następnego dnia bardzo źle się czułam. Okazało się, że jestem w ciąży. Zbyszek siedział na Rakowieckiej w celi z siedmioma kryminalistami, którzy z własnymi żonami mieli co najmniej trudne relacje, ale moim losem bardzo się przejmowali. Jeden z nich narysował dla mnie różę. Miała łodygę grubą jak palma, dziwny kwiat. Bałam się tego rysunku. Wydawał mi się psychopatyczny. Jego autor w rozboju zabił jakąś kobietę. Zbyszek dostał sześć i pół miesiąca więzienia. Tyle, ile siedział w śledztwie. Odebrałam go w siódmym miesiącu ciąży.

A co się działo z "Kartą"?

A.W.G.: Jak tylko wyszedł, wróciliśmy do pracy. W podziemiu, czyli do 1990 roku, ukazało się dziewiętnaście numerów małej "Karty" oraz siedem numerów dużej, czyli tej drukowanej w podziemnych drukarniach.

Kiedy zaczęła być pismem historycznym?

A.W.G.: Po 31 sierpnia 1982 roku zaczęliśmy trochę odchodzić od bieżącej polityki. Tego dnia miała się odbyć w Polsce wielka manifestacja antykomunistyczna, ale przyszło mało ludzi i zomowcy z łatwością nas rozgonili. Wtedy uznaliśmy, że "Karta" musi się zmienić, nastawić na długi marsz, bo ten komunizm jeszcze potrwa. Powinniśmy więc przyglądać się temu, jak ludzie żyją i jak zachowują wolność w świecie zniewolenia. Zaczęliśmy pisać o "lekarzach bez granic", o "boat-people", czyli Wietnamczykach, którzy uciekali z kraju, o kubańskich opozycjonistach. Powstawały teksty, które pokazywały różne postawy. Trafiły do nas wówczas wspomnienia człowieka, który przeszedł przez sowieckie łagry. W ten sposób odkryliśmy tematykę zbrodni sowieckich. Powstał także mój tekst o kobietach łagierniczkach "Ocalone". Ja – wykształcona humanistka – nie miałam pojęcia o tamtej rzeczywistości, a skoro ja nic nie wiedziałam, to inni pewnie też nie. Doszłam do wniosku, że musimy jak najszybciej zacząć zbierać świadectwa tych ludzi, bo oni zaraz odejdą.

Jak to robiliście?

A.W.G.: Mieliśmy magnetofony i kasety, ale nie wiedzieliśmy, jak nagrywać relacje. Były dwie opcje – dziennikarska i historyczna. Historyczna – zadawać pytania z przygotowanej listy. Dziennikarska – postawić mikrofon i niech opowiadają. Obydwie złe, bo jak się zadawało masę pytań, to ludzie próbowali odpowiadać szczegółowo i najczęściej mówili, że nie pamiętają. A jak stawialiśmy tyko mikrofon, to czasem szli w dygresje czy konfabulowali. Musieliśmy się uczyć metodyki nagrywania świadków historii. W podziemiu nagraliśmy tysiąc relacji dawnych łagierników. Potem, kiedy ci ludzie odeszli i zaczęto zajmować się ich historią, my mieliśmy już duże zbiory. Wychodząc z podziemia w 1990 roku, wiedzieliśmy już, że "Karta" będzie pismem źródeł, że będzie przywracać społeczeństwu wiedzę o historii, która po wojnie była zakłamywana lub wypierana, i że będziemy to robić za pomocą jednostkowych świadectw.

Z czego się utrzymywaliście?

A.W.G: Założyliśmy dwie fundacje, połączone potem w Fundację Ośrodka KARTA, które miały się zajmować wydawaniem pisma i działaniami archiwistycznymi. Dostawaliśmy i dostajemy granty od różnych instytucji, początkowo także z USA (NED, Fundacja Forda), potem już z polskich ministerstw czy Fundacji im. Batorego. Granty najczęściej są skromne, nie finansują kosztów administracyjnych, więc nigdy nie opływaliśmy w dostatki. Wydawaliśmy więc nie tylko "Kartę", ale i książki w nadziei, że zarobimy trochę na sprzedaży, ale nie wszystkie tytuły były popularne, a wiele wymagało ogromnych nakładów pracy, więc szliśmy od kryzysu do kryzysu.

J.K.: Kiedy w latach 90. dołączyłem do tej wielkiej rodziny społeczników intelektualistów, ośrodkowi wiodło się jako tako. Pamiętam, że moje honorarium – napisałem tekst do pierwszego numeru oficjalnej "Karty" – Zbyszek wypłacił mi w gotówce, którą wyjął z szuflady. Tak to wtedy funkcjonowało. A tekst był o Polaku, który uczestniczył w rewolucji październikowej i potem w wojnie domowej po stronie białych. Pismo nie publikowało tekstów typowo historycznych, opartych na naukowym warsztacie, gdzie przypisów jest więcej niż czytelników. Metodą "Karty" było mówienie językiem świadków. Publikowano więc dzienniki i pamiętniki, powstało archiwum historii mówionej, projekty edukacyjne. "Karta" stworzyła wokół siebie środowisko nie tylko historyków, ale wolontariuszy, drukarzy, fotografów, ludzi zainteresowanych historią.

A.W.G.: Jesteśmy dumni z tego, że nawiązaliśmy w 1991 roku współpracę ze Stowarzyszeniem Memoriał z Rosji, że od lat prowadzimy dialog z Ukrainą. Kiedy Bill Gates postanowił wspierać lokalne biblioteki w Ameryce i w Europie jako minicentra kultury, służące społeczności w wielu dziedzinach życia, weszliśmy do programu z ideą "archiwów tradycji lokalnej". Uczyliśmy bibliotekarzy naszej metody gromadzenia archiwaliów, w dwa lata powstało 120 takich centrów. Dziś Centrum Archiwistyki Społecznej znajduje się pod egidą Ministerstwa Kultury. Pierwsze dziecko Karty – Dom Spotkań z Historią w Warszawie – jest od 2006 roku miejską instytucją kultury.

Naszym projektom wiedzie się dobrze. Z nami gorzej. Szczególnie od czasów pandemii (zapaść na rynku książki) i kampanii wyborczej, gdy struktury i finanse państwa były podporządkowane jednemu celowi. Żeby przetrwać kryzys, potrzebujemy około 2 milionów złotych. Na zapłatę drukarni, na ZUS, na pensje dla pracowników i inne zobowiązania. Mamy już opracowany program naprawczy, ale musimy przetrwać. Dotąd zdarzały się nam różne "cuda". Teraz liczymy na wsparcie społeczne.

J.K.: Jeśli zabraknie KARTY, to zabraknie kogoś, kto dba o naszą wspólną pamięć – nie bacząc na własny zysk.

Darowiznę na KARTĘ można przekazać na numer konta: Bank BNP Paribas SA PL 90 2030 0045 1110 0000 0415 5420 (PLN) lub na https://patronite.pl/karta

]]>
Marta Grzywacz
urn:uuid:a53a2c8d-5d10-4875-aeb0-77bcd6dbf9cf Wed, 28 Aug 2024 12:00:00 +0200 Uzależnienie Hitlera. Podanie eukodalu mogło dodać mu werwy Kondycja przywódcy – zwłaszcza w autorytarnych i totalitarnych reżimach – jest sprawą wagi państwowej. Pytanie, jak wpływa na bieg dziejów. https://www.newsweek.pl/historia/uzaleznienie-hitlera-podanie-eukodalu-moglo-dodac-mu-werwy/6bpcmf9 Hitler po wylądowaniu aliantów na Sycylii w lipcu 1943 r. ruszył na spotkanie z Mussolinim, który dwa tygodnie później stracił władzę. Kondycja przywódcy – zwłaszcza w autorytarnych i totalitarnych reżimach – jest sprawą wagi państwowej. Pytanie, jak wpływa na bieg dziejów.

Adolf Hitler jest tu dobrym przykładem. Dobrze wiemy, czym faszerował go osobisty lekarz – szeroko opisujemy to w tym wydaniu "Newsweeka Historia". Lista specyfików – od opioidów, przez kokainę, hormony, zwykłe lekarstw, po dziwne specyfiki z byczych jąder – może przyprawić o zawrót głowy. I pewnie dosłownie przyprawiała Hitlera. Wiele z podawanych mu substancji mocno wpływa na zachowanie, zdolności poznawcze i sposób podejmowania decyzji.

Hitler był zwornikiem systemu władzy w Trzeciej Rzeszy, a jednocześnie źródłem jego nieustannego kryzysu. "Chaotyczną naturę władz (...) znacząco wzmocnił niebiurokratyczny i specyficzny styl rządów Hitlera. Jego nietypowe godziny pracy, niechęć do zapisywania czegokolwiek, długie nieobecności w Berlinie, niedostępność nawet dla ważnych ministrów, niecierpliwość wobec zawiłości (...) – wszystko to oznaczało, że uporządkowany rząd w jakimkolwiek rozumieniu był całkowitą niemożliwością" – pisze biograf Hitlera, brytyjski historyk Ian Kershaw. Do tego dochodziły jeszcze narkotyki, od których Führer w miarę trwania wojny był coraz bardziej uzależniony.

Zdrowie i uzależnienia przywódców mają wielki wpływ na ich działania – przekonywał z kolei dr Jerrold Post, który przez ponad dwie dekady tworzył portrety psychologiczne dyktatorów i liderów politycznych dla CIA. Dotyczy to tak autokracji, jak i demokracji. Brytyjski premier Anthony Eden w czasie kryzysu sueskiego w 1956 r. błagał lekarza o przepisanie benzendryny (leku z amfetaminą). Z kolei ogarnięty paranoją i coraz ciężej chory Józef Stalin oskarżył kremlowskich lekarzy o spiskowanie przeciw sobie. Rozkręcającą się czystkę przerwała dopiero śmierć tyrana. Prawdziwy stan zdrowia przywódców jest też często pilnie strzeżonym sekretem – tak było choćby w przypadku Leonida Breżniewa, który pod koniec rządów w ZSRR był w – delikatnie mówiąc – słabej formie.

Trzeba jednak pamiętać, że osobiste cechy przywódców, w tym stan ich zdrowia – choć ważne – nie tłumaczą wszystkiego. Podanie eukodalu (opioidowego leku) mogło dodać Hitlerowi werwy przed spotkaniem z Mussolinim i przyczynić się do jego pomyślnego dla Rzeszy rezultatu. Ale uzależnienie Führera od leków i narkotyków nie jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego wybuchła wojna, a Niemcy popełnili potworne zbrodnie. To byłoby zbyt proste. Można i należy się jednak zastanawiać, jaki wpływ miały na ich przebieg.

]]>
Mateusz Wojtalik
urn:uuid:f1882e0f-4af3-4ad0-86bf-fa3225241ef8 Tue, 20 Aug 2024 08:30:00 +0200 Ambasador Niemiec o Polsce i "niemieckiej niepamięci": czas się tym zająć Wielu Niemców nie zdaje sobie sprawy z tego, jak Polacy wciąż żyją okrucieństwami wojny i okupacji. Nie możemy skoncentrować się na problemach teraźniejszości bez zrozumienia dla historii – mówi Arndt Freytag von Loringhoven, były ambasador Niemiec w Warszawie. https://www.newsweek.pl/historia/ambasador-niemiec-o-polsce-i-niemieckiej-niepamieci-czas-sie-tym-zajac/sfy8503 SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth (pierwszy z lewej) podczas powstania w Warszawie, 4 września 1944 r. Arndt Freytag von Loringhoven Wielu Niemców nie zdaje sobie sprawy z tego, jak Polacy wciąż żyją okrucieństwami wojny i okupacji. Nie możemy skoncentrować się na problemach teraźniejszości bez zrozumienia dla historii – mówi Arndt Freytag von Loringhoven, były ambasador Niemiec w Warszawie.

Newsweek: Rząd PiS nie chciał długo przyjąć pana kandydatury na ambasadora. Zaczęło się więc od dyplomatycznego skandalu. Czego dowiedział się pan o Polsce, pełniąc swą misję?

Arndt Freytag von Loringhoven: Ani ja, ani moi przełożeni nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw, bo zwłoka z wydaniem agrément jest rzeczą niezwykle rzadką w dyplomacji. Nigdy nie przedstawiono mi oficjalnego powodu, ale zdałem sobie sprawę, że to miało związek z rolą mojego ojca Bernda Freytaga von Loringhovena, który był adiutantem gen. Heinza Guderiana. Uznano, że to wystarczający powód, by nie zaakceptować jego syna na ambasadora...

Będąc ambasadorem, zdałem sobie sprawę, jak wciąż bardzo ważna dla stosunków polsko-niemieckich jest w Polsce historia, a w szczególności dziedzictwo zbrodni popełnionych przez Niemców – SS, gestapo, a także Wehrmacht. Historia towarzyszyła mi przez cały okres misji w Polsce. Jestem dość dobrze zorientowany w dziejach II wojny, ale kiedy mieszkałem w Warszawie, odkryłem wiele rzeczy, o których nie wiedziałem wystarczająco dużo.

Zrozumiałem też, jak bardzo zmieniła się Polska i jak jest ważnym dziś partnerem dla Niemiec. Na początku lat 90. przed wejściem do UE i NATO byliście biednym krajem, wychodzącym z autorytaryzmu. Dzisiejsza Polska to waga ciężka i lider w Europie i absolutnie kluczowy partner dla Niemiec, tak jak Francja.

Jak opisałby pan relacje polsko-niemieckie?

– Po październikowych wyborach w Polsce znacznie się poprawiły. Niemcy nie są już wykorzystywane do potrzeb polskiej polityki wewnętrznej i obie strony wykazały gotowość do partnerskiej współpracy.

Nasze relacje bardzo się zmieniły na przestrzeni lat. W debacie publicznej zwykle podkreślano spory, a było ich sporo w czasie rządów PiS. Ale nie wolno zapominać, że istnieje wiele obszarów naszych relacji, w których wszystko układało się i wciąż układa dobrze, na przykład relacje biznesowe, kontakty pomiędzy społeczeństwami, wymiana młodzieży. Podstawa jest więc dość mocna, ale na wzajemnych relacjach wciąż bardzo ciąży nam niezwykle trudna historia.

Poza zmianą władzy w Polsce do poprawy wzajemnych relacji przyczyniła się zmiana niemieckiej polityki wobec Rosji. Nasza poprzednia polityka wobec tego kraju z gazociągiem Nord Stream włącznie wywoływała w Polsce spore kontrowersje, i to nie tylko wśród prawicowego rządu. Po przemówieniu kanclerza Olafa Scholza na temat Zeitenwende stanowisko rządu Niemiec w sprawie Rosji znacznie zbliżyło się do polskiego.

Do jakiego stopnia II wojna wpływa wciąż na stosunki polsko-niemieckie?

– Nadal ciążą na nich okrucieństwa wojny i okupacji. Myślę, że w Niemczech wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak Polacy wciąż tym żyją. Żeby to dostrzec, należy pomieszkać w Polsce. Nie trzeba być jednak ambasadorem, aby dojść do wniosku, że historia II wojny jest obecna dosłownie wszędzie. Wystarczy rozejrzeć się nieco, idąc ulicami Warszawy – wszędzie widać tablice i miejsca pamięci. Podobnie jest zresztą w całym kraju. To, jak wielkie znaczenie ma wciąż historia, pokazują kontrowersje wokół kwestii reparacji wojennych. Nie możemy skoncentrować się na problemach teraźniejszości, bez wykazania zrozumienia dla historii i rozwiązania problemów leżących wciąż na stole.

Niemcy poradzili sobie z przepracowaniem winy za Holokaust. Jak powszechna jest świadomość zbrodni popełnionych przez nazistów i żołnierzy Wehrmachtu na terenie Polski?

– Zdecydowanie za niska. Gdyby zapytać zwyczajnego Niemca o okres nazistowski w Polsce, jego natychmiastową reakcją byłoby prawdopodobnie wskazanie na Auschwitz. Jeśli zapytałbyś jednak, czy np. słyszał o Bełżcu, niewielu w ogóle znałoby tę nazwę, pomimo faktu, że zamordowanych zostało tam 400 tys. ludzi.

Nasza wiedza historyczna jest bardzo niesymetryczna. O losie nieżydowskich ofiar w Polsce Niemcy wiedzą niewiele, więc jest kompletnie zrozumiałe, że wywołuje to u Polaków bardzo silne emocje. Kiedy zaczynałem misję w Warszawie, tę kwestię podnosił rząd PiS. Szybko zaświtało mi, że to nie jest coś, co zajmuje tylko rządzącą prawicę, ale że podobne odczucia ma całe polskie społeczeństwo. Jeśli żyje się przez jakiś czas w Polsce, rozumie się ten problem lepiej. Siłą rzeczy dowiadujesz się wtedy o takich miejscach jak Palmiry albo Michniów, gdzie upamiętniono ofiary masowych mordów przedstawicieli polskiej elity, oraz setkach polskich wsi, gdzie ginęli Polacy. Miejsca te są mało znane w Niemczech. Ze wstydem stwierdzam, że niektórzy Niemcy nadal mylą powstanie w getcie warszawskim z powstaniem warszawskim. Niewielu moich rodaków wie, że w czasie powstania na Woli doszło do rzezi kilkudziesięciu tysięcy cywilów. Prawie nikt nie słyszał o generale SS Heinzu Reinefarthcie, który był za nią odpowiedzialny. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność...

Niemcy myślą, że są mistrzami świata w Vergangenheitsbewältigung [godzeniu się z przeszłością – red.], ale kiedy mieszkałem w Polsce, zrozumiałem, że wciąż mamy wiele białych plam. Dlatego wizyta prezydenta Steinmeiera w celu upamiętnienia powstania warszawskiego i jego prośba o przebaczenie były ważnym gestem.

Mój ojciec był przeciwnikiem Hitlera, ale był zawodowym żołnierzem, więc walczył na wojnie, uważając to za swój obowiązek. Właśnie tego do dziś nie mogę zrozumieć

Reinefarth został po wojnie burmistrzem miasteczka...

– To, że nie został osądzony i ukarany, było szczególnie skandalicznym przykładem niezdolności powojennych Niemiec do zajęcia się – we własnym zakresie, bez pomocy Amerykanów – rozliczeniem zbrodni wojennych. Niemieckim sędziom zajęło to znacznie więcej czasu. To dlatego Reinefarth mógł zostać burmistrzem Westerlandu na wyspie Sylt. To dlatego zmarł w 1979 r. w pokoju jako szanowany obywatel, choć był jednym z największych przestępców, jacy przychodzą mi do głowy. Żeby być fair, muszę napomknąć, że burmistrz Westerlandu Petra Reiber odwiedziła w 2014 r. Wolę i poprosiła Polaków o przebaczenie i odsłoniła pomnik upamiętniający tę rzeź. W tej kwestii jest więc pewna poprawa, choć powojenny los Reinefartha jest symptomatyczny dla czegoś, co można nazwać "niemiecką niepamięcią".

Najwyższy czas, by zająć się tym problemem na dobre. Mamy dwie dobre inicjatywy – decyzję o budowie tzw. Domu Polsko-Niemieckiego w Berlinie, upamiętniającego zbrodnie niemieckiej okupacji w Polsce. Będzie to pierwszy pomnik poświęcony krajowi, a nie kategorii ofiar, co podkreśla wyjątkową wagę Polski. Jest też wspólny polsko-niemiecki podręcznik historii wydany po polsku i niemiecku i przygotowany przez historyków z obu krajów. Liczę na to, że obie te inicjatywy zostaną jak najszybciej zrealizowane.

Porozmawiajmy o dziedzictwie pana ojca. Bernd Freytag von Loringhoven brał udział w inwazji na Polskę w 1939 r., w kampanii we Francji, w uderzeniu na ZSRR i spędził dziewięć miesięcy w bunkrze z Adolfem Hitlerem pod Kancelarią Rzeszy. Czy udział w wojnie postrzegał jako obowiązek?

– Tak bym to ujął. O roli ojca w czasie wojny opowiedziałem sporo w książce napisanej wspólnie z Jędrzejem Bieleckim "Nie budujemy IV Rzeszy". Wiem więc, jak Polakom trudno jest zrozumieć kogoś takiego jak mój ojciec. O wojnie z ojcem rozmawialiśmy wiele razy. Zmarł w 2007 r., byłem więc na tyle dorosły, że stoczyłem z nim wiele sporów. Napisał też wspomnienia, w których opowiedział o swych osobistych doświadczeniach wojennych.

Wiem, że kiedy mówię, iż nie był nazistą, to większości Polaków trudno to zrozumieć. Tak wynika przynajmniej z mojego doświadczenia. A jednak ojciec nigdy politycznie nie popierał partii nazistowskiej. Nigdy nie głosował na nazistów. Nie był też zafascynowany Hitlerem. Był konserwatywnym arystokratą. Pod wieloma względami był taki jak całe jego pokolenie. Miał krytyczny stosunek do traktatu wersalskiego, który uczynił z Niemiec pariasa społeczności międzynarodowej. Chciał na własne oczy zobaczyć odrodzenie Niemiec. Powiedział mi jednak kiedyś, że nie był zwolennikiem kolejnej wojny, był tylko zawodowym żołnierzem. Mówił mi także, że pozostawał pod wpływem takich lektur jak "Na Zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque’a. Był szczególnie krytyczny wobec operacji Barbarossa [atak III Rzeszy na ZSRR – red]. Był przeciwnikiem Hitlera, ale walczył na wojnie, uważając to za swój obowiązek. Właśnie tego do dziś nie mogę zrozumieć. Porównałbym to do sytuacji na wojnie w Ukrainie. Staram się wyobrazić sobie rosyjskiego żołnierza, który mówi: nie walczę za Putina, ale muszę walczyć za Rosję...

Jeśli bierze udział w tej brudnej wojnie, to nie walczy dla Rosji, tylko dla Putina. Myślę, że tak samo było w przypadku niemieckich żołnierzy podczas II wojny światowej...

– Postrzegam to tak samo. Mogę tylko podkreślić, że ojciec widział to inaczej, a jego postawa była typowa dla wielu przedstawicieli jego pokolenia. Ci ludzie podlegali innym uwarunkowaniom, zostali wychowani w duchu pruskiego militaryzmu z zupełnie innym systemem wartości. Niewypełnienie obowiązku, złamanie przysięgi czy dezercja były dla większości z nich po prostu nie do pomyślenia. Przyjmując obecne standardy, nie mogę tego zrozumieć. Ocenianie historii – tego, co zdarzyło się kiedyś, z punktu widzenia teraźniejszości – nie jest łatwą rzeczą.

Ojciec pisał we wspomnieniach, że Wehrmacht był zasadniczo "czysty", a najgorsze zbrodnie obciążają SS. Spierał się pan z nim na ten temat?

Toczyliśmy naprawdę gorące spory. Mówiłem, że Wehrmacht dopuszczał się straszliwych okrucieństw w Polsce, w Związku Radzieckim i wielu innych krajach Europy, co potwierdzają badania historyczne. W powojennej historii Niemiec bardzo ważnym momentem z punktu widzenia rozliczeń była tzw. Wehrmachtsausstellung, czyli wystawa poświęcona roli Wehrmachtu, na której w latach 90. pokazano liczne zbrodnie dokonane przez żołnierzy w wielu miejscach Europy. Niemal całe pokolenie kombatantów, w tym mój ojciec, postrzegało tę wystawę jako skandal. Ci ludzie uznali ją za kontrowersyjną, jednostronną i czuli, że w ten sposób odebrano im honor. Ojciec mówił mi, że jego zdaniem większość Wehrmachtu była anständig, czyli przyzwoita, i że te straszne zbrodnie popełniły SS, NSDAP i gestapo. Uznał jednak odpowiedzialność Wehrmachtu za śmierć ponad 3 mln radzieckich jeńców wojennych.

Ojciec postrzegał wojnę w dużej mierze przez pryzmat swoich osobistych doświadczeń frontowych. Jako żołnierz był zajęty walką, także o przetrwanie własne i swych towarzyszy broni, co ukształtowało jego poglądy. Rozumiem to, co nie zmienia faktu, że oceniając rolę Wehrmachtu z perspektywy czasu, trzeba uznać jego odpowiedzialność za liczne zbrodnie wojenne i okrucieństwa, włącznie z tymi popełnionymi w polskich wsiach i w czasie powstania warszawskiego. Swoją drogą, wręcz niewiarygodne jest to, że na wspominanej przeze mnie wystawie, były tylko nieliczne informacji o zbrodniach w Polsce, kraju, gdzie Wehrmacht stacjonował najdłużej i gdzie dopuścił się jednych z najgorszych zbrodni! Na szczęście świadomość roli Wehrmachtu jest dziś w niemieckim społeczeństwie znacznie bardziej powszechna.

Porozmawiajmy o teraźniejszości i przyszłości. Zmiana rządu w Polsce była okazją do nowego otwarcia w stosunkach polsko-niemieckich. Wydaje mi się jednak, że została zmarnowana. Na początku lutego minister Sikorski poprosił Niemcy o znalezienie jakiegoś "kreatywnego rozwiązania" w sprawie zadośćuczynienia za straty wojenne. Kanclerz Scholz przyjechał z całym rządem do Warszawy na początku lipca, ale mimo zapowiedzi przełomu nie przedstawił żadnych konkretów. To był błąd?

– Nie sądzę, żeby szansa na nowe otwarcie została zmarnowana, ale to prawda, że nie doszło na razie do porozumienia. Nad znalezieniem tego, jak to ujął Sikorski "kreatywnego rozwiązania", ciężko pracowały obie strony, nie tylko Niemcy. Wygląda na to, że będzie się ono składać z trzech części. Pierwszą ma być utworzenie funduszu dla ocalałych ofiar. W minionych dziesięcioleciach podobne fundusze utworzono dla ofiar medycznych i robotników przymusowych. Rozumiem, że w przypadku obecnego funduszu podejście będzie znacznie szersze i nie zostanie on przeznaczony dla konkretnej grupy, co osobiście uważam za właściwe podejście. Problem w tym, że potencjalni beneficjenci są oczywiście w bardzo podeszłym wieku, więc nie mamy dużo czasu.

Mówiąc wprost, ci ludzie wymierają, zostali nieliczni...

– To powinno zostać zrobione już dawno temu. Ale fundusz to tylko jeden z elementów. Drugim jest stworzenie tzw. Domu Polsko-Niemieckiego w Berlinie, o którym już wspominałem. Trzeci komponent to próba połączenia historii i przyszłości. Być może najcenniejszą rzeczą, jaką Niemcy mogą dziś zrobić dla Polski, jest pomoc we wzmocnieniu jej bezpieczeństwa w obliczu brutalnej agresji Rosji. Chociaż co do zasady istnieje zgoda w tej kwestii, niestety niewiele jest konkretów.

Z tego co wiadomo, zaproponowana przez kanclerza kwota 200 mln euro na fundusz dla ocalałych została uznana przez premiera Tuska za niewystarczającą...

– Niemcy złożyły propozycję, ale jak dotąd rządy nie doszły do porozumienia ani w sprawie wysokości funduszu, ani w kwestii niemieckiego wkładu w bezpieczeństwo Polski. To wszystko jest rozczarowujące, ale nie nazwałbym tego zmarnowaną okazją. Obie strony wciąż nad tym pracują. Cel jest jasny i miejmy nadzieję, że liderzy naszych krajów znajdą rozwiązanie.

Martwi mnie tak jak pana coś, co nazwałbym czynnikiem czasu. Podeszły wiek ocalałych jest wielkim problemem. Nie zapominajmy, że w przyszłym roku mamy w Niemczech wybory do Bundestagu, a w Polsce wybieracie prezydenta. Powinniśmy wykorzystać to okienko możliwości i dojść do porozumienia.

Czy 85. rocznica inwazji na Polskę nie byłaby dobrą okazja, aby Niemcy przedstawiły akceptowalną ofertę w sprawie zadośćuczynienia?

– Zdecydowanie tak. Okrągłe rocznice zwykle odgrywają pozytywną, dynamizującą rolę w takich kwestiach. W Polsce słyszy się, że proponowna kwota była niewystarczająca, ale trzeba wziąć pod uwagę fakt, iż pomimo niemieckiego kryzysu budżetowego rząd koalicyjny doszedł do porozumienia w sprawie przeznaczenia dla polskich ocalałych dość znacznej sumy.

Przy okazji uważam, że moglibyśmy wybiec w przyszłość i pomyśleć o nowym traktacie między Polską a Niemcami. W pewnym sensie byłoby to powielenie modelu niemiecko-francuskiego pojednania. W 1963 r. prezydent Charles de Gaulle oraz kanclerz Konrad Adenauer podpisali traktat elizejski, zaś po kilku dekadach obie strony doszły do wniosku, że ich związek na tyle się zmienił, że trzeba to uwzględnić w nowym dokumencie. W ten sposób w 2019 r. w Akwizgranie doszło do podpisania nowego traktatu o wzajemnej współpracy. Wydaje mi się, że Niemcy i Polska znalazły się na podobnym etapie. Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy został podpisany w 1991 r. w czasach wyjątkowo asymetrycznych relacji między nami. Polski nie było wtedy jeszcze ani w UE, ani w NATO, więc w traktacie poświęcono sporo miejsca kwestii granicy i mniejszości. Teraz jesteśmy równorzędnymi partnerami w Europie. Praca nad nowym traktatem pozwoliłaby obu stronom skupić się na znalezieniu rozwiązania trudnych problemów i kwestii, o których wcześniej rozmawialiśmy – historii, wspólnej przyszłości w Europie i bezpieczeństwa. To wszystko mogłoby stać się częścią tego dokumentu. Niemcy i Polska przypieczętowałyby nowy okres współpracy w ramach partnerstwa na równych prawach.

Arndt Freytag von Loringhoven
Arndt Freytag von Loringhoven

Arndt Freytag von Loringhoven (urodzony w 1956 r. w Monachium) był ambasadorem Niemiec w Polsce w latach 2020-2022. Wcześniej pracował w ambasadzie Niemiec w Moskwie (2002-2005), był zastępcą szefa Federalnej Służby Wywiadowczej (2007-2010), ambasadorem Niemiec w Czechach (2014-2019), zastępcą sekretarza generalnego NATO ds. wywiadu. Jego przodkiem był wielki mistrz krzyżacki w Liwonii Johann Freitag von Loringhoven (1485-1494)

]]>
Jacek Pawlicki
urn:uuid:99c2d4b3-6ab0-4e81-8b04-f106fc0a59d8 Sun, 18 Aug 2024 09:01:00 +0200 Niemcy zamknięci jak w butelce. "Polska dywizja była korkiem" Zamknięcie "kotła pod Falaise" 80 lat temu było ostatecznym i decydującym zwycięstwem aliantów w Normandii. Polacy stoczyli tam krwawą i ciężką bitwę z Niemcami. Bez ich męstwa i poświęcenia tego sukcesu by nie było. https://www.newsweek.pl/historia/niemcy-zamknieci-jak-w-butelce-polska-dywizja-byla-korkiem/xp5xr0s Oficerowie 1 Dywizji Pancernej oglądają zniszczoną niemiecką kolumnę w okolicach Falaise Widok z Mont Ormel na pola, na których rozegrała się zacięta bitwa Kanadyjscy żołnierze pod Falaise, sierpień 1944 r. Zamknięcie "kotła pod Falaise" 80 lat temu było ostatecznym i decydującym zwycięstwem aliantów w Normandii. Polacy stoczyli tam krwawą i ciężką bitwę z Niemcami. Bez ich męstwa i poświęcenia tego sukcesu by nie było.

Podjazd pod wzgórze 262 jest dość łagodny, ale wąski, więc jeśli z naprzeciwka pojawi się jakiś pojazd – powiedzmy potężna maszyna rolnicza – to na wyminięcie się nie ma żadnych szans. Kierowca może co najwyżej cofać się, a to z kolei na krętej, wąskiej drodze wymagałoby prawdziwej maestrii. Jeśli jedzie się od strony oddalonego o pół godziny Falaise, to po lewej stronie ma się rosnący na wznoszącym się stoku wzgórza zwarty bocage – gęsty żywopłot, zaś po prawej – chroniący przed stoczeniem się w dół drewniany płot. Za to na szczycie Maczugi – jak szeroki na kilometr, kończący się "głową" grzbiet Mont Ormel nazwał generał Stanisław Maczek – znajduje się rozległy parking i miejsce piknikowe z drewnianymi stołami.

Wokół rozpościera się krajobraz tak sielski, jak tylko sielska potrafi być Normandia. Widok na spokojną dolinę rzeki Dives sprowadza na przybysza ukojenie, choć łopoczące flagi narodów, które tu przelewały krew – polska, amerykańska, brytyjska, kanadyjska, francuska – a także mur z szarych kamieni, z takąż kamienną bramą, przez którą wkracza się na taras widokowy, a od strony doliny Dives dziwna architektonicznie stalowa rzeźba oraz stojące po dwóch stronach pomnika samochód pancerny M8 Greyhound i legendarny sherman z napisem "Gen Maczek" na jednej burcie i Maczuga na drugiej uświadamiają nam, że tutaj naprawdę rozegrała się heroiczna bitwa 1 Dywizji Pancernej.

Sam Maczek w postaci popiersia z brązu stoi na pobliskim trawniku, w pozie ze słynnego zdjęcia, gdy w berecie pancerniaka wychyla się z czołgowego włazu. Jeśli pójdziemy dalej, w kierunku nieodległego lasu, natkniemy się na kolejny pomnik – "Drzewo wolności" z powypisywanymi na nich sentencjami po polsku, francusku, angielsku i niemiecku, np. "Pokój i wolność są naszym wspólnym dobrem". Kto podejdzie jeszcze kawałek, zobaczy niewielki kościół pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, gdzie wmurowano tablicę pamiątkową na cześć batalionu strzelców podhalańskich ze składu 3 Brygady Strzelców 1 Dywizji. Tu przez trzy dni sierpnia 1944 r. podhalańczycy, będąc w całkowitym okrążeniu, prowadzili zażartą obronę przed szturmującymi wzgórze zdesperowanymi Niemcami.

"Początek końca wojny"

W sierpniu 2024 r. minie 80. rocznica jednej z najważniejszych polskich bitew, mającej kolosalny wpływ na historię Europy XX w., choć niemającej żadnego wpływu na historię Polski. Zamknięcie "kotła pod Falaise" było bowiem ostatecznym i decydującym zwycięstwem aliantów, finalnym aktem operacji rozpoczętej lądowaniem na plażach Normandii 6 czerwca 1944 r.

Widok z Mont Ormel na pola, na których rozegrała się zacięta bitwa
Widok z Mont Ormel na pola, na których rozegrała się zacięta bitwa

W okolicach Falaise – miasta, gdzie urodził się niemal tysiąc lat wcześniej książę Normandii oraz późniejszy król Anglii Wilhelm Zdobywca – między 12 a 21 sierpnia 1944 r. rozegrała się najkrwawsza bitwa frontu zachodniego, przy której znane z filmu Stevena Spielberga lądowanie na plaży Omaha to czysta rekreacja. Same walki wokół Maczugi trwały przez cztery dni od 18 sierpnia, ale w całym rejonie Falaise, Chambois i Argentan polska dywizja pancerna, francuska 2 Dywizja Pancerna generała Leclerca, 4 kanadyjska Dywizja Pancerna oraz amerykańska 90 Dywizja Piechoty urządziły Niemcom prawdziwe piekło. Za co zresztą zapłaciły niemałą cenę, bo opór Wehrmachtu i Waffen-SS był naprawdę fanatyczny, a ukształtowanie terenu, z piekielnie utrudniającymi atakującym aliantom walkę bocages, było sprzymierzeńcem nazistów. Za żywopłotami kryły się stanowiska karabinów maszynowych i broni przeciwpancernej. Normandzki krajobraz poprzecinany bocages, kamiennymi murkami, rzeczkami, wąskimi dróżkami, wzniesieniami i dolinami stanowił przeszkodę dla atakujących, bo ciężki sprzęt zaplątywał się w gęstą roślinność. Nawet czołgi Rhino (Nosorożec), czyli shermany i stuarty zaopatrzone w nożyce do cięcia żywopłotów, często nie radziły sobie z bocages. Te pola bitwy były zupełnie inne niż ogromne płaskie połacie frontu wschodniego i na przełamujące natarcie pancerne nie było tu szans. Walka toczyła się często w zwarciu, żołnierze strzelali do siebie na odległość kilkudziesięciu, nawet kilkunastu metrów.

"Zamknęliśmy Niemców w butelce, a polska dywizja była korkiem tej butelki" – powiedział lubujący się w efekciarstwie marszałek Bernard Montgomery. Zwycięzca spod El Alamein oraz przyszły sprawca klęski operacji pod Arnhem wiedział, jak błyskotliwymi powiedzeniami przechodzić do historii i przy okazji budować swoją legendę. O walkach pod Falaise "Monty" powiedział, że to "początek końca wojny".

Gdyby alianci przegrali bitwę pod Falaise, cały wysiłek operacji Overlord, największego desantu morskiego w dziejach, mógłby pójść na marne. To jednak tylko spekulacje, bo Niemcy nie mogli wygrać monstrualnego starcia w Normandii z powodu totalnego panowania aliantów w powietrzu. Brytyjskie hawkery typhoony siekły niemieckie kolumny pociskami rakietowymi, zaś amerykański przemysł był w stanie dostarczyć kolejne czołgi Sherman w miejsce tych masowo traconych w walce. Shermany wyraźnie ustępowały niemieckim panterom, nie mówiąc o tygrysach, łatwo się zapalały po trafieniu, stąd przez własne załogi zwane były "ronsonami", tak jak słynne zapalniczki. Ale w miejsce straconego shermana przyjeżdżał kolejny, zaś warsztaty naprawcze przywracały do życia te pojazdy, które dało się reanimować.

Alianci w powietrzu czuli się tak bezkarnie, że kilkakroć przez pomyłkę zbombardowali własne wojska. Wśród wojennych anegdot jakże gorzki posmak ma ta, gdy ciężko doświadczeni przez amerykański "friendly bombing" kanadyjscy żołnierze zaczęli wiwatować po tym, jak kilka amerykańskich bombowców zostało zestrzelonych przez niemiecką obronę przeciwlotniczą. Amerykańskie lotnictwo bombardowało zresztą także pozycje swoich rodaków oraz Brytyjczyków, a i Polakom się dostało.

Zażarty opór Niemców

Wbrew krwawej legendzie – utrwalonej przez sceny desantu w "Szeregowcu Ryanie" – lądowanie na normandzkich plażach poszło łatwiej, niż się spodziewano. Wynikało to z doskonałej alianckiej dezinformacji, wbijającej Niemcom do głów, że inwazja wydarzy się w okolicach Calais, gdzie odległość między wybrzeżem angielskim a francuskim jest najmniejsza i skąd najbliżej było do terytorium III Rzeszy. A także z tego powodu, że normandzkiego odcinka Wału Atlantyckiego broniły relatywnie słabe siły, na dodatek w dużej mierze składające się z żołnierzy etnicznie nieniemieckich, z tzw. batalionów wschodnich. Choć – jak to często bywało – do niemieckiej klęski najbardziej przyczynił się Adolf Hitler, którego – gdy alianci wyskakiwali już z barek desantowych na plażach Omaha, Utah, Gold, Juno i Sword – wciąż nie wolno było budzić. A jedynie wódz III Rzeszy mógł wydać rozkaz o rzuceniu do walki pancernych odwodów, stojących bezczynnie w głębi Normandii. Feldmarszałek Gerd von Rundstedt mógł jeszcze zepchnąć Amerykanów i Brytyjczyków z powrotem do morza.

Ale Hitler – kiedy już się obudził – i tak uznał, że lądowanie w Normandii to zmyłka dla odwrócenia uwagi, a prawdziwa inwazja nastąpi w regionie Pas-de-Calais. Do klęski niemieckiej w "kotle Falaise" także przyczynił się sam Führer, żądający tradycyjnie walki do ostatniego żołnierza, nawet gdy dowódca wojsk niemieckich na Zachodzie feldmarszałek von Kluge apelował o pozwolenie wyrwania się z pułapki. Już w lipcu, kilka tygodni po alianckim desancie feldmarszałek Erwin Rommel, wsławiony wcześniej dowodzeniem Afrika Korps "Lis pustyni", delegowany do Francji, ostrzegał Hitlera, że niemieckie linie są na granicy pęknięcia. Ani kroku wstecz – to była zawsze dewiza Hitlera, dowodzącego walką z Berlina i nieznającego danych, które mieli w Normandii niemieccy dowódcy. Von Kluge – stary pruski oficer niewierzący już w zwycięstwo III Rzeszy i luźno zaplątany w spisek von Stauffenberga – został odwołany do Berlina. Nie spodziewał się tam niczego dobrego i po drodze popełnił samobójstwo, rozgryzając fiolkę z cyjankiem. Jego następcą został zajadły nazista generał SS Paul Hausser, dowódca 7 Armii.

Po szoku doznanym na normandzkim wybrzeżu Niemcy okrzepli i stawili zażarty opór, choć nie mogli się równać z Anglosasami pod względem liczebności wojsk, ilości sprzętu, zaopatrzenia i wsparcia z powietrza. Wojny wygrywa się logistyką, zaś logistyka u aliantów działała doskonale, a do zbudowanych sztucznych portów, jak w Arromanches, gdzie 1 sierpnia – w dniu wybuchu powstania warszawskiego – zszedł na ląd sam Maczek, dobijały kolejne okręty z zaopatrzeniem. Nie tylko jednak logistyka była u Niemców w strzępach, ale także łączność oraz wywiad. Kończyła się amunicja do armat przeciwpancernych i paliwo do czołgów. Ostatnim zrywem była "Operacja Lüttich", kontrofensywa niemiecka w pierwszych dniach sierpnia, wielka nadzieja Hitlera (w przeciwieństwie do pozbawionych złudzeń jego oficerów), że uda się wypchnąć aliantów z Normandii. "Operacją Lüttich" Niemcy podpisali na siebie wyrok. Zamiast wycofywać się, by zbudować obronę na linii Sekwany, zaczęli grzęznąć w kotle, gdy kanadyjska 1 Armia ruszyła z północy ku Falaise, by skręcić na wschód, podobnie jak brytyjska 2 Armia mająca uderzyć na Argentan i także skręcić na wschód. Hitler wpychał resztki swoich wojsk wprost w pułapkę szykowaną przez Montgomery’ego.

Niemcy nie mieli już ani lotnictwa, mogącego przeciwstawić się RAF i US Air Force, ani zaplecza będącego w stanie dostarczyć nowe czołgi, a jeśli już dostarczali, to w homeopatycznych ilościach. Ale mieli wciąż sporą armię, świetnie okopaną w trudnym terenie, a przede wszystkim umiejącą doskonale działać taktycznie i błyskawicznie przerzucać jednostki w zagrożone rejony. Mieli też legendarne 88-milimetrowe armaty przeciwlotnicze, doskonale sprawdzające się jako broń przeciwpancerna, zdesperowanych i bitnych żołnierzy oraz bystrych dowódców. Ale gigantyczne straty osobowe Niemców były niemożliwe do uzupełnienia i jasne było, że klęska III Rzeszy na froncie francuskim jest kwestią czasu. Aliantom chodziło o anihilację całej armii niemieckiej we Francji i ruszenie w głąb Niemiec, niemieckim dowódcom chodziło o uratowanie tylu ludzi i sprzętu, ile się da.

Preludium do bitwy pod Falaise była operacja "Cobra" rozpoczęta pod Saint-Lô w lipcu 1944 r., gdy wojska amerykańskie po tygodniu walk zlikwidowały w okolicach miasta Avranches straceńczą niemiecką próbę zamknięcia armii alianckiej w okrążeniu. Po tygodniach dreptania w północnej Normandii, kilkutygodniowym mozolnym i pełnym ofiar oblężeniu Caen wydawało się, że teraz wreszcie błyskawicznie wypędzi się przetrzebione dywizje niemieckie z Francji, a droga na Berlin stanie otworem. Przekonanie, że wojna skończy się jeszcze w 1944 r., było całkiem powszechne.

Korek w szyjce butelki

Tuż przed samym dojazdem na szczyt Mont Ormel, po lewej stronie znajduje się muzeum bitwy o Maczugę: betonowa ściana zwieńczona szklanym wejściem, którym dostajemy się do wnętrza wzgórza. Jak to w muzeum bitwy: broń, hełmy, zdjęcia, dokumenty, rzeczy osobiste, trochę manekinów w mundurach. W dwóch salach kinowych oglądamy interaktywne mapy prezentujące kolejne epizody bitwy oraz filmy dokumentalne sprzed lat, gdzie polscy i niemieccy weterani oraz cywilni mieszkańcy okolicy wspominają krwawą łaźnię. Największą atrakcją jest jednak przeszklony panoramiczny widok na dolinę Dives. Stojąc wewnątrz wzniesienia, spoglądamy na teren, przez który uciekały z kotła niemieckie 7 Armia i 5 Armia Pancerna. Możemy spróbować to sobie wyobrazić, słuchając wspomnień jednego z polskich weteranów: "To było jak mrowisko, cała dolina była w ruchu". Niemcy starali się wymknąć jedyną drogą ucieczki, czyli luką pomiędzy Falaise i Argentan. Zadaniem pancerniaków Maczka było zatkać tę kilkukilometrową lukę.

Kanadyjscy żołnierze pod Falaise, sierpień 1944 r.
Kanadyjscy żołnierze pod Falaise, sierpień 1944 r.

Doszło tu do dziwacznej sytuacji – Polacy usiłujący domknąć kocioł, z którego uciekały niemieckie dywizje, sami zostali otoczeni przez wycofujących się Niemców, a na dodatek mieli "pod opieką" niemieckich jeńców. Niemcy atakowali z furią, bo to była jedyna droga odwrotu. Walczący Polacy musieli pamiętać słowa Maczka po przybyciu do Normandii: "Jako dowódca życzę wam jednej rzeczy: by Niemcy drogo zapłacili krwią za przywilej walki z wami". Gdyby Niemcom udało się pancerniaków Maczka pokonać, niemieckie jednostki mogłyby wyrwać się ze śmiertelnej pułapki.

Mimo furiackich ataków nie wypędzili jednak Polaków z Maczugi, choć pozycje żołnierzy Maczka atakowała m.in. 2 Dywizja Pancerna SS Das Reich, jednostka elitarna i zbrodnicza, mająca za sobą walki na froncie wschodnim, choćby w bitwie na łuku kurskim, oraz masowe mordowanie cywilów w Związku Radzieckim i Francji. W miasteczku Oradour-sur-Glane w kilka dni po inwazji aliantów esesmani z Das Reich wymordowali ponad 600 cywilów, w tym 200 dzieci, część z nich paląc żywcem w zamkniętym kościele.

Przez panoramiczne okno w muzeum dokładnie widać miejsce dramatu, jaki rozegrał się tu 20 sierpnia, i warto włączyć wyobraźnię: widzieć, jak przebijają się resztki 5 i 7 Armii, płonące niemieckie pojazdy tarasują drogę tym, którzy wciąż mają nadzieję na ucieczkę, a bliżej obserwatora miejsce, gdzie pantery oraz piechurzy z Das Reich atakowali polskie pozycje. Impet tamtego szturmu był ponoć tak wielki, że w pewnym momencie esesmani wręcz wymieszali się z maczkowcami i nadludzkiego wysiłku wymagało od Polaków odrzucenie wrogów już wdzierających się w pozycje obrońców. Jeśli wierzyć wspomnieniom kapitana Sevigny’ego – przebywającego z Polakami jako łącznik kanadyjskiego pułku artylerii – Polacy, mając nędzne resztki nabojów karabinowych, przeprowadzili osiem (!) ataków na bagnety przeciw Niemcom.

W wizjach świadków tej rzezi na Maczudze siedziały topniejące resztki polskich oddziałów, tłum niemieckich jeńców, których nikt nie pilnował, a wokół piętrzyły się stosy niemieckich trupów. Wśród wziętych do niewoli niemieckich żołnierzy znaleźli się także Polacy wcieleni siłą do Wehrmachtu, którzy ochoczo zmieniali mundury. A najcenniejszą zdobyczą okazał się pojmany generał Otto Elfeld, dowódca LXXXIV Korpusu Armijnego, który wpadł w ręce żołnierzy 3 szwadronu 10 pułku strzelców konnych. Pierwsze słowa Elfelda do Maczka miały brzmieć: "Nie wiem, czy pan jest moim jeńcem, czy ja pańskim", bo faktycznie uwięziony przez Polaków Elfeld znalazł się pod ostrzałem własnych żołnierzy.

Po południu tego samego dnia wyczerpani Niemcy odstąpili od szturmu. Dzień później z odsieczą przyszła kanadyjska 4 Dywizja Pancerna i korek został ostatecznie wciśnięty do butelki. Do niewoli poszło około 50 tys. Niemców, choć z kotła udało się też umknąć wielu – przedzierali się małymi grupkami, nawet pojedynczo. W "korytarzu śmierci" zostały zgliszcza niemieckich pojazdów, stosy trupów żołnierzy i koni. Cztery dni później wyzwolono Paryż.

]]>
Krzysztof Varga
urn:uuid:9ca8ceba-41ba-441a-a179-ef6134d17517 Sat, 10 Aug 2024 09:00:00 +0200 Lato 1939. Jak wyglądało lato przed wojną? Polacy masowo wyjeżdżali nad Bałtyk Nie będzie wojny! – mówią z przekonaniem. I jakże chce się w to wierzyć, gdy w ogrodach dojrzewają rubinowe truskawki, w sadach kipią soczyste wiśnie, a wokół nabrzmiewają dorodne pąki dojrzewającego niespiesznie lata. Zostaną po nim fotografie, na których tak wiele uśmiechniętych twarzy wystawianych do słońca, beztroskie pary tańczące w upale na placach, bulwarach i ulicach. Wszystko to w lipcu i sierpniu 1939 roku. https://www.newsweek.pl/historia/lato-1939-jak-wygladalo-lato-przed-wojna-polacy-masowo-wyjezdzali-nad-baltyk/b4j1bc6 Lato '39 Newsweek Historia Extra Nie będzie wojny! – mówią z przekonaniem. I jakże chce się w to wierzyć, gdy w ogrodach dojrzewają rubinowe truskawki, w sadach kipią soczyste wiśnie, a wokół nabrzmiewają dorodne pąki dojrzewającego niespiesznie lata. Zostaną po nim fotografie, na których tak wiele uśmiechniętych twarzy wystawianych do słońca, beztroskie pary tańczące w upale na placach, bulwarach i ulicach. Wszystko to w lipcu i sierpniu 1939 roku.

Ale nie brakuje przezornych, którzy przygotowują się na czarny scenariusz. Oczywiście tylko na wszelki wypadek! Dzień po dniu nasłuchują komunikatów płynących z radia, śledzą doniesienia gazet – chociażby z Gdańska – i dyskutują, kalkulują, zadają pytania. Bo czy można nie pytać, kiedy zewsząd krzyczą złowieszcze nagłówki? "NIEMCY GROŻĄ WĘGROM". "SOWIETY FORTYFIKUJĄ SACHALIN". "ANGLIA UZBRAJA TURCJĘ". "RZESZA INTENSYWNIE GROMADZI SIŁY WOJSKOWE W WOLNYM MIEŚCIE". "WYCIĄGNIĘCIE ŁAPY PO GDAŃSK – TO WOJNA! ".

Nie da się jednak zatrzymać codziennego życia. Nawet jeśli coraz ciemniejsze chmury wiszą nisko nad miastem i wokół słychać pytanie: Przyjdzie – nie przyjdzie? Będzie – nie będzie? Wybuchnie czy nie? Nie wiemy. Ale przecież – jeszcze żyjemy!

*****

Fala upałów i letników zalewa nadbałtyckie plaże. Zamówienia na pokoje w Gdyni, Jastarni czy Wielkiej Wsi płyną ze wszystkich zakątków kraju. Jakby nagle cała Polska postanowiła wykrzyczeć głośno, że kocha to swoje morze. Polskie morze! Cieplej niż zwykle myślimy o nim tego lata, postrzegając Pomorze jako fundament niezależności. Dlatego tak wielu składa przysięgę: "Odwiecznych praw Polski do Bałtyku i morskich przeznaczeń strzec, nad ujściem Wisły na straży stać!". Doniośle brzmią te słowa na Dniach Morza świętowanych w całym kraju, ale szczególnie uroczyście w Gdyni. Tam trzeszczy wręcz plac Grunwaldzki – tak wypełniony jest ludźmi. Jechali nocą i dniem – z różnych stron – bo chcą tu być i wykrzyczeć, że kto podniesie rękę na polskie wybrzeże i kto zamachnie się na Gdańsk, wywoła wojnę, w której musi polec. Cała Polska, jak długa i szeroka, staje do tego morskiego apelu. Defilują, maszerują i niosą sztandary w Warszawie, Katowicach, Cieszynie, Chorzowie i Rybniku. W Poznaniu grają "Hymn Bałtyku", śpiewają pieśni morskie, zrzucają z samolotu propagandowe ulotki i puszczają w niebo siedemset gołębi pocztowych.

*****

Nie tylko nadmorskie kurorty pękają w szwach. Podobnie jest w uzdrowiskach. Ciechocinek, Druskieniki, Krynica, Horyniec-Zdrój, gdzie kąpiele błotne i solankowe, inhalatoria i emanatoria radowe. Ale nie tylko po zdrowie jadą Polacy "do wód" czy "badów". Owszem, zaglądają tam, żeby ukoić serce, ale też żeby serce… pobudzić. Flirty, miłostki, romanse – to także uzdrowiskowa codzienność. Mniej doświadczonym kuracjuszom gazety podpowiadają, jak się w niej odnaleźć. Reguły są proste – gazet czytać mało, zmartwienia odrzucać, z nikim się nie spierać, nie rozmawiać o polityce i przyznawać zawsze rację kobietom! Wstać należy rano – nawet wcześnie rano – żeby był czas nie tylko na przedpołudniowe zabiegi i kąpiele, ale i spacer, w czasie którego zdarzyć się przecież może niespodziewane spotkanie. A to już obietnica popołudniowej kawy albo wieczornych tańców w interesującym towarzystwie.

Warto jednak pamiętać, że letnie miłostki mogą prowadzić do bolesnych konsekwencji. Jak na przykład w lasku pod gdyńskim stadionem sportowym, gdzie swój Lebensraum stworzyły sobie liczne pary miłosne z okolicy. "Rewiry tak zostały podzielone na zasadzie niepisanych traktatów umownych, że każdy krzaczek ma swych stałych bywalców i nikt nikomu nie wchodzi, że tak powiemy, w paradę. Jeden z naszych czytelników miał okazję obserwowania przez lornetkę wymiaru sprawiedliwości dokonanego przez energiczną niewiastę, która skradając się z cicha, dopadła we właściwym momencie niewiernego małżonka i obiła go wraz z ubóstwianą pindzią w sposób niezmiernie dotkliwy. Byłoby bardzo chyba słusznym, aby policja obyczajowa wykurzyła z tego lasku wszystkie nimfy, fauny i innych księżycowych kawalerów" – przekonuje "Dziennik Bydgoski".

Czytaj także: Pierwsza przegrana Hitlera

Policja w Warszawie może się już pochwalić konkretnymi sukcesami, jeśli chodzi o ściganie ekspertów od damskiej naiwności. Chcieli się na niej dorobić trzej mieszkańcy Małopolski. Niejaki Jan Kabiel czy Gabiel, Dawid Krasny i Michał Strykowski. Przyjechali kilka miesięcy temu do Warszawy. Tu poznali Henryka Kona i założyli z nim fikcyjne towarzystwo asekuracyjne Fidelita. Towarzystwo może fikcyjne, ale zyski jak najbardziej prawdziwe, choć nielegalne. Jak odnotowuje "Kurier Wileński": "Oszuści postanowili eksploatować »tęsknotę do małżeństwa« starszych panien, mających już słabe widoki do zrealizowania swego marzenia". Starszych – ale takich, które nie przekroczyły 40 lat życia. Na pięknych blankietach firmowych wysyłali im ofertę zaasekurowania przed staropanieństwem. Obiecywali, że jeśli otoczona przez nich opieką panna nie wyjdzie za mąż do lat 45, wypłacą jej pełną kwotę ubezpieczenia – od 20 do nawet 100 tysięcy złotych.

Propozycja kusząca – nic więc dziwnego, że naiwnych nie brakowało. Obawiające się staropanieństwa kobiety chętnie przekazywały pokaźne sumy – od 10 do 20 tysięcy! A zadowoleni panowie z Fidelity dobrze wiedzieli, jak do nich dotrzeć, bo zawczasu wynajęli biura wywiadowcze, które dostarczyły im nazwiska bogatych panien. Jedna z nich zorientowała się jednak i zameldowała o wszystkim policji.

*****

Sprawiedliwość zaczyna też dosięgać tych, którym nie brakuje umiaru w słuchaniu radia. Sypią się mandaty za zbyt głośne nastawianie aparatów. Sąsiedzi takich radioamatorów szczególnie skarżą się w upalne dni, gdy okna rozwarte na oścież. Ani tu zasnąć wieczorem, ani spać rano. Ani pracować, ani odpocząć z takim przymusowym towarzystwem. Hanka Ordonówna, Mieczysław Fogg czy Jerzy Roland, którzy razem z orkiestrą jazzową Stasiaka zapraszają na "Podwieczorek przy mikrofonie" – nie wszystkich przecież muszą zachwycać. A i muzyka taneczna nadawana tuż przed północą z Café Paradis wcale nie musi nastrajać do tańca, kiedy bez pukania wdziera się przez radio do twojego salonu czy sypialni. Czy to jednak nie dziwne, że całkiem nieźle nam idzie walka z hałasem ulicznym, a pokonują nas radiowe głośniki? Ogumiamy wozy i nie pozwalamy na używanie klaksonów w samochodach, a jednocześnie nie możemy sobie dać rady z kakofonią dźwięków atakujących nas przez otwarte okna prywatnych mieszkań. Prawdziwe tortury. Kto nie wierzy, niech zajrzy na pierwsze lepsze podwórko. Na dziedzińcach kamienic rozgrywa się zażarty wyścig, który ma udowodnić, kto bardziej – więc głośniej – pokochał radio.

*****

W Gdyni zupełnie inne wyścigi. Kelnerzy popisują się tam swoim kunsztem, rywalizując w Ogólnopolskich Zawodach Zręczności Pracowników Gastronomicznych. Walczą o puchary, złote i srebrne papierośnice, zegarki i inne upominki. Ma zresztą Gdynia szczęście do ulicznych pokazów. To właśnie tam przecież ciągle mówią o naszym "królu żelaza". Stanisław Radwan zadziwia, zachwyca, porywa tłumy. Kto wcześniej nie widział, jak mocne są jego pięści i co potrafią jego silne zęby – przeciera oczy ze zdumienia. I nie dowierza. "Na głowie położono mu na ręczniku potężną szynę, którą 40 ludzi zginało. Na tejże jego głowie drzewo na klocku rąbał specjalny cieśla. Samochód ciężarowy przejeżdżał po jego mocnej, żelaznej piersi, w której bije zacne, poczciwe, marynarskie serce. Wreszcie do orczyka, który trzymał w zębach, zaprzęgano konia i mat Radwan, pełniący równocześnie rolę dyszla przy bryczce, na której siedział, objechał tak trzykrotnie stadion ku zachwytowi publiczności" – relacjonuje "Dziennik Bydgoski". Siłacz i żołnierz. Chluba naszej marynarki wojennej. Jeśli trzeba – połamie podkowę albo pogryzie w zębach gwoździe!

Lepiej jednak, żeby gwoździe się nie marnowały i nie lądowały na śmietniku… Wszystko przecież może się przydać – przekonują wciąż w gazetach. Polski Czerwony Krzyż namawia do wykorzystywania wszelkich odpadków. Przyda się każda butelka, żyletka czy stara – wydawałoby się bezużyteczna – puszka. Podobnie jak pudełko po papierosach. Wszystko to można przecież ponownie wykorzystać jako materiał dla naszego rodzimego przemysłu. Wystarczy powiedzieć, że żelazo musimy dzisiaj sprowadzać z zagranicy. To przecież ciężkie miliony, które można znaleźć na śmietniku. Za sprowadzone stare żelazo przywiezione do Polski w ubiegłym roku zapłaciliśmy około 51 milionów złotych. Za szmaty – 20 milionów. Tłuszcz kostny sprowadzony z zagranicy kosztował nas kolejne 2 miliony. Niemal tyle samo – skrawki papieru i makulatura. Tak duże pieniądze mogłyby zostać w kraju, gdybyśmy tylko sprawnie zorganizowali zbiórkę odpadów.

*****

Warto już dziś zajrzeć do domowej apteczki. Pewnie są tam krople walerianowe, kawałek bandaża, flaszeczka jodyny i coś na głowę. Dobrze byłoby jednak uzupełnić zapasy i zadbać o to, by pierwsza pomoc – w razie potrzeby – mogła być udzielona szybko i skutecznie w każdym mieszkaniu. Ministerstwo Opieki Społecznej podpowiada, że przydadzą się na pewno środki przeciwiperytowe, annogen, nalewka walerianowa i soda oczyszczona.

Warto też zawczasu zadbać o to, by w godzinie próby nie zabrakło nam artykułów pierwszej potrzeby. Każda rodzina powinna więc przygotować impregnowany worek z zamkiem błyskawicznym albo innym zamknięciem – byle szczelnym. Do worka należy włożyć zapasy żywności dla rodziny na jedną dobę, zapałki, maszynkę spirytusową, nóż, kubek, łyżki i latarkę. To wszystko przyda się, jeśli trzeba będzie nagle opuścić mieszkanie – w chwili pożaru albo ataku gazowego.

Czytaj także: We wrześniu nie było szans

Takie jednodniowe zapasy oczywiście nie wystarczą. Biuro Komitetu Żywnościowego konkretnie wylicza, o co jeszcze powinniśmy zadbać. Mąka 30 kg; groch, fasola 5 kg; kasza 10 kg; ziemniaki 30 kg; kapusta kiszona 10 kg; cukier 3 kg; marmolada 1 kg; słonina 2 kg; olej 1 kg; ser chudy, suchy 2 kg; boczek lub żeberka wędzone 1 kg; kawa zbożowa ½ kg; pomidory w butelkach 1 kg; jarzyny świeże 10 kg; sól 1 kg. To zestaw dla pięcioosobowej rodziny – powinien wystarczyć na dwa tygodnie.

*****

Złote sygnety i papierośnice. Wisiorki, kolczyki, pierścienie. Oprawy okularów, damska torebka i spinki do mankietów. Waza z czerpakiem, srebrne łyżki i noże. Bony i obligacje. Monety, banknoty. Złotówki, dolary i franki. Z różnych stron kraju wciąż płyną dary na Fundusz Obrony Narodowej.

W kolejnych miastach śpiewa Kiepura, zbierając pieniądze na dozbrojenie armii. Koncert w Poznaniu przyniósł 5 tysięcy złotych. Ponad 600 złotych dla wojska zebrali poznańscy architekci. Dzieci na zabawie w mieszkaniu przy ulicy Chociszewskiego zebrały 15 złotych. A 12-letni Henryk Helak przekazał na FON osiem złotych – cały swój pierwszy zarobek podczas wakacji. Pomocnicy gastronomiczni firmy Arkadia zebrali już prawie 400 złotych na ścigacz Poznań, w tym dziewięć i pół złotego zebranych na wojsko zamiast na kwiaty imieninowe dla kierownika – pana Jóźwiaka. "Coraz bardziej przyjmuje się u nas ten bardzo słuszny i patriotyczny zwyczaj składania – zamiast podarunków imieninowych – ofiar na Fundusz Obrony Narodowej. Nie jest to jeszcze zwyczaj powszechny, tym więcej za to słów uznania należy się tym, którzy go, mając na myśli chwilę obecną, wprowadzają" – odnotowuje "Kurier Wileński".

*****

Gdy sierpniowe powietrze robi się coraz bardziej duszne, na ulice polskich miast zaczynają wychodzić tłumy. I ogorzali robotnicy z żylastymi rękoma, przywykłymi do kilofów, hebli czy młotów, i powabne panienki w letnich pantofelkach. Wszyscy zjednoczeni w ochotniczej i ochoczej pracy. Godzina po godzinie, dzień po dniu pojawiają się więc kolejne kilometry rowów przeciwlotniczych.

Codzienna prasa donosi o prawdziwym patriotycznym zrywie oraz o zdanym pomyślnie egzaminie z dojrzałości i uświadomienia obywatelskiego. Tylko jednego dnia w Bydgoszczy zgłosiło się 15 tysięcy ochotników, w Inowrocławiu ponad 6 tys., we Włocławku, Toruniu i Grudziądzu – około 20 tys. ludzi. W Warszawie prezydent Starzyński chwali przez radio mieszkańców: "Serdeczne wzruszenie ogarnąć musi każdego patriotę polskiego, a również cudzoziemca, który widzi, jak chętnie, jak ochoczo, z jakim humorem i spokojem wewnętrznym stają do pracy wszyscy: młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, inteligenci i robotnicy, bardzo często dzieci".

Łopatę do ręki bierze nawet marszałkowa Piłsudska. Można ją dostrzec wśród kopiących rowy w parku Ujazdowskim. Na Wiejskiej z kolei pomagają marszałkowie Sejmu i Senatu – profesor Makowski i pułkownik Miedziński, wspierani przez pracowników biur parlamentarnych. Na placu Krasińskich przed gmachem Sądu Najwyższego do pracy stawiają się sędziowie i prokuratorzy. Rekordzistami wydajności okazują się rezerwiści Policji Państwowej. Trzy godziny, 50 szeregowców – i rów o długości 70 metrów. Na Targówku do kopania zgłasza się 80-letnia pani Marianna Starzyk z ulicy Mokrej i trzy lata od niej starsza Anna Sobiech z ulicy Lusińskiej. Ona razem z czterema córkami pracują codziennie po kilka godzin.

Wielu kopie rowy, choć się zakłada, że nie będą potrzebne. Bo przecież Hitler byłby szalony, gdyby rzucił się ze swoimi zbrojnymi pięściami na Polskę – mówią. Przekonują, że na pewno słyszał o słynnych "polskich drogach" – rozjeżdżonych szlakach, na których koła grzęzną w piachu. I wie na pewno, że przez poleskie bagna przedrzeć mu się nie uda. Potopi się w nich, jeśli tylko spadnie trochę więcej deszczu. Zresztą – nie tylko to go skutecznie odstrasza. Ochotę na nierozważne ruchy muszą mu też odbierać mocne sojusze broniące Polski. Są przecież z nami Francja i Wielka Brytania – mocarstwa cywilizowanego świata. A poza tym – jak śpiewają żołnierskie kolumny sunące ulicami Warszawy: "Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz!". Takie jest lato ’39.

Czytaj także: Gdyby nie noc długich noży, być może nie doszłoby do wybuchu wojny

Marcin Zaborski – politolog, dziennikarz TVN24, wcześniej w RMF FM, przez wiele lat związany z radiową "Trójką". Autor książki "Lato ’39. Jeszcze żyjemy".

Newsweek Historia Extra
Newsweek Historia Extra
]]>
Marcin Zaborski
urn:uuid:fc0435cb-e9ec-4f17-8f62-65b946eb2dc4 Sat, 03 Aug 2024 05:00:00 +0200 Zygmunt Freud musiał podpisać lojalkę nazistów. „Gorąco polecam korzystanie z usług gestapo” Przed wyjazdem z Wiednia twórca psychoanalizy musi podpisać oświadczenie, że był dobrze traktowany przez nazistów. „Gorąco polecam usługi gestapo” – chce dodać złośliwie, ale urzędnik gromi go wzrokiem. Z Andrew Nagorskim, autorem książki „Freudowi na ratunek” https://www.newsweek.pl/historia/zygmunt-freud-musial-podpisac-lojalke-nazistow-goraco-polecam-korzystanie-z-uslug/1pbzrpz Zygmunt Freud Przed wyjazdem z Wiednia twórca psychoanalizy musi podpisać oświadczenie, że był dobrze traktowany przez nazistów. „Gorąco polecam usługi gestapo” – chce dodać złośliwie, ale urzędnik gromi go wzrokiem. Z Andrew Nagorskim, autorem książki „Freudowi na ratunek”

Newsweek: Uważa pan, że to córka Freuda była powodem, dla którego zdecydował się w końcu uciec z Wiednia?

Andrew Nagorski: O tak, przede wszystkim Anna. Bo przecież w marcu 1938 r., gdy niemieckie oddziały wkraczają do Wiednia i dokonuje się Anschluss Austrii, Freud wciąż uważa, że nie musi wyjeżdżać. Może dadzą mu spokój, jest już przecież stary, Martha, jego żona, też jest stara, co może im się stać. I wtedy gestapo wzywa na przesłuchanie Annę, jego najmłodszą córkę.

Z którą łączy ojca szczególna więź.

Była nie tylko ukochaną córką Freuda, która poszła zawodowo w jego ślady i została psychoanalitykiem dziecięcym, ale też jedynym dzieckiem spośród sześciorga rodzeństwa, które nigdy nie opuściło domu. Anna została z rodzicami i całkowicie poświęciła się opiece nad ojcem, który od lat 20. cierpiał na raka szczęki. Tylko ona posiadła umiejętności, a może była na tyle delikatna, że mogła wyjmować ojcu protezę, którą mu założono po kilku operacjach, a w tamtym czasie nie był to prosty zabieg. Więc Freud był nie tylko dumny z jej osiągnięć naukowych, ale też całkowicie od niej zależny.

I przerażony na wieść o tym, że trafiła na gestapo.

– Bardzo szybko po wkroczeniu do Wiednia gestapo odnajduje rodzinę Freudów. Najpierw funkcjonariusze odwiedzają jego syna Martina w wydawnictwie, które prowadzi, potem mieszkanie Freudów, gdzie Anna wręcza im kilkadziesiąt tysięcy marek, w nadziei na chwilowy spokój. Freud wykazuje się wówczas charakterystycznym dla siebie humorem i mówi: „W życiu nie wziąłem tyle za jedną wizytę". Wreszcie wzywają Martina i Annę na przesłuchanie. Oboje proszą wtedy dr. Maxa Schura, osobistego lekarza Freuda, żeby wyposażył ich w truciznę, bo boją się, że nie wytrzymają tortur. Freud o tym nie wie, wystarczy mu fakt, że Anna znalazła się w rękach gestapo. I to jest kropla, która przelewa czarę. Kiedy Anna wraca z przesłuchania, podejmuje decyzję o wyjeździe. Gdyby tylko chodziło o życie jego lub żony, być może by został, ale Anna i Martin mieli jeszcze życie przed sobą. Ich chciał więc ratować przede wszystkim, a wiedział, że Anna bez niego nie wyjedzie.

Dlaczego zwlekał tak długo? Przecież człowiek, który tak dobrze znał tajniki ludzkiej duszy, musiał wiedzieć, do czego prowadzi nazizm.

Wiedział. W swojej książce „Cywilizacja i …” z 1930 r. pisał, że ludzki pierwotny instynkt destrukcji nie zna granic. Ale od wyobrażania sobie tego do doświadczenia Holocaustu była jeszcze długa droga. Freud podejrzewał, że Niemcom będzie zależało na żydowskich pieniądzach, ale nie miał pewności – nikt wówczas tego nie wiedział – co będą robić z ludźmi.

Antysemityzmu Hitler nie ukrywał, obozy koncentracyjne zaczęły powstawać tuż po dojściu przez niego do władzy.

– Myślę, że to wszystko przekraczało wyobraźnię Freuda i wielu innych. Wojna i Holocaust miały się dopiero rozpocząć, lata 30. to był trudny okres, ale wciąż niepewny. Dlatego Freud karmił się iluzją, że przeminie prędzej niż później, jak wszystko inne. Jednemu z przyjaciół powiedział w 1930 r., że naród, który wydał Goethego, nie może zejść na złą drogę. Wkrótce objęcie władzy przez Hitlera odczuł na własnej skórze – w Berlinie jego książki zostały spalone na stosie w dobrym towarzystwie publikacji Thomasa Manna, Ericha Marii Remarque’a czy Jacka Londona. „Wodzirej" powiedział, że oddaje płomieniom książki niejakiego Zygmunta Freuda w proteście „przeciwko niszczącemu duszę wyolbrzymianiu życia seksualnego”. Freud skomentował to po swojemu, że w średniowieczu na stosie spaliliby jego samego, a teraz tylko jego książki, więc jest pewien postęp. Nie było to, niestety, prorocze stwierdzenie. Freud uważał też, że skoro Austria ma własny faszystowski rząd, to wystarczy, by uchronić kraj przed Hitlerem. Wierzył również – dziś to brzmi jak ironia – że sojusznikiem Austrii będzie Mussolini raczej niż Hitler i że każdy z tych faszystowskich krajów zachowa swoją odrębność. Poza tym zawsze mówił, że nie interesuje się polityką, że ma w życiu inną misję – studiować tajniki duszy ludzkiej i pomagać ludziom z problemami psychicznymi.

Tuż przed objęciem władzy przez Hitlera rozpoczyna się exodus żydowskich psychoanalityków z Europy. Boją się o swoje życie i kariery, bo Niemcy traktują psychoanalizę jako „żydowską naukę”. To też nie dawało Freudowi do myślenia?

– Oczywiście, że dawało. Dlatego od dawna próbował pokazać, że choć to on – Żyd jest twórcą psychoanalizy, to tym nowym nurtem naukowym interesują się nie tylko Żydzi. Dlatego bardzo się cieszył z obecności nieżydowskich psychoanalityków i badaczy w swoim wiedeńskim mieszkaniu przy Berggasse 19, gdzie się regularnie spotykali, żeby dyskutować to nowe podejście do psychologii. Byli wśród nich Carl Jung ze Szwajcarii czy Ernest Jones z Wielkiej Brytanii.

Doktor Schur obiecał mu pomoc do grobowej deski. Gdy cierpienie stanie się nie do zniesienia, miał zakończyć jego życie. 22 września 1939 r. podał mu dwie dawki morfiny. Nazajutrz Freud zmarł

Z tym pierwszym zerwał znajomość, poróżniły ich poglądy naukowe, za to drugi okazał się w jego życiu postacią kluczową.

– Tego samego dnia, gdy Niemcy wchodzą do wydawnictwa Martina, Ernest Jones przyjeżdża do Wiednia, żeby namówić jego ojca do wyjazdu. Zygmunt jeszcze się wtedy opiera, dopiero zagrożenie życia Anny powoduje, że zmienia zdanie. Ludzie, którzy gromadzą się wokół niego, żeby zorganizować ucieczkę jego, rodziny i przyjaciół, nie mają wielkiej władzy, ale mają znakomite koneksje. Ernest Jones, lekarz i psychoanalityk, wieloletni przyjaciel Freuda, zna mnóstwo prominentnych ludzi w Wielkiej Brytanii, co jest bardzo ważne, bo w 1938 r. uzyskanie zgody na wjazd Żydów do krajów zachodnich, nawet tak sławnych jak Freud, nie jest łatwe. Ale Jones ma świetnie opanowany networking, bo oprócz tego, że jest psychoanalitykiem, to także zapalonym tenisistą, więc może zapukać do wielu drzwi. I udaje mu się załatwić Freudowi pozwolenie na wjazd. Jones to zresztą bardzo kolorowa postać. W jego życiu skandal gonił skandal. Mimo że był niziutki i dość drobny, przyciągał kobiety jak magnez, padały nawet oskarżenia ze strony pacjentek o nadużycia pozycji.

Freud też się obawiał, czy przypadkiem Jones nie uwiedzie Anny, kiedy pojechała kiedyś do Wielkiej Brytanii.

– Tym bardziej że był przekonany, że jego córka nie wie, co to seks.

A wiedziała?

– Może jeszcze wtedy nie, była bardzo młoda. Nigdy nie wyszła za mąż, ale w późniejszych latach miała partnerkę, Dorothy Tiffany Burlingham, dziedziczkę fortuny Tiffanych, która pojawiła się u Anny w związku z problemami czwórki swoich dzieci, zamieszkała w tej samej kamienicy. Zaprzyjaźniły się, spędzały razem mnóstwo czasu, razem wyjeżdżały na wakacje, choć do śmierci Freuda mieszkały osobno. Były po prostu parą, a rodzina Freudów traktowała Dorothy jak członka rodziny. Niemniej postać Jonesa w kontekście Anny przez chwilę Freuda martwiła. Potem się uspokoił, widząc, że do niczego nie dojdzie.

Równie kolorową postacią wydaje się księżna Maria Bonaparte. Podobał mi się obrazek, który pan narysował – księżna w drogim futrze z norek, obwieszona biżuterią, w oparach perfum, siedzi na schodach wiedeńskiej klatki schodowej, z herbatą, którą donosi jej gosposia, i broni dostępu do mieszkania Freuda każdej niepowołanej postaci – czytaj: gestapo.

– To była niesamowita kobieta. Miała sławę, pieniądze i przespała się chyba z każdym mężczyzną w Europie. Wystarczyło nazwisko, żeby otwierały się wszystkie drzwi. Maria była kiedyś pacjentką Freuda, u którego leczyła – o ironio – oziębłość płciową, a potem także studiowała psychoanalizę. I zaprzyjaźnili się. Podobnie jak Jones, ona także przybyła do Wiednia i natychmiast przystąpiła do ratowania mentora. Nie tylko gotowa była zapewnić mu wszelkie fundusze, ale przeszmuglowała z jego mieszkania wiele cennych przedmiotów, które miały dla niego wartość majątkową i sentymentalną, w tym słynną kozetkę – można ją dziś oglądać w Muzeum Freuda w Londynie.

Kolejną osobą, która pomogła Freudowi uciec z Wiednia, był William Bullitt, ambasador USA we Francji, także wieloletni przyjaciel – wspólnie z Freudem pisali biografię prezydenta Woodrowa Wilsona. Bullitt załatwił samochód z amerykańską flagą, który stał pod kamienicą Freudów, ostrzegając niejako gestapo – „widzimy, co robicie”. W tamtym czasie naziści nie chcieli antagonizować Amerykanów, więc był to dobry straszak.

No i jeszcze jedna bardzo ważna postać, osobisty lekarz Freuda, dr Max Schur, jedyny w tej grupie Żyd, Freudowi tak oddany, że choć zdobył już wizę do Stanów i w każdej chwili mógł emigrować, czekał na Freuda, aż ten także zdecyduje się na wyjazd. Dr Schur zajmował się Freudem w jego ciężkiej chorobie od kilku lat i obiecał mu pomoc do grobowej deski. Dosłownie. Jeśli cierpienie stanie się nie do zniesienia, miał zakończyć jego życie.

Jest jeszcze jedna postać w tej pomocowej grupie, chyba najdziwniejsza ze wszystkich…

– Anton Sauerwald, 35-letni funkcjonariusz państwowy, nazista i antysemita, który miał za zadanie obserwować przepływy finansowe Freuda. Spędzając jednak wiele godzin w jego mieszkaniu, obserwując rodzinę, czytając prace, nabrał do niego szacunku. Kto wie, czy nie mamy tu do czynienia z odwróconym syndromem sztokholmskim, gdy oprawca pozostaje pod urokiem swoich ofiar. Bo choć Sauerwald odkrywa, że Freud posiada niedozwolone przez nazistów zagraniczne konta, podpisuje glejt, że wypełnił wszystkie zobowiązania wobec państwa i nie ma przeszkód, żeby opuścił Wiedeń. Tym samym ratuje Freudów przed losem, który spotka na przykład cztery siostry Zygmunta. Wszystkie zginęły w Holocauście.

Wyjeżdżając, Freud musiał podpisać oświadczenie, że był dobrze przez nazistów traktowany. Czekając na podpis urzędnika, nie mógł się jednak oprzeć i zapytał złośliwie, czy może dopisać zdanie: „Gorąco polecam korzystanie z usług gestapo”. To wspomnienie jego gosposi, która mu wówczas towarzyszyła i której krew na moment zastygła w żyłach.

Wyjeżdża do Wielkiej Brytanii, odrzuca Palestynę i Stany Zjednoczone.

– Nie bierze pod uwagę wyjazdu do Palestyny, bo nie jest syjonistą i nie sądzi, żeby Żydzi i Arabowie mogli się pogodzić na tym niewielkim skrawku ziemi. Stanów Zjednoczonych z kolei nie lubi. Jest zdania, że mieszkają tam nieedukowani prostacy – patrzył na Amerykę trochę z pozycji wyższościowej, jak wielu intelektualistów z Europy. Anglia natomiast była jedynym krajem, w którym poza Austrią chciał mieszkać, odkąd odwiedził ją w wieku lat 19. Mieszkali tam także jego dwaj przyrodni bracia, synowie ojca z pierwszego małżeństwa. Więc chociaż – jak powiedział – klimat tam jest okropny, jedzenie kiepskie, a ludzie nudnawi, to jemu to odpowiada. 24 osoby – rodzina Freuda, lekarz, służąca, przyjaciele – wyjeżdżają w kilku grupach. Zygmunt i Martha Orient Expresem z Wiednia do Paryża 4 czerwca 1938 r. Dobę spędzą u Marii Bonaparte, a następnie ruszą do Londynu.

Freud jest już wówczas bardzo chory, od 16 lat zmaga się z rakiem, nie przyjmuje pacjentów. Z czego żyją w Londynie?

– Był dosyć dobrze sytuowanym człowiekiem, może nie bogatym, ale zamożnym. Miał wcześniej wielu zagranicznych pacjentów, którzy płacili w obcej walucie, a ta pozostała na kontach za granicą, uchronionych szczęśliwie przez Sauerwalda. Całe życie był oszczędny, poza tym pomagały mu dorosłe już dzieci, no i Freud wciąż pisał, co także dawało pewne przychody. Dlatego mógł sobie pozwolić na zaciągnięcie hipoteki i kupno domu, gdzie przez ostatni rok życia odwiedziło go wiele słynnych postaci epoki: pisarze H.G. Wells i Stefan Zweig, którego zapiski były dla mnie inspiracją do napisania tej książki, Salvador Dali, Virginia i Leonard Woolf...

Był jednak coraz słabszy i cierpiał chroniczny ból. 21 września 1939 r. przypomniał swojemu lekarzowi obietnicę, prosił tylko, aby powiadomił Annę. Nazajutrz dr Max Schur podał mu morfinę, która wprowadziła go w spokojny sen, a dwanaście godzin później drugą dawkę, która wywołała śpiączkę. Zmarł 23 września nad ranem, w wieku 83 lat. Dzięki pomocy przyjaciół odszedł jako wolny człowiek.

Andrew Nagorski jest amerykańskim dziennikarzem i pisarzem, przewodniczącym Rady Dyrektorów Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności. Urodził się w Szkocji w 1947 r. Jego rodzicami byli Polacy, którzy po II wojnie światowej zostali na emigracji. Studiował historię w Amherst College, był też studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Korespondent „Newsweeka" w Hongkongu, Moskwie, Rzymie, Berlinie i Warszawie. Rozgłos zyskał w 1982 r., gdy niezależne, ostre komentarze doprowadziły do wydalenia go ze Związku Radzieckiego. Jest laureatem wielu nagród oraz autorem bestsellerowych książek, w tym „Hitlerlandu” i „Łowców nazistów”. Kilka miesięcy temu ukazało się polskie wydanie jego reportażu historycznego „Freudowi na ratunek”. Mieszka na Florydzie, ma żonę i czwórkę dzieci

]]>
Marta Grzywacz
urn:uuid:dd5f46e7-5290-4ac5-b547-f45e72c2f894 Tue, 30 Jul 2024 09:02:00 +0200 Unicestwienie Warszawy miało być przykładem dla Europy. "Zetrzeć z powierzchni ziemi" Jeśli Kartagina stanowi najlepszy przykład bezmyślnego zniszczenia wielkiego miasta w starożytności, to unicestwienie Warszawy jest jedynym odpowiednikiem czegoś podobnego w historii współczesnej. https://www.newsweek.pl/historia/unicestwienie-warszawy-mialo-byc-przykladem-dla-europy-zetrzec-z-powierzchni-ziemi/nq3dqkw Niemiecki żołnierz podpala miotaczem ognia wejście do piwnicy, Warszawa, sierpień 1944 r. Adolf Hitler odznacza Krzyżem Żelaznym generała broni Rainera Stahela, który od 1 sierpnia 1944 r. był dowódcą stołecznego garnizonu w czasie powstania warszawskiego. Jeśli Kartagina stanowi najlepszy przykład bezmyślnego zniszczenia wielkiego miasta w starożytności, to unicestwienie Warszawy jest jedynym odpowiednikiem czegoś podobnego w historii współczesnej.

1 sierpnia 1944 r. Adolf Hitler przebywał w swej kwaterze w Wilczym Szańcu niedaleko Kętrzyna, w głębi Prus Wschodnich, i był zajęty. Szef sztabu wojsk lądowych, generał Heinz Guderian, i feldmarszałek Walter Model właśnie rozpoczęli zmasowaną kontrofensywę przeciwko Armii Czerwonej zaledwie kilka kilometrów na północny wschód od Warszawy, a Führer niecierpliwie czekał na meldunki sytuacyjne. Był bardziej zirytowany niż zły, gdy zaczęły docierać wiadomości o starciach w polskiej stolicy.

Najwidoczniej jacyś "bandyci" z biało-czerwonymi opaskami na ramionach strzelali do policji. Hitler się tym nie zmartwił. Poprzedniego dnia wysłał zaufanego "specjalistę od gaszenia pożarów", generała Reinera Stahela, by sprawował nadzór nad Warszawą, i był przekonany, że miasto jest w dobrych rękach. Również Himmler zapewniał go, że nie dojdzie do wybuchu powstania w znienawidzonej stolicy. "Moi Polacy się nie zbuntują" – oświadczył gubernator generalny Hans Frank.

Jednak problem nie zniknął i wieczorem Niemcy zaczęli się niepokoić. W miarę upływu czasu stawało się jasne, że nie chodzi o pojedyncze incydenty, ale że Polakom udało się przeprowadzić jednoczesny, dobrze skoordynowany atak na terenie całej Warszawy. Wieczorem "niepokonany" Stahel został wraz ze swą załogą osaczony w pałacu Brühla i nie mógł podjąć żadnych działań.

"Himmler żąda odpowiedzi!" – wrzeszczał SS Obergruppenführer Wilhelm Koppe, szef SS i policji w Krakowie, do Brigadeführera Paula Ottona Geibla w Warszawie. Geibel kulił się w piwnicy swej kwatery, która była ostrzeliwana, a jego oddziały zostały przyduszone ogniem do ziemi. Gdy dotarła wiadomość o tym, że całe dzielnice zostały opanowane przez polskich "bandytów", Himmler pospieszył do Kętrzyna na spotkanie z Führerem. Zastał go purpurowego z gniewu.

Hitler miał powody do wściekłości. Chciał, by kontrofensywa Modela była przełomowym wydarzeniem lata 1944 r.:

"Jeśli front wschodni się ustabilizuje – powiedział generałowi Walterowi Warlimontowi poprzedniej nocy – pokaże to Rumunom, Bułgarom, Węgrom, a także Turkom, że Niemcy są silne". Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było jakieś "świństwo" w Warszawie, które ukazywałoby jego słabość i mogło stanowić dla innych buntowników pretekst do wywołania ich własnych powstań.

Na wieść o powadze sytuacji w Warszawie Himmler zareagował przesłaniem do Berlina rozkazu zamordowania uwięzionego komendanta głównego AK, generała Stefana Roweckiego "Grota". Następnie próbował uspokoić Hitlera. Oświadczył, że powstanie jest wbrew pozorom błogosławieństwem. Dostarczy bowiem pretekstu, by dokonać tego, czego pragnęli przez lata – pozwoli usunąć Warszawę z powierzchni ziemi.

"Mein Führer – powiedział Himmler – w ciągu czterech-pięciu tygodni pokonamy ich, a wtedy Warszawa – stolica, mózg i inteligencja tego 16-, 17-milionowego polskiego narodu – zostanie starta. Tego narodu, który od siedmiuset lat blokuje nam Wschód i od pierwszej bitwy pod Tannenbergiem (Grunwaldem) ciągle nam staje na drodze. Wtedy ten historyczny problem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, a nawet już dla nas – nie będzie dłużej istniał". Hitler wraz z Himmlerem napisał tego wieczoru rozkaz dotyczący Warszawy. Jest to jeden z najbardziej przejmujących dokumentów tej wojny.

Warszawa ma być zrównana z ziemią – "Glattrasiert" – i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy. Himmler osobiście przekazał ten rozkaz generałowi Heinzowi Reinefarthowi. Czytamy w nim:

"1. Pojmani powstańcy mają zostać zabici niezależnie od tego, czy prowadzą walkę zgodnie z konwencją haską, czy nie. 2. Część ludności niebiorąca udziału w walce – kobiety i dzieci – także ma zostać zabita. 3. Całe miasto ma zostać zrównane z ziemią, czyli domy, ulice, gmachy użyteczności publicznej – wszystko, co znajduje się w mieście".

W ciągu jednego wieczoru Himmler i Hitler zdecydowali, że cała ludność mieszkająca w jednej z największych stolic europejskich ma być z zimną krwią wymordowana. Potem miasto – które Himmler określił jako "wielki wrzód" – miało zostać unicestwione.

***

W ostatnich dniach lipca 1944 r. panowało w Warszawie przekonanie, że Niemcy są o krok od klęski. W ciągu kilku tygodni warszawiacy obserwowali przeciągających przez miasto obszarpanych, rannych, brudnych, przygnębionych niemieckich żołnierzy. Kiedy do Warszawy dotarła wiadomość o spisku na życie Hitlera, naprawdę wydawało się, że Trzecia Rzesza zaraz upadnie. AK wierzyła, że nadszedł odpowiedni moment, by wystąpić przeciwko wycofującym się Niemcom i opanować stolicę przed przyjściem Sowietów. AK mogłaby wówczas powitać Armię Czerwoną jako prawowity gospodarz i odnieść olbrzymie zwycięstwo polityczne nad Stalinem. Taki w każdym razie był plan. [...] 31 lipca mieszkańcy okolic ładnego miasteczka Radzymin, leżącego trzydzieści pięć kilometrów na wschód od Warszawy, poczuli, że ziemia drży im pod nogami jak podczas trzęsienia ziemi. Powietrze wypełnił dym i kurz, gdy masa czołgów przetaczała się z łoskotem przez piaszczyste pola na swe pozycje. Wkrótce miała się zacząć walka z Sowietami.

W jej wyniku niemieckie dywizje pancerne zgniotły 3. sowiecki korpus pancerny i pokiereszowały 8. gwardyjski korpus pancerny. Zawzięte zmagania trwały na tym terenie przez kilka tygodni; ostatecznie Sowieci wyparli wszystkie niemieckie siły znad Wisły dopiero w styczniu 1945 r.

Adolf Hitler odznacza Krzyżem Żelaznym generała broni Rainera Stahela, który od 1 sierpnia 1944 r. był dowódcą stołecznego garnizonu w czasie powstania warszawskiego.
Adolf Hitler odznacza Krzyżem Żelaznym generała broni Rainera Stahela, który od 1 sierpnia 1944 r. był dowódcą stołecznego garnizonu w czasie powstania warszawskiego.

Niestety, Polacy oczekujący w Warszawie na rozwój sytuacji wzięli odległe odgłosy walki za oznakę tryumfu Armii Czerwonej. Nie mając bezpośredniego kontaktu z Sowietami, mogli jedynie zgadywać, co się dzieje, i popełnili błąd. Dowódca Warszawskiego Okręgu AK, pułkownik "Monter", przybył na spotkanie 31 lipca 1944 r. o godz. 17.00 z mylną informacją, że Sowieci "są na Pradze", i twierdził, że odkładanie wybuchu powstania będzie katastrofą. Generał "Bór" – który pod wieloma względami nie pasował do roli, jaką wyznaczyła mu historia – nie czekał na weryfikację meldunku, tylko wydał rozkaz do rozpoczęcia walk.

***

Kiedy w II wieku przed Chrystusem starożytna Kartagina zaczęła odbudowywać się po drugiej wojnie punickiej, Rzymianom się to nie spodobało. Postrzegali to miasto jako zagrożenie dla dominacji Rzymu w Afryce Północnej. Po kilku naradach senatorowie postanowili, że musi ono zostać zaatakowane, zdobyte i wymazane z kart historii. Wiedzieli, że nie będzie to łatwe. Kartagina była solidnie ufortyfikowana, a jej zdeterminowani mieszkańcy woleli walczyć, niż poddać się władzy Rzymu.

Atak nastąpił w 149 r. przed Chrystusem. Kartagina go odparła, a Rzymianie przystąpili do oblężenia. Kartagińczycy bronili swego miasta jak lwy, walcząc o każdy dom i ulicę, w końcu jednak Rzymianie okazali się zbyt silni i miasto skapitulowało w 146 r. 50 000 mieszkańców zostało sprzedanych w niewolę, zburzono mury miejskie i zrównano z ziemią zabudowania. Mówiono, że Rzymianie rozsypywali sól w ruinach, by nic w tym miejscu nie mogło wyrosnąć. Kartagina przestała istnieć.

Hitler w swym postępowaniu wobec Warszawy mógł wzorować się na losie starożytnego miasta. Jeśli Kartagina stanowi najlepszy przykład bezmyślnego zniszczenia wielkiego miasta w starożytności, to unicestwienie Warszawy jest jedynym odpowiednikiem czegoś podobnego w historii współczesnej. Żadna inna europejska stolica nie doświadczyła takiej traumy z rąk wroga. Po bezlitosnych nalotach bombowych, które zaczęły się już 1 września 1939 r., ludność Warszawy była terroryzowana przez gestapo, a niemal cała żydowska wspólnota została wymordowana. W trakcie powstania mieszkańcy byli masakrowani, żyli w oblężeniu, byli mordowani i paleni. W końcu cała ludność, która przed wojną liczyła ponad milion osób, zniknęła.

Zginęło ponad 400 tys. warszawskich Żydów. Około 150 tys. spośród reszty mieszkańców poniosło śmierć podczas walk w mieście i zostało pogrzebanych pod gruzami, poległo także 18 000 żołnierzy AK. Pozostali mogliby nadal znaleźć schronienie w mieście, jednak Hitler nie pozwolił na to nikomu – nieszczęśni cywile zostali wygnani z miejsc, w których się schronili, i wysłani do obozu przejściowego w Pruszkowie na przedmieściach stolicy. 60 tys. niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci odtransportowano stamtąd do obozów koncentracyjnych, w tym do Auschwitz, Ravensbrück i Dachau, gdzie wiele z nich zmarło. Ok. 100 tys. warszawiaków wysłano do Rzeszy w charakterze robotników przymusowych; było to ostatnie źródło taniej siły roboczej dla Alberta Speera i Fritza Sauckla. Szef Biura Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) Ernst Kaltenbrunner ostrzegał, że niebezpiecznie jest sprowadzić tak wielu młodych mężczyzn do niemieckich miast, więc zastąpiono ich w większości kobietami i dziećmi. W Pruszkowie dokonywano celowego podziału rodzin; wiele z nich nigdy ponownie się nie spotkało.

Reszta mieszkańców – ci, którzy byli zbyt starzy lub zbyt chorzy, by pracować w Rzeszy – została usunięta z miasta i musiała szukać kwatery gdzieś na terenie okupowanej Polski.

***

Po wyjściu ludności hitlerowcy przystąpili do metodycznej grabieży i niszczenia. Setki pociągów załadowanych rozmaitymi dobrami wyjeżdżało z Warszawy do Rzeszy; ponad 45 000 wagonów zawierających wszystko, od rozmontowywanych fabryk po dzieła sztuki, zostało wysłanych z miasta w okresie od sierpnia 1944 do stycznia 1945 r., pod koniec używano ciężarówek z przyczepami, dopóki było cokolwiek cennego.

Następnie zaczęło się wyburzanie. Zostały wysłane specjalne "komanda niszczycielskie" wyposażone w miotacze płomieni, miny i bomby, by zrównać z ziemią wszystko: kościoły i synagogi, muzea i archiwa, szpitale i fabryki. Było to okrucieństwo popełniane z czystej złośliwości, pomimo że na tym etapie wojny Niemcom rozpaczliwie brakowało ludzi i materiałów. Hitler nalegał na kontynuację takich działań i w rezultacie 30 proc. zniszczeń Warszawy nastąpiło po kapitulacji powstania.

Kiedy Sowieci w końcu wkroczyli do miasta 17 stycznia 1945 r., zastali tylko milczące ruiny. Zburzenie Warszawy było jedną z największych tragedii II wojny światowej. A w dodatku po 1945 r. jej gehenna niemal zupełnie zniknęła z kart historii powszechnej. Polacy, którzy tak zażarcie walczyli o wolność, nie odzyskali jej.

Jedna potworna dyktatura została bowiem zastąpiona przez drugą. Stalin dopilnował, by pamięć o powstaniu była tłumiona. Osoby, które próbowały o nim mówić, były uciszane, a dziesiątki tysięcy żołnierzy AK zostało aresztowanych, deportowanych i zabitych.

Polakom można było zakazać pisania o powstaniu, natomiast Niemcy tego po prostu nie chcieli. Gdy się czyta wspomnienia, które pojawiły się we wschodnich i zachodnich Niemczech po wojnie, można mieć uzasadnione wrażenie, że w ogóle nie było czegoś takiego jak powstanie w Warszawie.

Nawet poważne opracowania historii II wojny światowej wydają się pomijać lato i jesień 1944 r. na froncie wschodnim, jakby nic szczególnego nie zdarzyło się w Polsce, a żadna z wielkich zbrodni dokonanych podczas powstania nie została nigdy osądzona. Niemcy, rzecz jasna, mieli powody, by nie chcieć poruszać tematu jednego ze swych największych przestępstw w II wojnie światowej, i o ile istnieją tysiące wspomnień o Stalingradzie czy Kursku, biblioteczne półki są niemal puste, jeśli chodzi o Warszawę. W Norymberdze niemieccy oskarżeni stawali na głowie, by zaprzeczyć i ukryć swój udział w stłumieniu powstania.

Jednym z najbardziej pomysłowych był Guderian. Zapytany o rozkaz zniszczenia miasta odparł, że czasami było "bardzo trudno zorientować się, czy rozkaz, który dostaliśmy, jest sprzeczny z prawem międzynarodowym... jest to także trudne dla generałów, bo oni nie studiowali prawa międzynarodowego".

Gunnar Paulsson [kanadyjski historyk – red.] pisał: "W czasie II wojny światowej w Warszawie zginęło

98 proc. żydowskiej ludności, zginęła też jedna czwarta ludności polskiej: w sumie ok. 720 000 istnień ludzkich. Być może w całych dziejach ludzkości nie było większej rzezi dokonanej na pojedynczym mieście".

Alexandra Richie — jest kanadyjsko-polską historyczką. Jej teściem był Władysław Bartoszewski, jeden z bohaterów Polski Podziemnej. Tekst pochodzi z Wprowadzenia Alexandry Richie do jej książki

]]>
Alexandra Richie
urn:uuid:d74bd7a9-9233-595c-b302-b375fc97f0f0 Sun, 21 Jul 2024 07:59:00 +0200 Ostatnia publiczna egzekucja w Polsce. Na koniec doszło do walki o wisielczy sznur Egzekucję gauleitera Arthura Greisera na stokach poznańskiej Cytadeli obserwowały dziesiątki tysięcy ludzi. Wśród nich dzieci. Chęć odwetu była silniejsza niż troska o konsekwencje dla psychiki. Skąd wzięła się ta powszechna nienawiść? https://www.newsweek.pl/historia/ostatnia-publiczna-egzekucja-w-polsce-na-koniec-doszlo-do-walki-o-wisielczy-sznur/1xep3tc Arthur Greiser na szubienicy na stokach Cytadeli w Poznaniu Tłumy obserwują egzekucję Arthura Greisera na stokach poznańskiej Cytadeli, 21 lipca 1946 r. Arthur Greiser w Poznaniu, 1939 r. Greiser (z lewej) i Adolf Hitler na spotkaniu w Wilczym Szańcu w Rastenburgu (Kętrzynie), 1941 r. Greiser (czwarty od prawej) w drodze na salę rozpraw w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, lipiec 1946 r. Egzekucję gauleitera Arthura Greisera na stokach poznańskiej Cytadeli obserwowały dziesiątki tysięcy ludzi. Wśród nich dzieci. Chęć odwetu była silniejsza niż troska o konsekwencje dla psychiki. Skąd wzięła się ta powszechna nienawiść?

Greiser zawisł na szubienicy 21 lipca 1946 r. o godzinie 7. Powszechnie znienawidzony namiestnik Hitlera w okupowanym Kraju Warty nie miał szybkiej, lekkiej śmierci. Kat – na co dzień kelner w restauracji Smakosz – nie był fachowcem. Choć chętnych było wielu, to on stanął w czarnej masce na szafocie obok skazańca. Tylko dlatego, że miał niezbędny do egzekucji czarny frak. Pętlę na szyi Greisera zawiązał źle – miała za krótki tzw. skok. W efekcie Greiser dusił się w mękach przez kilkanaście minut.

Ostatnia publiczna egzekucja w Polsce. Wytłumaczalna zemsta

Była to ostatnia publiczna egzekucja w Polsce. Zapowiadał ją dodatek nadzwyczajny "Głosu Wielkopolskiego", największej miejscowej gazety. Wydarzenia ze stoku Cytadeli relacjonował podnieconym głosem radiowy sprawozdawca Bogusław Borowicz. Stracenie nazisty sfilmowano też kamerą. Na zachowanym do dziś filmie widać morze ludzkich głów. Nastrój pikniku, podekscytowania. W tłumie sprzedawano lody, napoje i słodycze. Po egzekucji doszło do szamotaniny o wisielczy sznur. Podobno przynosił szczęście.

"Co z tego, że namiastka zasady »oko za oko, ząb za ząb« została spełniona. Analizowałem to długo, można było z Greiserem postąpić zupełnie inaczej. Przede wszystkim wymóc zeznania, które przyrzekał napisać przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Polsce. A tak? Zrobiono z tej egzekucji sadystyczne widowisko" – komentował po latach Robert Stando, reżyser filmu dokumentalnego "Niefachowy stryczek".

Tłumy obserwują egzekucję Arthura Greisera na stokach poznańskiej Cytadeli, 21 lipca 1946 r.
Tłumy obserwują egzekucję Arthura Greisera na stokach poznańskiej Cytadeli, 21 lipca 1946 r.

Ciało Greisera spalono w Instytucie Anatomii Akademii Medycznej, w którym w czasie okupacji palono ciała straconych Polaków. Nie wiadomo, co zrobiono z jego prochami. Historycy są dziś zgodni, że sposób, w jaki policzono się z Greiserem, był czystym odwetem. Jednak wówczas, ledwie rok po wojnie – jakkolwiek by to zabrzmiało – była to zemsta zupełnie wytłumaczalna.

Nieżyjący już historyk prof. Czesław Łuczak wspominał w rozmowie z "Gazetą Wyborczą": "Przejeżdżałem obok Cytadeli i widziałem z okien pociągu tłumy czekające na egzekucję. Nienawiść do Greisera była ogromna. Ale to zrozumiałe, bo w Wielkopolsce nie było chyba rodziny, która nie utraciłaby w czasie wojny kogoś bliskiego Ta egzekucja dała jej świadkom przede wszystkim satysfakcję. »Ta świnia w końcu zginęła« – mówiono wtedy w Poznaniu".

Arthur Greiser. Pan i władca z krwią na rękach

Skąd wzięła się ta powszechna nienawiść?

Ledwie półtora roku wcześniej Greiser uciekał z Poznania. Opuścił miasto 20 stycznia 1945 r., gdy od wschodu zbliżały się radzieckie czołgi. W ostatniej chwili zarządził mocno spóźnioną ewakuację ludności cywilnej. Niemieccy cywile zapłacili za tę opieszałość śmiercią 50 tys. osób na mrozie i z rąk Rosjan.

Greiser obawiał się zemsty, bo jako namiestnik Kraju Warty – obejmującego oprócz Wielkopolski także m.in. Łódź i Inowrocław – zasłynął z brutalnej polityki skierowanej przeciw Polakom i Żydom.

Catherine Epstein w książce "Wzorcowy nazista" napisała, że zarządzany przez Greisera Warthegau był nazistowskim wzorcem dla wielu innych okupowanych przez Niemcy terenów. "Polak ma inną mentalność – wyjaśniał Greiser w »Völkischer Beobachter«. – Jest porządny tylko wtedy, gdy traktujemy go surowo i sprawiedliwie. Ale gdy zda sobie sprawę, że jesteśmy miękcy i słabi, staje się nieuprzejmy i uwalnia swą przebiegłość oraz kłamliwość".

Nie bez znaczenia dla postawy Greisera był fakt, że pochodził z wielkopolskiej Środy. W dodatku jego rodzina miała poczucie krzywdy, doznanej rzekomo od Polaków w trakcie powstania wielkopolskiego – po 1919 r. musiała bowiem opuścić Wielkopolskę.

W 1939 r. Greiser wracał w rodzinne strony jako pan i władca nowych poddanych – zamieszkujących okupowaną prowincję Polaków i Żydów. Już jesienią 1939 r. przeprowadził akcję masowych straceń ok. 10 tysięcy inteligentów.

Arthur Greiser w Poznaniu, 1939 r.
Arthur Greiser w Poznaniu, 1939 r.

Zapowiedział, że przekształci Kraj Warty w "okręg wzorcowy" III Rzeszy – i zabrał się ostro do roboty. Ponieważ w 1939 r. Niemcy stanowili zaledwie niespełna 7 proc. ludności okręgu, postanowił wysiedlić stojących jego zdaniem niżej rasowo Polaków, wymordować ludzi najmniej użytecznych, a na ich miejsce sprowadzić Niemców z krajów bałtyckich (którzy na mocy porozumień z okupującym je Związkiem Radzieckim mogli wrócić do Rzeszy).

Już w grudniu 1939 r. Niemcy deportowali z Wielkopolski ponad 87 tys. Polaków i Żydów. Wyrzucani z domów na mróz ludzie mieli kilka minut, by spakować najważniejsze rzeczy. Ich domy i mieszkania przydzielano niemieckim przesiedleńcom.

Wypędzeni trafiali do obozu przejściowego Lager Glowna (Główna – dzielnica Poznania), stamtąd wywożono ich w wagonach bydlęcych do Generalnego Gubernatorstwa. Do maja 1941 r. z Kraju Warty deportowanych zostało w sumie około 272 tys. Polaków, a co ósmy z pozostałych na miejscu trafił na roboty przymusowe do Rzeszy. Na ich miejsce sprowadzono ponad pół miliona Niemców. Greiser wprowadził przy tym ostrą segregację narodową, utrudniając jak tylko mógł Polakom możliwość podpisania volkslisty.

"Niemiec jest na tym terenie panem, a Polak niewolnikiem"

Te słowa gauleitera najlepiej oddają sens jego polityki. Greiser konsekwentnie hołdował tej zasadzie. Podporządkował jej wszelkie wewnętrzne przepisy okupacyjne. Były one znacznie ostrzejsze niż te panujące w Generalnym Gubernatorstwie.

Greiser, aby odseparować "gorszych rasowo" Polaków od Niemców, narzucił nowo narodzonym polskim dzieciom wąską listę imion, które mogły dostawać. Polscy uczniowie mogli chodzić tylko do niemieckich szkół. Jeśli ukończyli 14. rok życia, musieli iść do pracy.

Greiser (z lewej) i Adolf Hitler na spotkaniu w Wilczym Szańcu w Rastenburgu (Kętrzynie), 1941 r.
Greiser (z lewej) i Adolf Hitler na spotkaniu w Wilczym Szańcu w Rastenburgu (Kętrzynie), 1941 r.

Polacy byli gorzej wynagradzani, za to płacili wyższe podatki (sięgające 30 proc. wypłaty). Greiser odrzucił dyrektywę ministra pracy Rzeszy z 1941 r., który chciał podnieść pensje Polakom, a rok później w ogóle wstrzymał im urlopy. Niemiecki szef mógł ukarać polskiego pracownika, wysyłając go na przykład do obozu karnego w Żabikowie pod Poznaniem na tzw. weekendową naukę, gdzie ludzie byli torturowani i zmuszani do pracy niewolniczej. Za przemyt mąki i cukru groziła kara śmierci, za słuchanie audycji radiowych z zagranicy – sześć lat obozu. Aż pięć lat obozu można było dostać za antyniemieckie uwagi w listach prywatnych.

Greiser był perfidny nawet w detalach. W ćwierćmilionowym Poznaniu zamknął niemal wszystkie kościoły dla Polaków. Dla katolików otwarte były tylko dwie świątynie – i to w określonych porach dnia. Greiser nie podarował nawet zmarłym Polakom. Według niemieckich rozporządzeń nie wolno ich było chować na tych samych cmentarzach co Niemców.

Już w październiku 1939 r. w jednym z bunkrów na terenie Fortu VII w Poznaniu zgładzono gazem ok. 400 pacjentów oraz personel medyczny szpitali psychiatrycznych w Owińskach pod Poznaniem i w samym Poznaniu. Greiser żywo interesował się tą metodą przemysłowego zabijania ludzi, zanim jeszcze stała się ona obowiązującą w III Rzeszy morderczą normą.

To Greiser zorganizował pierwsze getto na okupowanych polskich ziemiach. Założył je w Łodzi, w kwietniu 1940 r. w okropnych warunkach mieszkało tam 164 tys. osób. W grudniu 1941 r. Greiser podjął decyzję o zgładzeniu tamtejszych Żydów niezdolnych do pracy. Mordowano ich w obozie urządzonym w opuszczonym pałacu i majątku w Chełmnie nad Nerem. Żydzi ginęli w komorach zamontowanych na ciężarówkach, do których doprowadzano spaliny. Każda z takich komór mogła pomieścić od 80 do 150 osób.

Greiser (czwarty od prawej) w drodze na salę rozpraw w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, lipiec 1946 r.
Greiser (czwarty od prawej) w drodze na salę rozpraw w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, lipiec 1946 r.

Ofiary Chełmna chowano w masowych grobach w lesie. Do marca 1943 r. zgładzono tam 145 tys. Żydów i 4,5 tys. Romów. Greiser tak rozochocił się w swoim morderczym szaleństwie, że zamierzał zagazować także 35 tys. chorych na gruźlicę Polaków. Hitler nie zaakceptował jednak tego planu.

Rozpoznany w Austrii przez "niewolnicę"

48-letni Greiser został aresztowany przez Amerykanów 16 maja 1945 r. w austriackim schronisku Krimml. Miał przy sobie dwie teczki z dokumentami, z których jasno wynikało, że był namiestnikiem Rzeszy i gauleiterem NSDAP w Kraju Warty, a także jednym z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy. Zatrzymano go wraz z drugą żoną Marie.

Greisera rozpoznała Polka – Maria Michalak z domu Kinastowska, pochodząca z Ostrzeszowa. Widziała go dwa lata wcześniej, gdy buńczucznie przemawiał na ostrzeszowskim rynku. Zapewniał wtedy, że nie będzie tu bić "żadne polskie serce". Wywieziona w 1944 r. do obozu w Dachau, pracowała u bawarskich gospodarzy. W końcu wojny znalazła się w Austrii, w pobliżu Salzburga. Gdy w niewielkiej górskiej miejscowości na własne oczy ujrzała ubranego w cywilne rzeczy Greisera, powiadomiła sztab armii amerykańskiej.

Greiser zdawał sobie sprawę, że grozi mu stryczek. Przekonywał więc Amerykanów, że nie odpowiada za egzekucje SS i gestapo na terenie Kraju Warty. Podczas przesłuchań opowiadał, że był przeciwny prześladowaniu Żydów i ich mordowaniu. Zaprzeczał, by wiedział cokolwiek o obozach zagłady.

Amerykanie nie dali się nabrać. 23 października 1945 r. Polska wystąpiła o ekstradycję Greisera. Amerykanie wyrazili zgodę. 30 marca 1946 r. samolot ze zbrodniarzem wylądował w Warszawie, a Greiser został osadzony w jednoosobowej celi więzienia przy ulicy Rakowieckiej.

Wychudzony, z obandażowaną po operacji ucha głową, 13 czerwca 1946 r. Greiser wrócił po raz drugi do Wielkopolski i Poznania. Trzymano go w więzieniu na ul. Młyńskiej. W latach okupacji Niemcy ścinali tu polskich konspiratorów na gilotynie.

Niegdyś butny urzędnik III Rzeszy, teraz spokorniał: deklarował, że studiuje Biblię i jest innym człowiekiem, który zawierzył swój los Bogu.

W czerwcu i lipcu 1946 r. procesem Greisera przed Najwyższym Trybunałem Narodowym żyła cała Polska. Toczył się w auli uniwersytetu, do której można było wejść tylko za wejściówkami. Greiser dostał dwóch znakomitych obrońców: Stanisława Hejmowskiego i Jana Kręglewskiego – władze polskie dbały o to, by proces spełniał wszelkie sądowe standardy. Prokuratorzy zarzucili Greiserowi m.in. zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu, przestępstwa przeciwko pokojowi i działanie na szkodę państwa polskiego. A także lżenie i wyszydzanie narodu polskiego.

Greiser bronił się, tłumacząc, że nie kontrolował policji. Powoływał się na dobre relacje ze swoimi polskimi służącymi. W ostatnim słowie nie okazał skruchy i odrzucił odpowiedzialność za zbrodnie. – Jeśli moje życie zostanie ocalone, chcę w przyszłości pracować na rzecz zrozumienia i zbliżenia między Niemcami i Polakami – zapowiadał.

9 lipca 1946 r. Trybunał uznał go za winnego wszystkich zarzucanych mu czynów (z wyjątkiem osobistego udziału w morderstwach). I skazał na karę śmierci.

Pierwsza w wyzwolonej Polsce egzekucja nazistów odbyła się 23 grudnia 1944 r. na terenie obozu w Majdanku. Stracono tam przez powieszenie pięciu spośród sześciu oskarżonych wcześniej esesmanów z załogi obozu. Za zapadnie posłużyły ciężarówki, które po ogłoszeniu wyroku odjechały, pozostawiając wiszące ciała. Egzekucję śledziło z zapartym tchem kilkanaście tysięcy ludzi.

Dokładnie rok później – 23 grudnia 1945 r. – na Majdanku powieszono publicznie unterscharführera SS Paula Hoffmanna, szefa obozowego krematorium. Na oczach 20 tys. Polaków.

4 lipca 1946 r. na wzgórzu Stolzenberg w Gdańsku powieszono 11 członków załogi obozu koncentracyjnego Stutthof. Wśród straceńców były też kobiety. Egzekucja miała wiele z letniego pikniku – wśród widzów sprzedawano nawet piwo. Skazańców powieszono również za pomocą ciężarówek zapadni na oczach wielotysięcznego tłumu, w tym dzieci. Po egzekucji wyrywano sobie powrozy z szyi wisielców – wierzono, że przynoszą szczęście.

Watykan chciał łaski dla namiestnika Kraju Warty

Egzekucja Arthura Greisera w poznańskiej Cytadeli w lipcu 1946 roku była ostatnim tak masowym widowiskiem. Prezydent Bolesław Bierut odrzucił prośbę Niemca o łaskę. O darowanie Greiserowi życia zabiegał Watykan – również bezskutecznie.

Greiser nie miał szans uniknąć śmierci, bo antyniemieckie nastroje w Polsce lat 1945-1946 były powszechne. "Niemiecka mowa i kultura wydawały się Polakom obrzydliwe, a symbolicznym wyrazem tej nienawiści było nagminne pisanie rzeczownika Niemcy małą literą. Pisano tak w korespondencji prywatnej i urzędowej oraz w gazetach, gdzie można było też przeczytać, że obozy pracy dla Niemców są jedynym słusznym rozwiązaniem" – opisywał ówczesne nastroje Polaków historyk Marcin Zaremba ("Zemsta na Niemcach i volksdeutschach", "Ale Historia", 2013). Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego już 31 sierpnia 1944 roku ogłosił dekret "O wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy". Przewidywał on wyroki śmierci dla osób, które brały udział w prześladowaniu, znęcaniu się i zabijaniu cywili lub jeńców wojennych.

W przeddzień stracenia Greisera w Poznaniu rozkolportowano specjalny dodatek zapowiadający datę i miejsce egzekucji. Stoki Cytadeli wybrano nieprzypadkowo – gwarantowały udział nawet 100 tysięcy widzów. Wcześniej władze odrzuciły pomysł, by Greisera powiesić na stadionie miejskim, na którym podczas okupacji Niemcy wieszali Żydów. Powody były dwa: trybuny stadionu były w kiepskim stanie, a ponadto ich pojemność (szacowana przed wojną na 30 tys. osób) nie gwarantowała, że śmierć znienawidzonego hitlerowca zobaczą wszyscy chętni.

Stracenie hitlerowskiego dygnitarza zostało wygrane propagandowo przez nową komunistyczną władzę. Dzień po egzekucji Greisera w Poznaniu i większych miastach Wielkopolski rozwieszono plakaty informujące o wykonaniu wyroku wydanego przez Najwyższy Trybunał Narodowy. Były identyczne jak rozklejane w czasie rządów Greisera obwieszczenia o wykonanych wyrokach śmierci – zostały zresztą wydrukowane na tej samej maszynie drukarskiej.

Miesiąc po egzekucji Greisera, opisanej drobiazgowo przez prasę, pisarka Ewa Szelburg-Zarembina w tekście opublikowanym w "Kuźnicy" sprzeciwiła się pokazywaniu zdjęć z egzekucji i jej relacjonowaniu. Jak napisała, proceder ten przypominał jej zamiłowanie hitlerowców do publikowania podobnych opisów. Pisarka była przerażona faktem, że o możliwość zbudowania szubienicy dla Greisera prosili władze stolarze z Łodzi. A także tym, że oprawców niemieckich z Gdańska wieszali ich byli więźniowie. Tłumaczyła, że wejście w rolę kata z chęci zemsty jest wypaczeniem człowieczeństwa.

Szelburg-Zarembina osiągnęła cel. Pod wpływem oburzenia intelektualistów publiczne egzekucje na niemieckich zbrodniarzach potępił minister sprawiedliwości Henryk Świątkowski.

Życie dopisało smutny finał poznańskiej egzekucji. Przez długie lata władze komunistyczne ukrywały tragiczną historię, która była bezpośrednim skutkiem publicznej egzekucji gauleitera. Po straceniu Greisera na oczach tłumów dzieciaki na poznańskich podwórkach bawiły się w "wieszanie Greisera". W okolicy parku Wilsona podczas próby "powieszenia Niemca" przez kolegów udusił się chłopiec odgrywający rolę Greisera. Nie udało się go uratować.

]]>
Paweł Żuk